niedziela, 30 lipca 2017

Pamiętna niedziela z Pokemon GO


Pewna wywodząca się z Finlandii firma produkująca elektronikę użytkową reklamowała się hasłem „connected people”. Hasło w pewnym momencie stało się tak popularne w kulturze masowej, że na każdym straganie, w niemal każdym mieście, można było stać się w drodze nabycia szczęśliwym posiadaczem koszulki z zabawnym napisem, który po przetłumaczeniu na język polski głosił, iż wódka łączy ludzi. Jest w tym dużo prawdy, bo nic tak nie połączy grupy zupełnie obcych sobie osób, jak wspólna konsumpcja gorzałki, ale tak samo, jak wódka potrafi łączyć, tak też potrafi i dzielić. To, co obecnie łączy ludzi o wiele mocniej niż wódka, to wspólna gra w Pokemon GO. 


Po niedawnej aktualizacji gracze zyskali możliwość wspólnych walk w Gymach z pokemonami, które dopiero po pokonaniu ma się szanse złapać. A w pojedynkę pokonanie większości pokemonów jest nierealne. Nie ważne, do której drużyny należą gracze. Czy są członkami drużyny niebieskiej, czerwonej, czy żółtej, stają wspólnie do walki ramię w ramię w jednym celu, jakim jest zdobycie w posiadanie mocarnego stwora. To piękna współpraca. Pokazuje, że można wznieść się ponad podziały i współpracować, aby osiągnąć wspólnie pożądany przez wszystkie strony cel. 

Przyznam szczerze. Na początku nie byłem entuzjastą Raidów, czyli walk w Gymach z mocnymi pokemonami. Raidy są losowe i trwają określony czas. Zazwyczaj mamy dwie godziny na dojście do właściwego Gyma zlokalizowanego na mieście i pokonanie oraz złapanie pokemona. Stworki są o wiele większych rozmiarów od pozostałych bestii ze świata pokemonów, dlatego do ich pokonania nieodzowna jest pomoc innych trenerów pokemonów. Po pokonaniu danego potworka kurczy się on do swoich naturalnych rozmiarów i wtedy mamy szanse na złapanie go za pomocą specjalnych pokeball'i, które otrzymujemy w różnej ilości, która zależy od kilku zmiennych takich, jak np. liczba zadanych obrażeń w walce, czy fakt, który zespół aktualnie bronił Gyma. Jeśli był on broniony przez czerwonych graczy, to gracz z takiego teamu otrzymuje kilka kulek więcej, co oznacza, że ma większą szanse na złapanie silnego pokemona. Nie miałem zamiaru bratać się z innymi graczami. Zawsze wolałem grać sam i liczyć na własne siły w walce. Ale od pewnej niedzieli zmieniło się moje postrzeganie gry Pokemon GO. Zauważyłem jaki tkwi w niej potencjał społeczny. To wspaniała platforma do poznawania nowych ludzi i nawiązywania z nimi nowych kontaktów. Wspólne granie bawi o wiele bardziej niż granie w pojedynkę. Zapewnia zupełnie inną dawkę emocji.  Powróćmy zatem do tej pamiętnej niedzieli...


Wystartował wtedy event podczas którego, oprócz podwójnej ilości cukierków do pokemonów, pyłków do ewolucji oraz punktów doświadczenia, w Gymach podczas Raidów można było spróbować złapać dwa legendarne pokemony – Lugia i Articuno, które do tej pory nie występowały w grze. Spałem w ten dzień dosyć długo, gdyż byłem wyczerpany po, jak to mawia kolega Grzegorz, stosunkowo udanej sobocie. Na łowy wyruszyłem przed godziną 18.00 wraz ze swoim kompanem od japońskich stworków – Robertem. Szliśmy standardową trasą, którą zawsze wyruszamy na łowy, czyli ulicą Dąbrowskiego. Zmierzaliśmy w kierunku miasta. Słońce pięknie świeciło, humor był, brzuchy pełne, pęcherze puste, czyli ogółem luzik i całkiem spoko. Dostrzegliśmy, że na Gymie na poczcie jest do złapania ptaszysko o wdzięcznej nazwie Lugia. Jego imię wydaje mi się mieć włoskie korzenie, ale mogę się mylić, bo jako fan Italii nie jestem obiektywny. Robert cały czas mi narzekał, że nie pojechaliśmy do Poznania polować na nowe stwory, ale ja zwyczajnie nie miałem na to sił. Liczył jednak, że może w Środzie uda nam się złapać jakąś legendę. Doszliśmy do poczty. Naszym oczom ukazała się pustka. Nicość ludzka. Ani jednego gracza pod pocztą. Robert zaczął narzekać, że ludzie się nie integrują i nie walczą razem w Gymach. Ja uspokajałem go, że to tylko gra. Próbowałem tłumaczyć, że graczy pewnie przeraża próba walki z tak silnymi pokemonami, jak Lugia i Articuno. Używałem argumentów, że Środa to małe miasto i dlatego pod Gymami nie ma graczy. Już mieliśmy iść w kierunku fontanny na targowisku, gdy zobaczyliśmy, że z tyłu poczty jest spora grupka graczy, którzy próbują pokonać legendarną Lugię. Szybko dołączyliśmy do nich. Przywitali nas ochoczo, gdyż sami nie mogli jej pokonać, bo było ich za mało. Przybyliśmy więc im z odsieczą. 


Moja pierwsza walka z Lugią była bardzo emocjonująca. Na początku nie wiedziałem jakie pokemony wybrać do walki. Dla niewtajemniczonych w świat Pokemon GO dodam, że wybiera się do każdej walki 6 stworków. Pokemony mają ataki różnego typu np. ogniowe, wodne, kamienne. Moi najlepsi wojownicy mają ataki kamienne. Podczas walki szybko się przekonałem, że wystawienie kamiennych pokemonów na Lugię, która miała silne ataki wodne, nie było dobrym pomysłem. Na szczęście pozostali gracze dokonali rozsądniejszych wyborów i udało nam się pokonać legendarną bestię. Jednakże wygrana walka z Lugią to był dopiero początek. Należało ją jeszcze złapać, a sztuka ta nie należy do najłatwiejszych. Mimo tego, że urodziłem się w czwartek, a nie w niedzielę i dzieckiem szczęścia raczej nie jestem, udało mi się złapać to silne ptaszysko. Łącznie pod pocztą było ok. 16 graczy w różnym wieku. Dziewczyny i chłopcy, matki i ojcowie z dziećmi oraz wielu przystojnych kawalerów na czele z autorem tego tekstu. Była to maja pierwsza integracja ze średzkim środowiskiem graczy Pokemon GO. Ludzie się poznali, powymieniali numerami telefonów. Jeden z uczestników stworzył grupę na Facebooku dla lokalnych graczy, aby łatwiej było się komunikować i razem walczyć w Gymach. 


Współpraca jak na razie dobrze się układa poza drobnymi kłótniami, które są nieodzowną częścią każdej społeczności. Dzięki pomocy innych graczy udało mi się złapać jeszcze jedną Lugie oraz dwie sztuki Articuno. Gdyby nie Wy, drodzy średzcy trenerzy pokemonów, byłoby to niemożliwe. Liczę, że przed nami jeszcze wiele wspólnych pojedynków w Gymach. Od sierpnia będzie okazja do złapania kolejnych legend. Jak dobrze wiecie Moltres będzie do złapania do dnia 7 sierpnia, a Zapdos od 7 do 14 sierpnia. Jestem pewien, że złapiemy je wszystkie!

środa, 26 lipca 2017

Lego Jurassic World - gościny występ na portalu PPE.PL

Zdarza mi się skrobnąć kilka słów w tematyce gier na konsolę PlayStation. Publikuję je na portalu czasopisma PSX Extreme - PPE.PL. Są to krótkie teksty związane z moimi odczuciami odnośnie wybranych gier, które z reguły właśnie ogrywam. Parę osób je czyta i komentuje. Pewnego dnia, ku mojej nieskrywanej uciesze, odezwał się do mnie jeden z użytkowników portalu z pytaniem, czy nie chciałbym napisać na jego blogu niedługiego tekstu na temat gry, w którą właśnie gram. Zgodziłem się bez wahania, gdyż takim uznanym i cenionym użytkownikom jak Squaresofter się nie odmawia.

Prowadzi on blog pt. "W co gracie w weekend", gdzie opisuje swoje zmagania w świecie wirtualnej rozrywki. Co jakiś czas zaprasza gości, aby podzielili się z szerszą publiką opowieścią z jaką grą aktualnie się zmagają. Miałem zaszczyt wystąpić gościnnie w 203 wydaniu "W co gracie w weekend". Poniżej publikuję ów tekst. Zdaję sobie sprawę, że czytelnicy nie interesujący się światem gier mogą mieć problemy ze zrozumieniem słownictwa, którym posługują się gracze, dlatego w tekście naniosłem wyjaśnienia, które pomogą szerszemu gronu odbiorców lepiej go zrozumieć. Wyjaśnienia znajdować się będą w nawiasie i zostaną "wytłuszczone".


--------------------------------------------------------------------------------------------------------
Postanowiłem powrócić do produkcji ze stajni Traveller's Tales [Brytyjskie studio deweloperskie, które tworzy gry video z serii Lego] pod nazwą „Lego Jurassic World”. Fabułę ukończyłem ponad rok temu i wtedy nie znalazłem w sobie chęci na splatynowanie tego tytułu. [Każda gra na konsolę PlayStation od 2007 roku ma w sobie zaimplementowany system trofeów. Są to pucharki w kolorach brązu, srebra, złota i platyny. Po wykonaniu określonych zadań w grze wymyślonych przez jej twórcę otrzymujemy konkretne trofea. Gdy zbierzemy je wszystkie dostajemy trofeum platynowe, które informuje nas, że zdobyliśmy wszystko w danej grze, co było do zdobycia. Jedna gra posiada różne ilości trofeów brązowych, srebrnych i złotych, ale zawsze posiada tylko jedno trofeum platynowe. Zwrot "platynować" grę oznacza, że walczymy o zdobycie wszystkich możliwych w grze trofeów. Pucharki zdobywamy za postępy w fabule, a także za wykonywanie specyficznych czynności typu zabij przeciwnika granatem, przejdź planszę bez straty życia itp. Specyficzne czynności uzależnione są od gatunku gry, w którą akurat gramy.] Nie wiedzieć skąd, ale nagle i niespodziewanie ta chęć zawitała pod moją kopułę myślową. Czas na platynę numer 41. „Lego Jurassic World” wybieram Cię! [Każdy gracz ma swoją wirtualną tablicę gracza, na której widnieje liczba zdobytych przez niego trofeów. Liczba trofeów przekłada się na level gracza, czyli jego dany poziom. Gracze rywalizują ze sobą o to, kto zdobędzie więcej trofeów. Trofea dają punkty, które wpływają na wysokość levelu gracza.]

Czy można sobie wyobrazić lepsze połączenie niż klocki Lego i dinozaury? Nie można! Jako mały urwipołeć gustowałem w rozrywce polegającej na budowaniu wszelakich konstrukcji z klocków firmy Lego. Zafascynowany byłem także światem dinozaurów. Miałem mnóstwo książek i czasopism o tej tematyce. Wiele godzin spędzałem na zabawie plastikowymi figurkami dinozaurów, które tata przywoził mi z Niemiec. Pamiętam, jak moja mama chrzestna zabrała mnie kiedyś do kina na „Park Jurajski” Spielberga. To było najpiękniejsze przeżycie z mojego dzieciństwa. Ledwo nadążałem czytać napisy wyświetlane na ekranie kinowym, gdyż byłem zbyt młody i moja umiejętność czytania była na zbyt niskim levelu. [Poziomie. Z moich obserwacji wynika, że gracze zbyt często nadużywają tego angielskiego słówka.] Ale nie chodziło mi w tym filmie o fabułę tylko o magię świata wypełnionego prehistorycznymi bestiami.

Pamiętam, jak zobaczyłem pierwszy zwiastun „Lego Jurassic World”. Byłem w siódmym niebie. Hybryda trzech pasji z dzieciństwa: gier, Lego i dinozaurów stawała się faktem. Zbliżała się do mnie wielkimi krokami tak, jak co roku zbliża się ostateczny termin rozliczenia z fiskusem. Mimo wielkiej chęci wzięcia w swoje łapska tej produkcji już na premierę zachowałem resztki rozsądku. Odczekałem 3 miesiące i kupiłem w pudełku nówkę za 100 zł. Dzięki temu oszczędziłem sporo kasy, gdyż gry Traveller's Tales szybko tracą na wartości od czasu premiery.

Gra podzielona jest na cztery części. Każda część odpowiada jednemu filmowi z serii „Park Jurajski”. Plansze są tak zaprojektowane, że w krótki i zwięzły sposób oddają najbardziej charakterystyczne momenty filmów. Będzie nam dane uciekać przed tyranozaurem, a także chować się w kuchni przed raptorami. Na całe szczęście nasze i naszych portfeli gra nie posiada żadnych DLC [Produkt stanowiący rozszerzenie gry komputerowej udostępniany przez wydawcę za pośrednictwem Internetu. Pod pojęciem tym kryją się różnego rodzaju dodatki do podstawowej wersji gry takie, jak: nowe wyposażenie, mapy czy pakiety misji. Często gra ma swoją reedycję, w której skład wchodzą wszystkie wydane do niej DLC. Definicja pochodzi z serwisu Wikipedia] w postaci dodatkowych plansz tak, jak to mają mieć w zwyczaju najnowsze gry ze studia Traveller's Tales. Wiem, że zakup season passa ["Przepustka sezonowa" - po zakupie takiej przepustki mamy prawo do pobrania wszystkich dodatków do danej gry. Dodatki można kupować osobno jednakże tańszą alternatywą jest zakup przepustki na dodatki] jest dobrowolny i jest to konieczne do ukończenia gry i zdobycia platyny. Ja jednak należę do tej świrniętej części środowiska graczy, która lubi jak obok ikony platynowego trofeum widnieje 100% ukończenia gry. [Można zdobyć platynowe trofeum w grze, a nie mieć wszystkich pozostałych trofeów, gdyż do zdobycia platyny wymagane są tylko trofea z podstawowej gry, a nie trofea z dodatków do niej].

Oprócz poziomów fabularnych dostajemy także do eksploracji olbrzymi otwarty świat, gdzie mamy mnóstwo zadań do wykonania takich, jak: leczenie dinozaurów, udział w wyścigach, czy robienie zdjęć określonych obiektów. Aby ukończyć grę na 100% i zdobyć platynowe trofeum musimy wykonać wszystkie dodatkowe czynności oraz zdobyć wszystkie złote i czerwone klocki poukrywane w otwartym świecie. Czerwone klocki to swoiste cheaty [Oszustwa. Kody ułatwiające rozgrywkę] w grze. Pozwalają one być nam nieśmiertelnym, szybciej budować obiekty z klocków lub zyskać mnożnik, który pozwoli nam szybko zasilić nasze konto w dużą liczbę klocków, które stanowią walutę w grze, dzięki której możemy kupić m. in. nowe grywalne postacie. Schemat ten powtarza się w każdej grze z serii Lego. Otwarty świat nie jest jednak tak nudny, jak w Lego Marvel Super Heroes, ale nie jest też tak fantastyczny, jak Lego Batman 2: DC Super Heroes, która jest moją ulubioną grą z serii Lego.

Lego Jurassic World to kolejna część serii, gdzie bohaterowie nie są niemi tzn. rozmawiają ludzkim językiem, a nie swoimi „pomrukami”. W grze wykorzystano fragmenty oryginalnej ścieżki dźwiękowej z filmów, co dodaje tej produkcji niesamowitego klimatu. Gracz czuje się podczas gry jakby był pośrodku akcji hollywoodzkiego hitu. Przynajmniej ja się tak czułem. Jak to w grach Lego bywa mamy do wyboru mnóstwo postaci. W praktyce jednak korzystamy tylko z kilku ulubionych, które posiadają umiejętności potrzebne w danej chwili do rozwiązania prostych łamigłówek.



Tak, jak w każdej odsłonie gier Lego możemy się cieszyć rozgrywką w ramach kanapowej kooperacji. Jest to opcja znacznie przyjemniejsza przechodzenia gry niż w pojedynkę. Ja z braku partnera/partnerki do grania zmuszony jestem grać sam. Ale zabawa i tak jest przednia. Trzeba ją tylko odpowiednio dozować. Zbyt długa sesja z Lego może spowodować zmęczenie i znużenie.

Lubię gry z serii Lego z kilku powodów:
- powtarzający się schemat rozgrywki, który z upływem czasu ciągle mnie bawi,
- humor i dowcipy, którymi gry z serii Lego są zawsze naszpikowane,
- łatwe platyny, które wymagają poświęcenia czasu, ale nie jest to czas stracony, gdyż upływa on na super zabawie.

Niektórzy, gdy słyszą że gram w gry Lego, robią dziwne miny i widać, że są zniesmaczeni. Nie rozumiem tego typu zachowania. Każdy gra w to, co lubi i nikomu ze swoich wyborów nie musi się tłumaczyć. Tak, jak nie zagląda się do cudzego łóżka, aby zobaczyć kto z kim śpi, tak nie spogląda się w napęd konsoli bliźniego swego, aby zobaczyć, jaka płyta wprawiana jest tam w obroty.

Dziękuję Squaresofterowi za zaproszenie mnie do napisania tekstu do kolejnego wydania „W co gracie w weekend”. Jest to dla mnie olbrzymia nobilitacja. Tekst pisało mi się z wielką przyjemnością. Mam nadzieję, że będzie się Wam go również miło czytało. Myślę, że mój pierwszy tekst w tej serii nie będzie moim ostatnim :-)

--------------------------------------------------------------------------------------------------------
Koniec i bomba! Kto nie czytał i nie grał ten trąba! Żeby nie kończyć zbyt pesymistycznie dodam tylko, że dla każdego z Was jest nadzieja, bo kto czyta i gra nie trąbi, a trąbią tylko trąby.

poniedziałek, 17 lipca 2017

Zbieractwo wszelakie

Uwielbiam zbieractwo wszelkiego rodzaju. Czego to ja nie zbierałem w swoim życiu? Za dzieciaka kolekcjonowałem opakowania po słodyczach, a że słodycze darzyłem wielką sympatią, to kolekcja rozrastała się w imponującym tempie. Kolekcja mieściła się bodajże w dwóch kartonach po butach. Pewnego dnia, nie wiedząc czemu, postanowiłem pozbyć się swoich zbiorów w najbrutalniejszy sposób, jaki wpadł mi do głowy. Postanowiłem puścić je z dymem na ogródku działkowym. Plan spalił na panewce gdyż nie udało mi się przekonać rodziców do tego genialnego w swojej prostocie przedsięwzięcia. Nie podzielali oni mojego entuzjazmu związanego z wznieceniem pożaru na trawie w pobliżu drewnianej altany działkowej. W obliczu braku zgody na zabawę w piromana zmuszony byłem pozbyć się swojej kolekcji w niezbyt wysublimowany sposób: wyrzuciłem ją do osiedlowego kontenera na śmieci. W taki sam sposób pozbyłem się w późniejszym czasie swojej kolekcji puszek po napojach słodzonych i komiksów z Kaczorem Donaldem.


Dość ciekawe przedmioty do kolekcjonowania znalazły się w moim zakresie zainteresowań w okresie nastoletnim. Zacząłem zbierać wtedy kufle do piwa i kieliszki do wódki. Tej kolekcji nie pozbyłem się po dzień dzisiejszy. Ma ona dla mnie duży walor sentymentalny, ale i  praktyczny. Piwo lepiej smakuje w ładnej szklance. Z kolekcją szklanek i kieliszków wiążę się śmieszna, choć niezbyt chlubna historia. W okresie imprez osiemnastkowych miałem duże parcie na jej zwiększenie. Nie było osiemnastki w lokalu, z której nie wyniósłbym kufla lub kieliszka. Dzięki moim „lepkim” dłoniom mogę się dzisiaj pochwalić paroma ładnymi szkłami do picia. Wszystkie szkiełka w mojej kolekcji to masowa produkcja, nie żadne kryształy, ale i tak cieszą nawet po latach.




Pamiętam, jak z wycieczki szkolnej do Holandii i Belgii, przywiozłem do domu trzy piękne kieliszki z belgijskimi atrakcjami turystycznymi. Sprzedawca profesjonalnie spakował mi w papier kupione za 2 euro za sztukę kieliszki. Dla bezpieczeństwa zawinąłem je jeszcze w koszulkę i delikatnie umieściłem w plecaku. Wycieczka dobiegała już końca. Przed powrotem do domu moja wychowawczyni spytała się mnie jakie pamiątki kupiłem. Reakcję kolegów na to pytanie pamiętam po dziś dzień. Wszyscy wybuchnęli gromkim śmiechem. A związane to było z przygodą jaką miałem na początku wycieczki w autobusie. Aby umilić sobie drogę na Beneluks postanowiłem  z dwoma kumplami popić trochę wódeczki. Zrobiliśmy pół litra na trzech. "Smaka" na wódę naszła olbrzymia, a że miałem 0,7 litra w plecaku postanowiłem czym prędzej otworzyć kolejną flaszeczkę. Efekt był taki, że darłem ryja na cały autobus, że chce mi się siku, a na stwierdzenie opiekuna: „Ty jesteś kompletnie pijany!” odpowiedziałem spokojnym i spolegliwym tonem: „Dobrze, już będę spokojny.”


Gdy alkohol coraz mocniej uderzał mi do głowy załączył się w mojej mózgownicy program obrońcy uciśnionych ludzi w potrzebie. Wszystkim, którzy umilali sobie podróż napojami alkoholowymi, a była to większość męskiego grona, niemiłosiernie chciało się siku.  Sam zaliczałem się do tej grupy. Kompletnie nawalony gorzałą postanowiłem wybrać się do wychowawczyni na początek autobusu. Droga była daleka, gdyż siedziałem w przedostatnim rzędzie. Podpierając się ręką o oparcia foteli żwawo parłem do przodu, aż do momentu, w którym usytuowane jest środkowe wejście do autobusu. Tam straciłem oparcie  pod prawą ręką, ponieważ skończyły się fotele, a zaczynały się schody do wyjścia. Siła grawitacji pokierowała mnie wprost do drzwi z napisem exit. Gdy wszyscy myśleli, że już po mnie, że najzwyczajniej wypadłem przez drzwi autobusu wprost na niemiecką autostradę, zrobiłem użytek ze swoich ciężko wytrenowanych na siłce mięśni bicepsa oraz ze swojego lekko zamroczonego alkoholem, lecz cały czas dobrego refleksu. Opadając na dół w stronę drzwi zdążyłem złapać się poręczy, podciągnąć i wrócić do góry na przejście pomiędzy fotelami. Nie wiem, co ja sobie wtedy myślałem, ale zamiast grzecznie i potulnie wrócić na swoje miejsce, kontynuowałem podróż na czoło autobusu. Nie porzuciłem swojej misji, która miała na celu uratowanie naszych obolałych pęcherzy. W końcu dotarłem do Pani Grażynki - mojej wychowawczyni. W tym miejscu pragnę ją pozdrowić i przeprosić za wszystkie ekscesy jakie jej zafundowałem na tej wycieczce. Ciężki jest los wychowawcy w LO. Misja okazała się totalną porażką. Niezbyt wyraźną mową i argumentami, że strasznie nam się chce siku i że już dłużej nie wytrzymamy, nic nie wskórałem. Z podkulonym ogonem udałem się na swoje miejsce. Miałem 16 lat i byłem głupi, ale przynajmniej mam co wspominać.


Kolekcjonowanie wspomnień to piękna sprawa. Niby nie mamy nic materialnego w swojej kolekcji, ale tak naprawdę posiadamy o wiele więcej niż jakieś przedmioty. Mamy obrazy z przeszłości, których nikt nam nie zabierze. Jest to wyjątkowa kolekcja odporna na żywioły tego świata. Nic nie jest jej w stanie zniszczyć. No chyba, że alzheimer. Miejmy jednak nadzieję, że to straszne choróbsko nas wszystkich ominie.

Do dziś, jako swoje największe osiągniecie w dziedzinie zbieractwa, uważam swoją liczącą blisko 1000 sztuk kolekcję kart z zawodnikami NBA. Ile wysiłku kosztowało mnie jej stworzenie. Długie tygodnie oszczędzania, aby móc cieszyć się z upragnionych kart. Najwięcej kart miał kolega Przemek i to z nim trzeba było dobijać targu i negocjować cenę za poszczególne karty lub ich całą kolekcję z danego sezonu. Dziesiątki wyrzeczeń, które polegały na nie kupowaniu batoników i lodów, aby odłożyć pieniądze na karty, nie poszły na marne.



W drugiej połowie lat '90 koszykówka była w Polsce bardzo popularna. Przyczyniły się do tego transmisje meczów ligi NBA na kanale TVN oraz fenomen Michaela Jordana, który wielu młodych ludzi zachęcił do uprawiania tego wspaniałego sportu. Na moim osiedlu wszyscy kupowali karty z zawodnikami NBA i wymieniali się nimi. Nie przetrwał w mojej kolekcji ani jeden oryginalny album na karty, dlatego cała kolekcja spoczywa bezpiecznie w segregatorze czasopisma „Świat wiedzy”. To wtedy zacząłem grać w kosza. Zrozumiałem, że to sport dla mnie. Sport wymagający, piękny i nie dla słabych facetów. Sport, który wymaga siły, sprytu i dużego opanowania.




Jako młody dzieciak, pod wpływem pewnego amerykańskiego filmu, którego tytułu na czasy obecne nie pamiętam, zapragnąłem kolekcjonować pudełka od zapałek. Jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się, że zapałki dostępne w moim mieście pochodzą od jednego producenta, który motywy na kartonikach zmienia dość rzadko, a nawet prawie nigdy. Miałem wielkie plany zbudowania potężnej kolekcji pudełek od zapałek. Snułem cudowne wizje o szpanowaniu wśród kumpli nietypową kolekcją, ale musiałem zaspokoić się jedynie marzeniami. Pokonał mnie wolny rynek, a z nim, choć wielu próbowało, jeszcze nikt nie wygrał.


Nie tak dawno temu wpadłem na pomysł kolekcjonowania pełnych paczek chusteczek higienicznych. Wzorów różnistych na opakowaniach jest pełno. Pole do popisu olbrzymie. Kolekcja może liczyć tysiące sztuk, gdyż cena paczki chusteczek jest bardziej niż przystępna, choć nie wiem, czy może być coś bardziej przystępnego od czegoś, co jest przystępne?! Takowa kolekcja ma też walor praktyczny. Gdy znudzi się nam zbieranie chusteczek zawsze mamy zapas na wypadek pandemii grypy. Dla każdego domownika na pewno starczy. Niektórzy ludzie przygotowują się na apokalipsę zombie, a inni, choć nieświadomie, przygotowani są na epidemię kataru. Tak, jak szybko pomysł na kolekcję chusteczek wpadł mi do głowy, tak samo szybko wyparował. Ostała mi się kolekcja w niezbyt imponującej liczbie 4 sztuk.


Mówi się, że jedyną pewną rzeczą na świecie są śmierć i podatki. Jest to strasznie wyświechtane hasło, które słychać często w TV. Dla mnie pewna jest tylko jedna rzecz. Pewne jest, że Sylvester Stallone wielkim aktorem jest!



I tym oto sposobem dochodzę do mojej kolejnej kolekcji. Uwielbiam kino i TV stąd moja pasja do kolekcjonowania filmów. Kiedyś zbierałem filmy na kasetach VHS. W większości były to filmy nagrane z TV. Jednak w kolekcji miałem także oryginalne kasety, na które z racji wysokiej ceny rzadko mogłem sobie pozwolić. Kolekcja VHS-ów nie przetrwała próby czasu podobnie jak domowe video. Od zapomnienia udało mi się ocalić 3 kasety, które darzę olbrzymim sentymentem. Są to: "Kosmiczny mecz", "Ogniem i mieczem" i dokument "Dream Team 1" o występie reprezentacji USA w koszykówce na Igrzyskach Olimpijskich w Barcelonie w 1992 roku.



Z jednej strony kreskówka połączona z grą aktorów, a z drugiej strony ekranizacja polskiej narodowej powieści historycznej. Tematyka skrajnie różna. Daje to jednakże dobry obraz moich gustów filmowych.


Jednym zdaniem: oglądam wszystko. Nie zamykam się na żaden gatunek filmowy. Oglądam to, co wydaje mi się interesujące. Stąd w mojej kolekcji płyt DVD i BD można znaleźć horrory (np. "Klątwa"), komedie (np. "Zanim odejdą wody"), dramaty (np. "Pamiętnik"), kreskówki (np. "Robin Hood") i seriale (np. "Airwolf"). Całą kolekcję swoich płyt przedstawię w osobnym temacie w czasie obecnie mi nieznanym.



Wyjątkowe miejsce w mojej kolekcji płyt przypada niewątpliwej legendzie kina akcji – Sly'owi. Jakieś 3 lub 4 lata temu postanowiłem zbudować kolekcję filmów z moim ulubionym aktorem. Ostatnio trochę ją zaniedbałem z racji kupowania gier, ale myślę, że niedługo zakupię brakujące tytuły i dokonam małej aktualizacji. Do kolekcji trafiają nie tylko filmy, gdzie Sly grał główną rolę, ale także produkcje, gdzie występował jako postać drugoplanowa lub gdzie zagrał epizod w jednej ze scen. Film, do którego napisał scenariusz lub którego był reżyserem, także trafia do mojej kolekcji. Podobnie ma się sprawa z filmami, w których użyczał głosu któremuś z bohaterów.


Całą kolekcję filmów z Sylwkiem prezentuje na dwóch zdjęciach w tym wpisie. Moje ulubione eksponaty zasłużyły na osobne zdjęcia. Największym sentymentem darzę sobie zbiorcze wydanie wszystkich części Rocky'ego. Był to pierwszy prezent gwiazdkowy jaki dostałem od ówczesnej narzeczonej. Trafiła z nim wtedy idealnie wywołując u mnie łzy radości na twarzy. Do teraz pamiętam ten zachwyt z powodu otrzymania wymarzonego od lat prezentu. Dwa lata później Kasia - ex narzeczona zaskoczyła mnie prezentem w postaci limitowanego wydania drugiej części "Niezniszczalnych", które zawierało metalową klamrę do paska. 

Spędziłem mnóstwo czasu na poszukiwaniu pierwszych wydań DVD w pudełkach typu Ash - Tray. Na początku ery płyt DVD Warner Bros wydawał filmy w tego typu pudełkach. Uważam je za najpiękniejszy rodzaj pudełek jaki człowiek kiedykolwiek wymyślił. Mają one jednak dużą wadę - łatwo się niszczą, ale czy piękno nie jest kruche i delikatne? Udało mi się nabyć pięć filmów w tego typu pudełkach: "Cobra", "Człowiek demolka", "Zabójcy", "Specjalista" i "Tango i Cash".



Pod względem wizualnym wysoko cenię sobie opakowania typu Digipack. Już dawno temu zdobyłem do kolekcji film "Na krawędzi" w takim właśnie opakowaniu. Za filmem nie przepadam, ale to, w jaki sposób został wydany, ubóstwiam. Wydanie miód malina.


Na koniec części filmowej pochwalę się produkcjami mniej znanymi szerszemu gronu odbiorców.


Myślę, że na szczególną uwagę zasługuje pierwszy film, w którym zagrał Sly. Film, dzięki któremu Rocky Balboa ma taki przydomek, a nie inny. Panie i Panowie - Italian Stallion, czyli włoski ogier! Jest to dosyć słaby film erotyczny z lat '60 ubiegłego wieku, ale taki fan, jak ja nie mógł odmówić sobie posiadania tej kultowej produkcji w swojej kolekcji. Przyznam, że trochę dziwnie ogląda się Sylvestra w tak nietypowej dla niego roli. Facet jednak daje rade.



To by było na tyle. Jak widzicie lubię zbierać różne rzeczy. Obecnie kolekcjonuję pochwały za ciekawe teksty, dlatego nie krępujcie się, możecie mnie chwalić do woli. Tylko proszę pisać z umiarem. Nie chciałbym, żeby serwery Google się zawiesiły z powodu zbyt dużej ilości komentarzy od fanek, bo nie ukrywam, że na nich zależy mi najbardziej. Bez obaw. Każda zdąży mnie pochwalić, gdyż nigdzie się nie wybieram. Nadal będę tutaj kreślił słowa. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy gra do końca świata i jeden dzień dłużej, a Tomasz pisał będzie do momentu, aż na świecie nie zdelegalizują słodyczy, bo jeśli do tego dojdzie, to życie nie będzie miało sensu, a ciężko pisać z sensem, gdy życie jest go pozbawione. Amen.