czwartek, 18 lipca 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #49_2019/16

W pięknych okolicznościach Skansenu Miniatur Szlaku Piastowskiego w Pobiedziskach przyszło mi się zmagać w kolejnym biegu z cyklu Agrobex 5/5. Zawody pod nazwą Piastowska Piątka już za mną, ale mam dla Was dobrą nowinę. Moja relacja ciągle przed Wami. Czytajcie zatem.


Biuro zawodów mieściło się w we wspomnianym w pierwszym akapicie skansenie. Jak zawsze było ono sprawnie zorganizowane. Za 20,00 zł opłaty startowej biegacze po raz kolejny dostali ciekawy pakiet startowy, w skład którego wchodził krokomierz oraz numer startowy i kilka ulotek. Po biegu jak zawsze była woda i coś do jedzenia (tym razem jabłka). Każdy, kto ukończył bieg, otrzymał oczywiście pamiątkowy medal, który swoją urodą i rozmiarami przypadł mi bardzo do gustu.


Usytuowanie biura zawodów w ciekawym wizualnie miejscu ma zawsze tę wadę, że człowiek, zamiast się rozgrzewać i przygotowywać do biegu, to zajmuje sobie czas przed startem zwiedzaniem. Tak też było w tym przypadku. Nie miałem zbytnio dużo czasu na rozgrzanie swoich potężnych mięśni, gdyż zajęty byłem zwiedzaniem skansenu. Był on otwarty dla biegaczy za darmo. Tym bardziej należało wykorzystać taką okazję. Skansen nie jest jakąś olbrzymią atrakcją. Swoją powierzchnią daleko mu do Amsterdamskiego Parku Madurodam, ale i tak miniatury robią wrażenie zarówno na dużych, jak i na małych zwiedzających. Fajnie zobaczyć z bliska znane zabytki z naszej okolicy z zupełnie innej perspektywy. Idzie wtedy dostrzec zupełnie inne szczegóły architektoniczne, na które normalnie nie zwrócilibyśmy uwagi. W skansenie możemy zobaczyć m.in. miniaturę Osady w Biskupinie, Pałac w Rogalinie, Dwór w Koszutach, czy Teatru Wielkiego w Poznaniu.


Trasa liczyła sobie dwie pętle po 2,5 km. Każda zaczynała się dość sporym podbiegiem. Dalsza część trasy była raczej płaska. Było kilka delikatnych podbiegów, które nie dawały się jakoś specjalnie w kość. Najgorszy był jedna pierwszy kilometr. Bardzo piaszczysty. Nogi uciekały na boki i grzęzły w piasku. Biegło się trochę jak po Pustyni Błędowskiej, czy innej Saharze. Pogoda była zresztą też zbliżona do tej afrykańskiej. Słońce świeciło i piekło. Było gorąco i chciało się pić. Plusem takiej pogody jest piękna opalenizna, która dodaje uroku mojej i tak urokliwej na maksa postaci.


Na pierwszym kilometrze pędziłem jak dzik. Pędziłem tak szybko, że aż sierść na klacie rozwiewał mi wiejący delikatnie wicherek, a włosy pod pachami falowały majestatycznie w rytmie moich stąpających po piasku stóp. Na drugim zmuszony byłem delikatnie zwolnić, gdyż pęcherzyki w płucach postanowiły chwilowo zastrajkować i nie dostarczać tlenu reszcie organizmu. Oczywistym skutkiem takiego stanu rzeczy było, iż musiałem delikatnie zwolnić. Otworzyłem gębę, najszerzej jak mogłem i zacząłem łapczywie wciągać powietrze jakby było ono jakimś egzotycznym rarytasem. W międzyczasie przemówiłem do rozsądku moim pęcherzykom w płucach. Powiedziałem im, że mają się nie wygłupiać i w ch.ja nie lecieć. Pomogło. Powolni i leniwie zaczęły dotleniać moje słodkie ciałko. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie…

…gdyby nie to, że pierwsza pętla się skończyła, a druga powitała mnie stromą górką, która tym razem wyrządziła nie tylko szkody w moim czasie, ale i na psychice. Zniszczyła mnie tak mocno, że aż dotąd planuję zemstę na tej francy. Nie wiem tylko w jaki sposób ją wyrównać, aby już więcej żadnemu biegaczowi nie wchodziła w paradę. Zamówić koparkę, czy tonę piasku. A może jedno i drugie? Tak dla pewności.


Trzeci kilometr to walka z natrętnymi myślami typu – „A może by tak rzucić w pizdu to bieganie i wyjechać w Bieszczady”. Moja psychika wie jak mnie podejść. Nie byłem jeszcze w Bieszczadach. Przez chwilę nawet rozważałem to rozwiązanie, ale postanowiłem wziąć się w garść i odrzucić głupie myśli. Dodałem gazu. Udało mi się nawet wyprzedzić kilka osób. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że na porzucenie biegania i zaszycie się Bieszczadach, mam jeszcze trochę czasu. Nawet nie wiem kiedy minął mi czwarty  i zaczął się piąty, a zarazem ostatni kilometr Piastowskiej piątki. Wtedy została podjęta przeze mnie ważna decyzja. Pomyślałem, że lecę w trupa. Pobiegnę tak szybko, jak tylko mogę. Tak jakby jutra nie było.


Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Pędziłem jak na złamanie karku. Gnałem niczym żul dzierżący garść miedziaków do Biedronki po najtańszego browara 5 minut przed zamknięciem sklepu. Kogoś tam wyprzedziłem. Na kogoś tam wpadłem. Miałem to gdzieś. Biegłem. I biegłem. Miałem tempo poniżej 5 minut na kilometr, ale czułem się jakbym pędził, jak Struś Pędziwiatr z popularnej kreskówki, albo jak kultowy uroczy niebieski jeż Sonic z gier Segi. Przed oczyma miałem jedynie wizję odpoczynku na mecie i wodę do ugaszenia pragnienia. Owa wizja niosła mnie do mety. Tlenu ubywało mi z każdą upływającą sekundą. Spojrzałem na zegarek, aby utwierdzić się w przekonaniu, że mój pęd ma jakikolwiek sens. Okazało się, że miał. Prognozowany czas przybycia na metę był zadowalający. Nawet bardzo. To tylko zmotywowało mnie do jeszcze szybszego biegu i wyprzedzenia pewnej niewiasty, której tyłek niezbyt urodziwy tyłek zmuszony byłem oglądać przez sporą cześć trasy.



Na metę wpadłem z czasem 25m43s. Zaraz po odebraniu medalu, ścięło mnie jak nigdy. Poczułem, że nogi mam jak z waty i że jak się zaraz nie położę, to padnę na glebę z tak wielkim impetem, iż jakiś sejsmograf mógłby wskazać na istnienie zjawiska trzęsienia ziemi w Pobiedziskach. Czym prędzej udałem się na pobliską trawkę, gdzie ległem jak długi. Położyłem się na plecach, nogi ugiąłem w kolanach i zacząłem swoją walkę o dotlenie organizmu. Po kilku minutach sapania niczym gwiazda filmów z branży porno doszedłem ... do siebie. Oddech zrobił się miarowy, tętno się uspokoiło. Mogłem udać się do biura zawodów po należną mi wodę i jabłuszko.



Dałem z siebie wszystko, co tylko szło. Czas nie był powalający, ale miałem olbrzymią satysfakcję, że walczyłem ze swoimi słabościami i je pokonałem. A to kuźwa chodzi w bieganiu – o walkę ze samym sobą.

piątek, 5 lipca 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #48_2019/15

Takiego przystojniaka z bujną grzywą na brodzie jak ja nie mogło zabraknąć na Biegu Lwa w Tarnowie Podgórnym. Pasowałem tam idealnie. W kolejnej edycji zawodów mógłbym robić za maskotkę biegu, bo broda tak szybko rośnie, że w przyszłym roku może sięgać aż do mojego ogonka.


Nie wiem, czy był to dobry pomysł, aby zaledwie 6 dni po półmaratonie w Bydgoszczy, biec kolejną połówkę. Wiem jednak, że dałem radę go ukończyć i byłem z tego bardzo dumny. Kolejna granica została przełamana. Dwie "połówki" w jednym tygodniu zaliczone poniżej dwóch godzin każda. Oba te biegi pokazują dobitnie, z jaką zmienną pogodą mamy do czynienia tego roku w maju. W Bydgoszczy musiałem zmagać się z ulewnym deszczem, a zaledwie 6 dni później w Tarnowie z parną i duszną pogodę. Bieg rozpoczynał się o godzinie 20.00, a i tak nie było czym oddychać. Sytuacja poprawiła się, dopiero gdy zaszło słońce. Zrobiło się chłodniej i biegło mi się znacznie przyjemniej.


Na trasie biegu po ukończeniu 5 km dopadł mnie ogromny kryzys. Tak wielki kryzys, z jakim jeszcze nigdy nie musiałem się zmierzyć podczas moich poprzednich startów na takim dystansie. Nie wiem jak dalece to była wina dusznej pogody, zbyt szybkiego startu, albo przemęczenia po niedawno zaliczonej "połówce" na Kujawach. Wiem jednak, że czułem się strasznie. Kręciło mi się w głowie, z trudem oddychałem, a nogi miałem jak z waty. Wydawało mi się, że zaraz zemdleję. Pojawiła się nawet myśl, aby zejść z trasy i odpocząć. Szkoda byłoby nie ukończyć biegu, ale byłoby to lepsza decyzja, niż ewentualne zasłabniecie na trasie i ratowanie przez służby medyczne. Stwierdziłem, że zwolnię tempo i zobaczę, jak będę się czuł. Napiłem się wody. Zjadłem galaretkę z kofeiną. Było mi gorąco. Postanowiłem się schłodzić wodą, którą miałem w bidonie przymocowanym do pasa biegowego. Polałem sobie sowicie kark i twarz.


Zwolniłem jeszcze bardziej. Wyprzedziło mnie sporo osób. Nawet mnie to o dziwo nie zdenerwowało. Za bardzo zajęty byłem, aby nie zemdleć. Z każdym kolejnym krokiem i z każdą upływającą minutą czułem się coraz mocniej. Uczucie zmęczenia mijało. Zawroty głowy ustały. Wróciłem do gry. Odrodziłem się niczym feniks popiołu. Myślałem, że zginę marnie jak gówno sarnie. A tu taka niespodzianka. Pojawiło się światełko w tunelu i nie był to na szczęście żaden pociąg towarowy. Nie ruszyłem od razu przed siebie na maksa, bo miałem małe obawy, że ten nagły przypływ energii jest tylko chwilowy. Chwila ta jednak trwała i trwała i przestać trwać nie chciała. Zrobiła to dopiero za linią mety, gdy opadłem zupełnie z sił, a wielkim wysiłkiem było dla mnie dotarcie do biura zawodów.


Udało mi się to jednak. Tam w spokoju mogłem leżeć i odpoczywać. Miałem mocne zawroty głowy i okrutny ból w nogach. Byłem jednak szczęśliwy, bo po raz kolejny (już czwarty z rzędu w tym roku) udało mi się zaliczyć półmaraton w czasie poniżej dwóch godzin. Co prawda było to nie wiele mniej niż dwie godziny, bo mój oficjalny czas wynosił 1:59:08, ale zawsze było to poniżej dwóch godzin. W zeszłym roku o takich rezultatach mogłem jedynie marzyć, a dziś jest to dla mnie rzeczywistość. Gdy już doszedłem do siebie m. in. dzięki cukierkom, którymi obdarowała mnie Aneta, udałem się po posiłek regeneracyjny. Swoją drogą były one strasznie wymiętolone. Ciekawe gdzie je trzymała. Do wyboru był makaron z warzywami wraz z kurczakiem albo tofu. Wolontariusze każdemu biegaczowi pytali się jaki zestaw chcą otrzymać. Gdy jeden z nich zobaczył moją wielkogabarytową sylwetkę, zwrócił się do mnie tymi słowy: "Pan pewnie kurczak?". Z uśmiechem na twarzy utwierdziłem go werbalnie o słuszności jego przekonania. Miłość do mięsa mam widocznie wypisaną na twarzy.


Zawody w Tarnowie zachwyciły mnie z kilku powodów, które przytoczę poniżej. Pewnie zdarzy się tak, że jeszcze tu wrócę, bo na prawdę warto. A o to kilka powodów, dlaczego warto wziąć udział w Biegu Lwa.

1. Kibice.
Mnóstwo kibiców zgromadziło się wokół trasy biegu, aby  dopingować rywalizujących ze sobą zawodników. Kibice często i bezinteresownie częstowali biegaczy nie tylko wodą i colą, ale kostkami cukru i czekoladkami. Pewien lokalny sprzedawca lodów włoskich częstował uczestników biegu zrobionymi przez siebie lodami. Nie jadłem ich, ale powiem, że pokusa była duża. 

2. Organizacja.
Biuro zawodów usytuowane w hali sportowej działało perfekcyjnie. Sama hala spełniała funkcję miejsca do odpoczynku, zarówno przed, jak i po biegu. Wokół hali organizator zapewnił wiele atrakcji dla rodzin biegaczy, jak i dla rodziców z dziećmi, którzy nie brali udziału w zawodach. Było malowanie twarzy, gry i zabawy. Lody, dmuchańce i inne miejsca na dziecięce harce. Było dużo toi - toi. Można było załatwić swoje potrzeby bez długiego i denerwującego oczekiwania. Organizator postawił również kilka przenośnych pisuarów, które dla płci męskiej nadają się idealnie do szybkiego i skutecznego opróżnienia pęcherza.


3. Fajny pakiet.
Za 60 zł otrzymałem pakiet startowy, który zawierał dobrej jakości rękawki biegowe, które przydadzą się na trochę chłodniejsze dni. Chętni mogli nabyć za dodatkową opłatą równie dobrej jakości markowe bluzki i bluzy z logo biegu. Były śliczne. Nie skusiłem się na nie, gdyż szafa ledwo mi się domyka od ciuchów do biegania. W pakiecie jak zawsze był nieodzowny w czasie zawodów numer startowy. Nie był to jednak zwykły numer startowy! Organizator w trakcie zapisów umożliwił jego personalizację. Dzięki temu zamiast mojego imienia na kartce przyczepionej agrafkami do mojej koszulki widniał napis "Średzki Ogier". Prawda, że ta ksywa do mnie idealnie pasuje? Spróbujcie tylko zaprzeczyć, to będziecie mieli ze mną do czynienia.


4. Trasa niby szybka, ale i wymagająca.
Liczyła sobie dwie pętle. Na początku było płasko, ale potem pojawiło się kilka wymagających podbiegów. Były też sporo miejsc do szybkiego zbiegania. Suma sumarum różnica wzniesień wynosiła pewnie 0 m lub była nawet na minusie. Nawierzchnia była równa. Dobrze się biegło mając świadomość, że można biec spokojnie, nie patrząc ciągle pod nogi, czy aby człowiek nie wyłoży się na jakimś "kocim łbie".

5. Finish na bieżni stadionu.
Końcówka biegu na tartanowej bieżni to była istna wisienka na torcie tych zawodów. Na tartanie biegnie się łatwo i szybko. Klimatu dodawało kolorowe oświetlenie i energetyczna muzyka. Organizator zdecydował się dodatkowo mierzyć każdemu biegaczowi czas na ostatnich stu metrach. Była to dodatkowo motywacja do szybkiego finishu.


6. Bogaty pakiet odżywczy po biegu.
Każdy, kto ukończył zawody, oprócz pięknego medali otrzymywał od sponsora bogaty pakiet generacyjny. W papierowej torbie na zakupy znalazłem nie tylko wodę do picia, ale i batony, cukierki oraz świeże owoce. Spożycie całej zawartości pakiety faktycznie stawiało człowieka na nogi i regenerowało jego wykończony biegiem organizm.


Bieg Lwa zaliczam do udanych startów, których nie muszę się wstydzić. Wiele osób zachwyca się organizacją tych zawodów. Jest ona wzorcowa. Jednak do Grodziska Wielkopolskiego jeszcze sporo brakuje. Oni tam osiągnęli galaktyczny poziom organizacji i w dodatku z roku na rok są co raz lepsi.