poniedziałek, 31 grudnia 2018

A w Nowym Roku ... życzcie mnie wszystkiego dobrego.

Tradycja sylwestrowa nakazuje składać sobie życzenia na zbliżający się Nowy Rok. Zaczynając pisać ten tekst, czułem się niezwykle mocno zobowiązany do złożenia Wam życzeń. Jednak z każdym kolejnym stuknięciem w klawiaturę, z każdym kolejnym słowem pojawiającym się na ekranie mojego sędziwego komputera, chęć złożenia Wam życzeń przestała u mnie rosnąć. Ba! Z każdą kolejną sekundą spędzoną nad tym tekstem zaczęła ona wręcz maleć, aż w końcu spadła do poziomu zerowego. Nie będzie życzeń! Nie i basta!


Opowiem Wam, jednak czego macie mi życzyć. W końcu to ja jestem tu najjaśniejszą gwiazdeczką na średzkim firmamencie nieba. To jest moje miejsce, to jest mój blog! I najlepiej, niech wszystkiego życzenia się spełnią, bo inaczej będziecie mieć do czynienia ze mną.

Chciałbym, aby w nowym roku chciało mi się nadal pisać, a Wam, żeby chciało się mnie czytać. Fajnie by było jakby wszelkie choróbska i inne  świństwa tego świata omijały mnie szerokim łukiem, tak abym mógł biegać i zwiedzać tyle ile dusza i portfel pozwolą. Żeby moja dupka od jedzenia nie rosła i omijała mnie wszelka troska. Super jakby smutek był mi obcy. A na koniec najważniejsze życzenie - abym nadal by tak boski, cudny i zajebisty, jak jestem teraz! No i żeby broda mi rosła i siwa się nie robiła. Tego mi życzcie!

Chyba nie uwierzyliście w te brednie, że Wam nie złożę życzeń. Tylko się z Wami droczyłem. Nie mógłbym przecież zostawić moich wiernych czytelników bez życzeń na zbliżający się rok 2019. Nie jestem okrutnikiem i niegodziwcem. Chciałbym Wam życzyć spełnienia marzeń oraz radości z rzeczy małych, dużych i tych pierdełowatych również. Więcej dystansu do życia i otaczającego nas świata. Uśmiechu i pogody ducha oraz dużo zdrowia, zwłaszcza tego na psychice i na oczach, bo bez zdrowych oczu i psychiki nie da się czytać moich tekstów. Do zobaczenia w 2019 roku, gdzie nadal będę kreślił dla Was słowa.

Wszystkiego dobrego !    


poniedziałek, 24 grudnia 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #28

Pierwotnie chciałem w Zalasewie w biegu o nazwie "Zalasewska Piątka", który kończył serię biegów z cyklu Agrobex, walczyć o nowy rekord na dystansie 5 km. Uznałem jednak, że próba ustanowienia nowej życiówki na koniec ciężkiego sezonu może spalić na panewce. Broń Boże nie chciałem zrezygnować ze startu. Za bardzo lubię pamiątkowe medale, aby to postąpić. Postanowiłem jednak pobiec sobie na luzie. Tylko i wyłącznie dla zabawy. Pobiec w stroju...Pikachu.


Spytacie pewnie czemu Pikachu? A bo, dlatego że lubię pokemony. A tak w ogóle to Pikachu jest podobny do mnie. Jest słodki tak jak ja. No prawie tak słodki, jak ja. Podobnie jak ja nie ma idealnej sylwetki. Mamy ten sam problem - delikatnie okrągły brzuszek. Tak jak Pikachu mam fajny ogonek, który potrafi nieźle wystrzelić. 

Świat zna już od wielu lat "Tercet Egzotyczny" oraz "Royal String Quartet", ale dopiero od niedawna poznaje biegowy kwintet Polonii Środa w składzie Asia, Joasia, Aneta, Sylwek i Tomasz, czyli Wasz uroczy, mądry i skromny kronikarz. W tak doborowym składzie udaliśmy się do Zalasewa, które mieści się pod Swarzędzem. Dla niezorientowanych w topografii województwa wielkopolskiego dodam, że Swarzędz mieści się blisko Poznania. Nie mieliśmy zatem daleko na zawody. Podróż zajęła nam raptem 30 minut i minęła w miłej atmosferze. Rozmowy toczyły się wokół ogonków, ale jakże mogło być inaczej, gdy w samochodzie wręcz kipiało od testosteronu, który ulatniał się z ciał dwóch przystojnych biegaczy. Który jest piękniejszy nie muszę dodawać, bo jak mawiali Rzymianie - "clara non sunt interpretanda", czyli to co jasne nie wymaga tłumaczenia. Nie wdawałem się zbytnio w dyskusję z dziewczynami o ogonkach, ale kątem ucha udało mi się podsłuchać, że naturalne ogonki są lepsze od sztucznych i że rozmiar faktycznie ma znaczenie. 


Biuro zawodów mieściło się budynku szkoły, którą budował organizator biegu, a więc Agrobex. Zawody były kameralne. Na liście startowej było 200 biegaczy i zawodników nordic walking. Stąd też proces odbioru pakietów startowych przebiegał bardzo sprawnie. Sam pakiet startowy był bardzo zadowalający. Kosztował zaledwie 20 zł, a w skład jego wchodził, oczywiście oprócz niezbędnego numeru startowego oraz zwrotnego chipu do pomiaru czasu,  również elegancki kubek termiczny z logo sponsora. O materiałach promocyjnych dewelopera Agrobex nie wspominam, bo nie interesowały mnie one w najmniejszym stopniu.


Po obowiązkowej toalecie postanowiłem skorzystać z darmowej analizy składu ciała. Takie pomiary mnie zawsze trochę stresują, ale skoro wszyscy z kwintetu biegowego postanowili się zanalizować, to ja nie mogłem być gorszy. Z analizy wyszło mi, że nie jestem wzorcowym okazem zdrowia, ale nie jest ze mną generalnie najgorzej. Ogólnie jestem zdrowy i to się liczy. Kilka kilo mogłoby być mniej, ale wierzę, że kiedyś uporam się definitywnie i ostatecznie z tym zbędnym balastem. Martwi mnie jedynie wiek biologiczny mojego ciała. Urządzenie do pomiaru pokazało mi, że mam 46 lat. To sporo jak na 32 - latka, ale pocieszam się tym, że kryzys wieku średniego przynajmniej już za mam za sobą. I minął w dodatku dość delikatnie. Nie miałem żadnych głupich pomysłów, oprócz tych które mam na co dzień. Nie zrobiłem też nic głupiego, bo przecież bieganie w zawodach prawie co weekend się do takich nie zalicza.


Zanim wystartowaliśmy, tak jak zaplanował organizator, czyli o godzinie 10.00 to musiałem najpierw przywdziać na siebie żółty strój słodkiego Pikachu. Lubię w nim biegać, bo widok dorosłego faceta przebranego za małego stworka z japońskiej bajki powoduje na twarzach ludzkich uśmiech. A ja lubię, jak ludzie się cieszą. Wszystkim nam brakuje uśmiechu i radości. Cieszę się, że mogę dać innym ludziom trochę radości. Bieganie w takim przebraniu ma jednak sporą wadę...podczas biegu jest strasznie gorąco. Czuję się jak na saunie. Pod strojem cały paruję. Następnym razem może nie założę nic pod ten strój, to może nie będzie mi tak gorąco. Boję się jednak, że ogonek może mi wyskoczyć spod zapiętych guziczków, więc raczej tego nie zrobię, ale nie mówię nie, bo otwarty jestem na nowe doświadczenia. Żarcik. Bieg nudystów to nie zawody dla mnie.  

Ustawiłem się na końcu stawki, aby nie blokować trasy szybszym biegaczom, gdyż zdawałem sobie sprawę, że w stroju Pikachu nie pobiegnę tak szybko, jak potrafię. Zastanawiam się tylko, co miała w głowie pewna para nordic walking, która ustawiła się na starcie w środku stawki, blokując możliwość biegu innym zawodnikom. Wiadomo, że osoba poruszająca się o kijkach będzie zawsze wolniejsza od biegacza, dlatego takie osoby powinny startować z ostatniej linii. I tak zrobili wszyscy zawodnicy, oprócz tej jednej pary. Oby Wam się kijki połamały skubańce, za to blokowanie trasy.


Sama trasa była bardzo malownicza. W większości biegła wąskimi leśnymi ścieżkami. Oczy cieszyły śliczne drzewa pokryte liśćmi w cudownie żywych barwach jesieni. Pod stopami było sporo korzeni więc, zamiast gapić się ciągle na piękne drzewa, musiałem częściej spoglądać pod nogi, aby się nie wypieprzyć jak długi i nie pożegnać się ze swoimi ząbkami. Podczas biegu mijałem polanę z wyciętymi drzewami, która nie widzieć czemu zapadła mi w pamięć. Musiałem, aby dotrzeć do mety, przebiec dwukrotnie mały mostek nad lichym strumykiem. Przypomniał mi on scenę z filmu "Robin Hood i faceci w rajtuzach", w której tytułowy bohater pojedynkował się z Małym Johnem o możliwość przejścia na drugi koniec mostu. Sytuacja wyglądał bardzo komicznie, bo most przebiegał nad tak małym strumykiem, że można go było z łatwością przekroczyć suchą stopą bez konieczności korzystania z owego mostu. Mostek i strumyk w Zalasewie wyglądały jak żywcem wyjęte z tego filmu. Kto nie widział tej świetnej komedii Mela Brooksa, to szczerze polecam. Jest to stary film, ale ciągle jest, śmieszy. Nie zestarzał się w najmniejszym stopniu.


Nie były to długie zawody. Wszystkie biegu z tego cyklu rozgrywane są na dystansie 5 km. Bieg w stroju Pikachu, który nie przepuszcza powietrza, nie należy do najłatwiejszych. Czułem się jak w saunie. Z każdą minutą było mi coraz goręcej. Odliczałem niecierpliwie kilometry pozostałe do mety. Bieganie w stroju ma wiele plusów, ale też kilka minusów. Plusy jednak przewyższają zdecydowanie minusy. Lubię widzieć radość w oczach dzieci, które cieszą się, że Pikachu przybija im piątkę. Lubię też oglądać zdenerwowane spojrzenia biegaczy płci męskiej, którzy są zażenowani, a niektórzy nawet wściekli, że dali się wyprzedzić facetowi przebranemu za postać z japońskiej kreskówki. Kobiety zazwyczaj żartują, gdy wyprzedza je Pikachu. U facetów widać na ich twarzach, że mocno ucierpiała ich duma. Głównym minusem biegania we włochatej piżamie jest ryzyko przegrzania organizmu, ale jestem je w stanie ponieść.


Na metę dotarłem z czasem 29 m 42 s na 145 pozycji. Pomimo słabego czasu udało mi się wyprzedzić kilkanaście osób. Świadczy to, że w Pikachu drzemie olbrzymia noc, i to nie tylko w ogonku, ale i w nogach.


Byłbym totalną świnią, gdybym na koniec nie wspomniał o sukcesach moich koleżanek klubowych. Asia zdobyła drugie miejsce w klasyfikacji generalnej całego cyklu w swojej kategorii wiekowej. Aneta była trzecią kobietą w kategorii open w "Zalasewskiej piątce", a w klasyfikacji generalnej zajęła drugie miejsce w swojej kategorii wiekowej. Jak widać dziewczyny z Polonii, mają moc. Też by się chciało odnosić takie sukcesy, ale wszystkiego od życia nie można mieć. Mam fajny ogonek i on musi mi wystarczyć. Nie wolno być zachłannym.   

sobota, 22 grudnia 2018

Rozważania przy choince.

Święta to czas radości, ale i rozważań, rozmyślań. Zanim złożę Wam życzenia, chciałbym zaprosić Was do przeczytania moim przemyśleń dotyczących świąt.


Największe dzieła naszej kultury mają to do siebie, że nawet po wielu latach mogą nas czymś zaskoczyć, gdyż mają w sobie ukryte treści. Tak było w moim przypadku, gdy dokonując po raz kolejny na nowo interpretacji tekstów charyzmatycznego lidera zespołu Boys Marcina Millera ,odkryłem ich właściwy sens, który specjalnie został ukryty w popularnym utworze rozrywkowym.

Zapewne nieobcy Wam jest utwór pt. "Wolność i swoboda". Pewnie nie jeden raz zdarzyło się Wam go nucić lub nawet tańczyć do niego na jakimś weselu lub wiejskim festynie. Nie zdajecie sobie na pewno sprawy, że ten skoczny utwór opowiada o dziejach biblijnej Maryi i jej syna Jezusa. Miller w swoim rozrywkowym utworze przemyca ważne dla nas wszystkich chrześcijan treści. Opowiada o wzlotach i upadkach świętej rodziny. Utwór zaczyna się słowami: "Miała matka syna, syna jedynego. Chciała go wychować na pana wielkiego." Widzimy tutaj, że autor podkreślił fakt, że Jezus był jedynakiem, a Maryja chciała po wychować na Pana Wszechświata. Wiemy, że ostatecznie jej to się udało, ale cała historia rodzinna jak wiemy, zakończyła się tragicznie.

"Jak go wychowała, wypielęgnowała, I do poprawczaka oddać go musiała." - ów fragment wskazuje na wielką miłość matki do syna, ale i ujawnia opinii publicznej nieznany epizod z  życia Jezusa. Życie w starożytnej Palestynie nie należało do najłatwiejszych. Maryja nie mogła znaleźć pracy, a popyt na meble wytarzane przez Józefa był bardzo mały. Wskutek złych warunków mieszkaniowych miejscowa opieka społeczna, zmuszona była odebrać świętej rodzinie Jezusa i umieścić go w placówce opiekuńczej. Ewangeliści opisują ten fakt bardziej delikatnie, aby na jaw nie wyszła niezaradność życiowa świętej rodziny. Piszą bowiem oni, że Jezus został w świątyni wśród uczonych w piśmie. Na szczęście małego Jezuska, świętej rodziny i całej ludzkości, udało się Maryi i Józefowi odzyskać swoje dziecko. Maryja załapała pracę chałupniczą (uzupełniała olej w lampach), a Józefowi wpadło spore zamówienie na meble do nowego pałacu Poncjusza Piłata. Ich sytuacja materialna uległa znacznej poprawie i sąd opiekuńczy oddał im ponownie dziecko w opiekę.


Wiecie zapewne, że Jezus nie doczekał spokojnej starości i w wieku 33 lat wyzionął ducha na krzyżu. O tych tragicznych zdarzeniach pisze Miller w kolejnym wersie swojego utworu - "Jak go zabierali, muzyka mu grała. Ludziska się śmiali, dziewczyna płakała." Wiadomym powszechnie jest faktem, że śmierci Jezusa towarzyszyła piękna muzyka ogromnego zastępu aniołów. Śpiewali oni na powitanie swojego pana, a także po to, aby Jezusowi humor poprawić. W końcu nie łatwo się umiera na krzyżu. Nie jest także łatwo spotkać po raz pierwszy swojego biologicznego ojca. A jak wiadomo, muzyka łagodzi obyczaje. 

Pewnie nie zdziwi Was fakt, że śmieci Jezusa towarzyszył śmiech gapiów. Ludzie od zawsze zazdrościli indywidualistom. Zaciekawił Was pewnie fakt, ze Jezus miał dziewczynę. Jest to fakt nie do końca udowodniony, ale jest o nim mowa w wielu apokryfach biblijnych. To, że wspomina o tym Marcin Miller w swoim dziele, jest dla mnie wiarygodnym dowodem na to, że Chrystus nie był singlem! Zostawił po sobie na ziemskim padole niewiastę. Była to prawdopodobnie Maria Magdalena. Są to jednak jedynie moje domysły, gdyż żaden kolejny utwór zespołu Boys nie porusza już więcej tej kwestii, ani wprost, ani w sposób ukryty.

Po dziś dzień nie uchowało się wiele autentycznych wypowiedzi Maryi. Pewne jest jedynie, że Maryja krzyczała do Rzymian mordujących jej syna poprzez ukrzyżowanie następujące słowa: "Oj, wy ludzie, ludzie! Co wy tu robicie? Zabieracie chłopca mi na całe życie." Biblia o tym nie wspomina ani słowem, jednak Miller pisze o tym wyraźnie, choć nie wprost. Jego teksty wymagają co prawda dogłębnej interpretacji, ale gdy zadamy sobie już ten trud, to mądrość płynąca z jego utworów zmienia nasze życie diametralnie. 


Podobno Józef w piśmie świętym, ani razu nie zabiera głosu. To nie prawda. Józef nie był milczkiem. Jego słowa zostały specjalnie wycięte przez ewangelistów, w im tylko znanym celu. Dotarł do nich nie kto inny jak Marcin Miller, które nieustanie dziś wychwalam. Ukrył on je sprytnie w refrenie swojego szlagieru "Jesteś szalona." Mowa tutaj o słowach, które Józef skierował do Maryi, gdy ta oznajmiła mu, że będzie miała dziecko z Bogiem w wyniku niepokalanego poczęcia, a on będzie musiał jej pomóc w wychowaniu chłopca, który będzie zbawicielem ludzkości. Zareagował on na tę nowinę w dość nerwowy sposób tymi słowy: "Jesteś szalona" - mówię Ci. Zawsze nią byłaś, skończ już wreszcie śnić. "Nie jesteś aniołem" - mówię Ci. Jesteś szalona." Nie dziwi mnie taka jego reakcja. Chłop miał prawo być zdenerwowany. W końcu nie codziennie człowiek dowiaduje się, że jego kobieta użycza swego łona jakiemuś zupełnie obcemu kolesiowi. Co z tego, że to Bóg. Łono swojej kobiety to zbyt intymna rzecz, aby urządzać tam sobie wesołe trio.

Jak widzicie ewangelia towarzyszy nam na każdym kroku, nawet w utworach disco polo. Gdy uda mi się odnaleźć jakieś kolejne wzmianki o życiu świętej rodziny w innych utworach muzycznych, podzielę się moim odkryciem z Wami niezwłocznie.

Do powyższych przemyśleń skłonił mnie świąteczny nastrój. Życzę wszystkim spokoju i odpoczynku. Dużo dobrego jedzenia i krótkich kolejek do lekarza na SORZ-e, jeśli będziecie potrzebowali pomocy lekarza wskutek nieumiarkowania w picu i w  jedzeniu. Wesołych świąt!

środa, 19 grudnia 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #27

Tymczasem, przenoś moją duszę utęsknioną
Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych,
Szeroko nad błękitnym STAWEM OLSZAK rozciągnionych. - Mickiewicz Adamus.



Kto raz biegał nad stawem Olszak, ten będzie chciał wracać tam już zawsze. Trasa jest malownicza i bardzo trudna. To nie spacerek, tylko mała mordęga. Satysfakcja z pokonania trasy liczącej sporo stromych podbiegów i kilku "zbiegów" jest ogromna. W 2017 roku przebiegłem na tej trasie jedynie dwie pętle (każda liczy sobie 7 km). W tamtym czasie nie odważyłem się na pokonanie dystansu półmaratonu. Na mecie jednak obiecałem sobie, że wrócę tam za rok i pokonam pełen dystans, czyli trzy pętle. I tak też zrobiłem. Najtrudniejszy półmaraton  mojej krótkiej historii biegowej padł moim łupem.

Ryby, żaby i raki 
Raz wpadły na pomysł taki, 
Żeby opuścić staw, siąść pod drzewem 
I zacząć zarabiać śpiewem. 
No, ale cóż, kiedy ryby 
Śpiewały tylko na niby, 
Żaby 
Na aby-aby, 
A rak 
Byle jak.

W ubiegłym roku byłem na tą trudną trasę zupełnie nieprzygotowany. Dzień wcześniej wypiłem o kilka piw za dużo. Wskutek czego na godzinę przed startem miałem delikatne nudności i zawroty głowy. Niemiłe skutki pijaństwa minęły mi, dopiero gdy napiłem się kawy w restauracji "Leśny Zakątek", gdzie mieściło się biuro zawodów oraz gdy skonsumowałem olbrzymie ciastko owsiane, które znajdowało się w pakiecie startowym. W tym roku pakiet był znacznie bogatszy. Zawierał to, co tygryski lubią najbardziej, a więc piguły. Dwa opakowania suplementów diety w formie kapsułek. Czerwone należało wziąć przed biegiem, gdyż miały na celu pobudzenie naszego ciała do intensywniejszego wysiłku. Niebieskie bierze się natomiast po wysiłku, aby zregenerować zmęczony organizm. Poczułem się trochę jak w filmie "Matrix". Miałem podobnie jak Neo dwa rodzaje pigułek do połknięcia. Tylko mi na szczęście nikt nie kazał wybierać tylko jednej. Mogłem łykać je do woli lub do wyczerpania zapasów. Koleżanka z pracy śmiała się, że na moim miejscu nie łykałaby niebieskich tabletek, gdyż kojarzą się one z pewnym znanym powszechnie środkiem na potencję. Poinformowałem ją, że nie mam problemu, aby konar zapłonął. Pali się równo i mocno ogromnym ogniem. Musi mi uwierzyć na słowo, w pracy jesteśmy i pokazywać nie wypada. Jak chce to może zadzwonić to takiej jednej małej blondyny, to ona zaświadczy, że konar płonie tak mocno, że w pokoju od dymu ledwo co idzie oddychać.   

Karp wydął żałośnie skrzele: 
„Słuchajcie mnie przyjaciele, 
Mam sposób zupełnie prosty - 
Zacznijmy budować mosty!” 
No, ale cóż, kiedy ryby 
Budowały tylko na niby, 
Żaby 
Na aby-aby, 
A rak 
Byle jak.

Na zawody udaliśmy się w stałym składzie - Aneta, Sylwek i ja, czyli Wasz kronikarz. Zawody miały odbyć się o godzinie 11.00 nad Stawem Olszak w Poznaniu. Wyjechaliśmy ze Środy o godzinie 9.00. Nie było co jechać wcześniej, gdyż droga do przebycia nie była odległa. Towarzyszyła nam, także córka Sylwestra, która często pomaga nam podczas biegów w kwestiach technicznych. Zimno było strasznie na dworze, ale na szczęście nie padało. W zeszłym roku przyszło nam z Sylwestrem biegać w dużym błocie. Mieliśmy z tego sporo frajdy, ale powrocie do domu było mnóstwo sprzątania. W tym roku nie było błota, ale było sporo zimniej. Ziemia była zmarznięta. Był to duży plus, gdyż nie szło się poślizgnąć podczas biegu. W obawie przed upadkiem na trasie kupiłem sobie nawet buty do biegania w trudnym terenie leśnym. Nie przydały mi się one jednak zupełnie. Nawet mi trochę utrudniły bieg, gdyż były one bardzo sztywne i miały małą amortyzację. Na stromych podbiegach sprawdzały się pięknie, ale gdy przyszło mi biec po płaskim terenie, to strasznie bolały mnie stopy. Mogłem założyć swoje Nike Vomero, w których biegam na co dzień. Byłby to znacznie lepszy wynik. Przekombinowałem jednym słowem. Chciałem, aby było jak najlepiej, a wyszło średnio. Nie wyrzuciłem jednak pieniędzy w błoto. Nowe Kalenji do biegania w trudnym terenie przydadzą się podczas innych biegów.

Rak tedy rzecze: „Rodacy, 
Musimy się wziąć do pracy, 
Mam pomysł zupełnie nowy - 
Zacznijmy kuć podkowy!” 
No, ale cóż, kiedy ryby 
Kuły tylko na niby, 
Żaby 
Na aby-aby, 
A rak 
Byle jak.

Po zaliczeniu obowiązkowej toalety, do której ja zawsze były duże kolejki, ustawiliśmy się na linii startu, aby sprawdzić się na wymagającej, lecz pięknej trasie. Sylwek z Anetą wypalili od razu do przodu. Ja zacząłem powoli. Nie chciałem się śpieszyć, bo ani na to chęci nie miałem, ani tym bardziej sił. W tygodniu przed biegiem się nie oszczędzałem. Zrobiłem 3 treningi na łączny dystans 26 km. Byłem raz na basenie i sporo kilometrów przeszedłem po Środzie polując na pokemony. Borykałem się, także z przeziębieniem. Te wszystkie okoliczności nie wróżyły mi dobrego wyniku. Chciałem przebiec cały bieg w czasie poniżej 2h 15min. Było to w moim zakresie. Tak mi się przynajmniej wydawało jeszcze na 2 kilometrze trasy. Wtedy nagle i znienacka pojawił się u mnie katar. Pomyślałem sobie, że przedmucham swoje nozdrza i będzie ok. Musiałem pilnie pozbyć się zbędnej wydzieliny zalegającej w moim nosie. Miałem jednak problem. Nie zabrałem ze sobą chusteczek higienicznych. Przez chwilę myślałem, że jestem w czarnej dupie. Zdecydowałem się jednak zrobić coś, czego zazwyczaj nie robię - poprosiłem o pomoc. Nie lubię prosić. Lubię sam rozwiązywać swoje problemy. Czasem jednak bez tego się nie obejdzie. Jedna biegaczka poratowała mnie kilkoma chusteczkami, które starczyły mi prawie do końca biegu. Warto prosić o pomoc w potrzebie. Raz się komuś pomoże, a innym razem otrzyma pomoc od kogoś innego.

Odezwie się więc ropucha: 
„Straszna u nas posucha, 
Coś zróbmy, coś zaróbmy, 
Trochę żywności kupmy! 
Jest sposób, ja wam mówię, 
Zacznijmy szyć obuwie!” 
No, ale cóż, kiedy ryby 
Szyły tylko na niby, 
Żaby 
Na aby-aby, 
A rak 
Byle jak.

Nie tylko katar przeszkodził mi w swobodnym biegu. Na przeszkodzie stanęły też moje braki w przygotowaniu fizycznym. O ile wydolność jest na poziomie zadowalającym, to siła mięśni nóg i brzucha jest na niskim poziomie, a bez tych mięśni mogę zapomnieć o dobrej sile biegowej. Kilka stromych podbiegów brutalnie uświadomiło mi, że jeszcze wiele pracy przede mną, aby stać się lepszym biegaczem. O ile pierwsza pętla poszła mi w miarę sprawnie, to od drugiej zaczęła się moja walka o przetrwanie. Z każdym pokonanym kilometrem, z każdą zdobytą górką, miałem coraz mniej sił. Nie pomagały żele energetyczne i szoty magnezowe. Oddechowo  dawałem radę, ale nogi z każdą minutą biegu stawały się coraz cięższe. Wiedziałem, że zakładany przeze mnie czas jest nierealny do osiągnięcia. Postanowiłem jednak walczyć o jak najlepszy wynik. Trochę sił i wigoru dodały mi pomarańcza na punkcie odżywczym, który znajdował się na końcu każdej pętli. Była to jednak za mała ilość witaminy C, aby zniwelować mogła, moje duże zmęczenie. Wyprzedzało mnie coraz więcej osób. Powiedziałem sobie, że nie będę ostatni. Tanio skóry nie sprzedam. To motywowało mnie do walki ze swoimi słabościami. Na tym polega bieganie. Trzeba walczyć ze słabościami. Trzeba pokonywać kryzysy. Nie sztuką jest ukończyć bieg, gdy wszystko gra jak w szwajcarskim zegarku. Sztuką jest dotrzeć do mety, gdy wszystko się wali, a nasze ciało odmawia chęci do biegu. 

Lin wreszcie tak powiada: 
„Czeka nas tu zagłada, 
Opuściliśmy staw przeciw prawu - 
Musimy wrócić do stawu”. 
I poszły. Lecz na ich szkodę 
Ludzie spuścili wodę. 
Ryby w płacz, reszta też, lecz czy łzami 
Zapełni się staw? Zważcie sami, 
Zwłaszcza że przecież ryby 
Płakały tylko na niby, 
Żaby 
Na aby-aby, 
A rak 
Byle jak.

Pisząc wcześniej, że chusteczki starczyły mi prawie do końca biegu, pewnie domyśliliście się, w jaki sposób musiałem pozbyć się zalegającej wydzieliny z nosa. Dla tych, którzy się nie domyślili, to napiszę wprost...wysmarkałem się w rękawiczkę. Takie wyjście z problemowej sytuacji wydawało mi się najlepsze. Nie chciałem okropnej wydzieliny wciągnąć z nosa w usta i energicznym splunięciem się jej pozbyć. Moje kubki smakowe nie gustują w tego rodzaju przysmakach. Nie chciałem ich narażać na niepotrzebny stres. Mogłem się pozbyć problemowej wydzieliny intensywnym dmuchnięciem przy jednoczesnym zatkaniu jednej z dwóch dziurek nosa. Ta technika, jednak zawsze była mi obca, dlatego się na nią nie zdecydowałem. Ciekawi Was pewnie, dlaczego o tym wspominam? Piszę o tym, bo z tego zajścia wynika pewna nauka życiowa - każde nasze działanie przynosi jakiś skutek. Czasem pozytywny, czasem negatywny. Wysmarkanie się w lewą rękawiczkę przyniosło mi pozytywny skutek w postaci oczyszczenia nozdrzy, dzięki czemu mogłem oddychać podczas biegu. Negatywny skutek przypadł w udziale pewnej biegaczce, która postanowiła przybić mi piątkę, akurat lewą ręką. Miałem jej powiedzieć, że nie przybiję jej piątki, bo przed chwilą nasmarkałem w rękawiczkę? Nie mam mowy. Za duży wstyd. Nic jej się nie stało z pewnością. Nawet gdyby nie znajdowały się na mojej rękawiczce smarki, to i tak było na niej już sporo moich innych wydzielin,  na czele z potem. Kilka smarków na pewno nie zrobiło jej krzywdy. Krwi, tam nie było, choć pewnie jakiś mocz by się znalazł. Nie było, jednak wydzieliny, o której pomyślały największe zboczuchy. Z punktu widzenia epidemiologicznego, nic tej Pani nie groziło. 


Udało mi się ostatecznie na metę dotrzeć w czasie 2h 22m 55s. Był to mój najwolniej pokonany półmaraton, ale było on zarazem najtrudniejszym biegiem, w jakim brałem udział. Sklasyfikowano mnie na 92. Bieg ukończyło 107 biegaczy. Nie są to zawody, w których biorą udział niedzielni biegacze, dlatego mój wynik mnie nie smuci, a cieszy. Nie byłem ostatni w trudnym biegu z mocną obsadą. Jednak coś tam potrafię. Kolejna edycja już na wiosnę. Wtedy postaram się wykręcić lepszy czas.


Sylwek wraz z Anetą ukończyli bieg w czasie poniżej 2 godzin. Był to wynik znacznie poniżej ich życiowych rezultatów. To pokazuje, jak tak trasa jest trudna. Anecie jednak udało się zająć pierwsze miejsce w swojej kategorii wiekowej i to pomimo jednego upadku na trasie. Namówiłem ją do tego startu, dlatego czuję się jak ojciec jej sukcesu. Pierwsze kroki w świecie menedżera zatem już za mną. I to kroki jak udane.


Prawdziwym bohaterem biegu był nasz kolega i sympatyk sekcji biegowej Polonii Środa - Filip Jańczak. Wygrał on 7. Olszak Półmaraton, ustanawiając nie tylko swój osobisty rekord na dystansie półmaratonu, ale także pobijając rekord trasy. Ukończył on zawody z czasem 1h 14m 55 s. Trzeba dodać, że drugi biegacz zameldował się na mecie ponad 20 minut później. To był prawdziwy nokaut w wykonaniu Filipa. Życzę mu jak najlepiej, bo to nie tylko dobry biegacz, ale i bardzo miły i skromny człowiek, który zawsze służy radą w dziedzinie biegania.   


W swoim tekście oprócz  fragmentu "Inwokacji" Adam Mickiewicza, wykorzystałem wiersz Jana Brzechwy pt."Ryby, żaby i raki" który moim zdaniem pasuje do tekstu dotyczącego biegu nad stawem.

  

wtorek, 18 grudnia 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #26

Niech się święci trzeci maja! A nie kuźwa. To nie to święto. To 11 listopada - dzień niepodległości. Byłem jednak blisko, bo gdy nasz kraj odzyskiwał, po 123 latach niewoli niepodległość bardzo poważnie brano pod uwagę, aby świętować to wielkie wydarzenie w dzień uchwalenia pierwszej konstytucji w Europie, tj. 3 maja.


Dzisiejszy wpis będzie trochę inny. Pozwolę sobie na mały plagiat. Dość mocno zainspiruję się twórczością antycznego artysty, którego mimo tego, że nie tworzy już od wielu setek lat, to nadal sprzedaje swoją książkę w milionach egzemplarzy. Aż, dziwże nie pokusił się o napisanie drugiej części swojego bestsellera. Wielokrotnie ekranizowano jego powieść i to w dodatku w samym Hollywood. Jest to gwiazda najwyższego formatu. Podobno stworzył świat i wszystkich nas, ale wiedzę czerpiemy na ten temat jedynie z jego dzieła, dlatego nie jest to wiarygodne źródło. Facet mam jednak wyobraźnię i polot. Mam tu na myśl oczywiście Boga i jego Biblię na czele z dekalogiem, który stanowił dla mnie swoistą, lecz bardzo luźną inspirację dla powstania tego oto tekstu. Przed Wami Dekalog Biegu Niepodległości. Bóg spisał swoje przykazania na kamiennych tablicach. Ja wybrałem bardziej przystępną formę. Przeczytacie je na ekranach swoich telefonów. To takie swoiste tablice, ale na Wasze szczęście o wiele lżejsze. Mojżesz to dopiero miał problem, żeby znieść ciężkie kamienne tablice z góry Synaj. Chłop się pewnie srogo zmęczył. Ja będę bardziej przyjemny dla swoich czytelników.


I. Mr Robot.
Taki mam już zwyczaj, że przed każdym biegiem wstaję dużo wcześniej, aby zrelaksować się seansem jakiegoś ciekawego serialu. Jem w tym czasie śniadanie, piję kawę i czekam, aż natura wezwie mnie w miejsce, gdzie królowie chadzają w samotności. Dobra kupka przed zawodami to podstawa. Pozwala nie tylko osiągnąć lepsze rezultaty, ale także wprawia w dobry humor, bo ryzyko problemów jelitowych na trasie zawodów spada o znaczną ilość procent. Ale dosyć już o kupie. Na pisanie o niej przyjdzie jeszcze kiedyś czas, bo przed kupą nie da się uciec. Jeśli będzie chciał, to dopadnie Cię zawsze i wszędzie, gdyż z natury jest bezlitosna.

Mr Robot to serial, który na chwilę obecną liczy sobie 3 sezony po 10 odcinków każdy (czas trwania ok. 50 min) Opowiada on historię młodego i utalentowanego hakera, który boryka się z chorobą psychiczną. Wraz z grupą znajomych maniaków komputerowych pragnie on zniszczyć największą korporację świata, aby dać wszystkim ludziom przez nią zniewolonych na różne sposoby wolność. Taką wolność. jaka istniała, zanim korporację zaczęły nas wszystkich kontrolować. Serial jest pełen ciekawych i spektakularnych zwrotów akcji. Szczerze polecam. Jest on dostępny na platformie ShowMax i Netflix. A mali piraci mogą go za darmo pobrać z torrentów. 

II. Klub 27.
W kulturze masowej funkcjonuje pojęcie „Klub 27”, czyli muzyków którzy, z różnych powodów odeszli z tego świata w wieku 27 lat. Do tego elitarnego klubu należą m. in. Jimmy Hendrix, Kurt Cobain, czy Amy Winehouse. Dlaczego właściwie o tym piszę? A otóż dlatego, że odbierając w tym roku pakiety startowe (wraz z moim cztery), wpadły mi w oko nasze daty urodzin, które widniały na kartach zawodnika, które były niezbędne, aby odebrać pakiet startowy. Drogie koleżanki! Bądźcie spokojne. Nie ujawnię waszych pełnych dat urodzin. Wiem, że kobiety są wyczulone na punkcie swojego wieku. Przeglądając nasze karty zawodnika, rzuciła mi się w oczy dziwna zależność. Okazało się, że Ja, Sylwek, Asia S. urodziliśmy się 27 dnia miesiąca. Jedynie Aneta wyłamała się z tego interesującego schematu, gdyż urodziła się w 28 dniu miesiąca. Ale była blisko. Może urodziła się parę minut po północy, tego nie wiem. Wyszło jednak na to, że osoby urodzone 27 dnia miesiąca uwielbiają biegać. Taki nasz biegowy „Klub 27”.


III. Wyjątkowa Wielkopolska.
Spiker prowadzący zawody, aby zmotywować biegaczy to sprawnego ustawiania się w strefach startowych i do bezpiecznego i kulturalnego biegu, wypowiedział w pewnej chwili słowa, które zapadły mi mocno w pamięć: ”Wielkopolska nie jest najlepsza. Wielkopolska jest wyjątkowa. ”Na pewno jest wyjątkowa, bo to u nas zaczął się powolny pochód Polaków o odzyskanie całkowitej suwerenności i niezależności od Sowietów (zryw robotników w czerwcu 1956 r.). To na tej ziemi miało miejsce jedno z nielicznych zwycięskich powstań (Powstanie Wielkopolskie). Wielkopolanie są wyjątkowi, bo dla nich liczy się ciężka praca. Wiemy, że nic nie dostaje się za darmo. Na wszystko trzeba sobie zapracować ciężką i uczciwą pracą. Wiemy, że nie jesteśmy najlepsi. Staramy się jednak dawać z siebie wszystko i to czyni nas wyjątkowymi.

IV. Rekordowy bieg.
Organizator chciał, aby w biegu niepodległości odbywającym się w setną rocznicę odzyskania przez nasz kraj niepodległości wzięło udział 25 tys. ludzi. Aby, zachęcić jak największą liczbę ludzi do biegu postanowił każdego biegacza, który przebiegnie dystans 10 km obdarować pięknym medalem. Miał to być medal podobny do tego z pierwszej edycji, który został uznany przez biegaczy najładniejszym medalem roku 2016. Był to ponownie medal w kształcie miecza, tylko że tym razem był on pozłacany, a swoim składzie zawierał prawdziwe złoto. Taka zachęta podziałała bardzo dobrze. Na zawody zapisało się 30 tys. biegaczy. Wystartowało jednak jedynie 25 tys. Aby móc wystartować trzeba było oprócz zapisania się wnieść, także opłatę startową, która była wysoka. Organizator dał jednak, aż 6 miesięcy na jej uregulowanie. Ja zapisałem się w pierwszym możliwym terminie i mój portfel schudł o całe 79 zł. Ostatni biegacze musieli za bieg zapłacić ponad 100 zł. Ostatecznie na mecie zameldowało się ponad 22,5 tys. ludzi. Udało się pobić rekord frekwencji, który do tej pory od wielu lat należał do Warszawskiego Biegu Niepodległości. Poznań może się zatem pochwalić świetnym rekordem, który moim zdaniem długo nie zostanie pobity.


V. Nie póki, a kiedy.
Chyba każdemu z nas przytrafiła się gafa i podczas śpiewania naszego hymnu użył słów „póki my żyjemy”, zamiast prawidłowego zwrotu „kiedy my żyjemy”. Niby nie jest to jakaś ogromna wpadka, ale przez szacunek do polskiej tradycji wypadałoby śpiewać oryginalny tekst. Pamiętacie wpadkę Jarka Kaczyńskiego, gdy śpiewał „z ziemi Polskiej do Wolskiej” ? Jeśli chcecie być jak Jarek i mieć w dupie naszą tradycję to śpiewajcie sobie „póki”. Ja będę śpiewał „kiedy”, bo nie chcę być jak Jarek. Nigdy!

VI. Nie ma wody…na trasie.
Wielu biegaczy narzekało na brak wody na trasie. Pytanie, czy woda w listopadzie jest potrzebna na trasie? Moim zdaniem nie. Listopad to zimny miesiąc. Pamiętam, że dwa lata temu padał śnieg i było potwornie zimno. W zeszłym roku było jedynie zimno. Fakt, że w tym roku 11 listopada był ciepłym dniem, ale ogólnie bardzo ciepły był cały rok. Jeśli zmiany klimatu będą nadal tak szybko postępować, to może doczekamy czasów, że na biegu niepodległości w Poznaniu będzie woda. Myślę, że jednak brak wody spowodowany był kwestiami organizacyjnymi. Wyobrażacie sobie zorganizować wodopój dla 25 tys. ludzi? Bo ja nie. Organizator wyraźnie pisał w regulaminie, że  woda będzie jedynie na mecie biegu. Wszystkim zaskoczonym brakiem wody na trasie biegaczom polecał bardziej wnikliwą lekturę regulaminów przed biegiem. Wiecie co? To faktycznie się przydaje.



VII. Włocławek i drogie paliwo.
Przez większą część trasy biegłem wraz z grupą biegaczy z Włocławka. Była to zabawna ekipa z bardzo charyzmatycznym liderem, któremu buzia nie zamykała się przez całe 10 km. W pewnym momencie, gdy przebiegaliśmy koło stacji benzynowej, zapanowała wśród nich konsternacja, po tym ,jak zobaczyli cenę paliwa. Uznali ją za bardzo niską. Nie sprawdzałem tego, ale z ich relacji dowiedziałem się, że we Włocławku jest jedno z najdroższych paliw w kraju. Do tej pory Włocławek kojarzył mi się jedynie z miejscem śmierci beatyfikowanego księdza Jerzego Popiełuszki. Od teraz będę je kojarzył również z drogą benzyną i olejem opałowym. 

VIII. Memento mori.
Niestety podczas biegu, a dokładnie na 9 km zasłabł 58 - letni biegacz. Mimo szybkiej reakcji służb medycznych nie udało im się przywrócić mu podstawowych funkcji życiowych. Pamiętajcie, więc należy dbać o swój stan zdrowia. Żyć zdrowo i badać się, a jak na trasie biegu zrobi się Wam słabo, to trzeba bezwzględnie się zatrzymać i poprosić o pomoc innego biegacza z trasy. Mnie ta tragedia zmotywowała do kompleksowego przepadania swojego ciała. Zrobię to w przyszłym roku.


IX. Łatwiej biec, niż iść w tłumie.
Pokonanie trasy biegu zajęło mi niecałe 57 minut, ale pokonanie trasy od mety do samochodu, która liczyła sobie ok. 2 km zajęło mi i reszcie całej naszej wesołej ekipy (Marcin, Sylwek, Aneta, Asia B. za Asię S.) ponad 1,5 h ! A wszystko to z powodu odbywającego się zaraz po biegu tradycyjnego pochodu Św. Marcina, który swoje imieniny obchodzi właśnie 11 listopada. Jest to piękna tradycja. Ludzie spotykają się razem, aby jeść rogale z masą z białego maku. Nie ma w Poznaniu w tym czasie zamieszek, jakie mają miejsce w Warszawie. Słodycze jednak mają pozytywny wpływ na nastroje ludzkie. A zatem, zamiast maszerować w Warszawie wraz z narodowcami i bezsensownie odpalać race w tłumie ludzi, lepiej ten świąteczny czas spędzić na pochodzie Św. Marcina delektując się smacznymi rogalami. Nie mam racji?


X. Siedem fal.
Nie dało się puścić jednocześnie 25 tys. ludzi. Start musiał obyć się w sposób falowy. Biegaczy podzielono na 7 fal. Każda fala symbolizowała inny zryw niepodległościowy Polaków. Była to cudowna lekcja historii. Każdy z biegaczy mógł się dowiedzieć sporo o licznych polskich powstaniach narodowych. Szkoda, że tak mało z nich było wygranych. Ale taka to już nasza wada narodowa. Robimy wszystko na hura, nie planując kolejnych kroków i nie biorąc pod uwagę konsekwencji swoich działań. Powstanie wywołać było łatwo, ale doprowadzić do jego zwycięstwa już tak łatwo nie było. Ktoś, kto wpadł na organizowanie powstania w listopadzie i w styczniu był prawdziwym geniuszem. Klimat sprzyjał powstańcom jak jasna cholera. Dawidzie Podsiadło! Informuje Cię, że w Poznaniu są fale. Zapraszam zatem w wolnej chwili. 

Bieg 100 – lecia już dawno za mną. Ale wiele jeszcze startów przede mną. Bądźcie czujni, bo nigdy nie wiadomo, gdzie Tomasz pobiegnie i kiedy to opisze. A, że pobiegnie i o tym napisze to rzecz pewna. Tak pewna jak to, że dzik s... wypróżnia się w lesie, bo gdzie niby miałby to robić! Chyba że na polanie, ale to chyba i tak część lasu. Nie było zatem tematu.

piątek, 7 grudnia 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #25

Była to fantastyczna sobota. Nie zawsze zdarzają się takie piękne wyjazdy na zawody jak ten do Boszkowa położonego nad malowniczym jeziorem Dominickim. Było bieganie po leśnych ścieżkach. Była kąpiel w zimnych wodach jeziora. Były sauna i bala z gorącą wodą. A na koniec pustkę w brzuchu wypełniła z wielką czułością pizza na cienkim cieście. Było pięknie. Lubię, jak jest pięknie.


Zawody w Boszkowie nie były dla mnie nowością. Startowałem w nich w zeszłym roku wraz z Sylwestrem. Były one wtedy bardzo dobrze zorganizowane. Trasa była ciekawa i nie najłatwiejsza. Pakiet startowy tani, aczkolwiek bogaty. W skład jego dość nietypowo wchodziły flaczki i szynki konserwowe będące podarkiem od sponsora. W tym roku pakiet był uboższy, ale do zaakceptowania (ciastko, owsianka, woda). Był on spakowany w praktyczne papierowe nosidełko, które idealnie leżało w dłoni.


W porównaniu do ubiegłego roku skład naszej ekipy powiększył o koleżankę klubową Anetę, która mimo problemów z kostką zdecydowała się wziąć udział w zawodach. Dzielnie kibicowały nam córki Sylwka – Agata i Amelia. Organizator przewidział opiekę animatora dla dzieci biegaczy, którzy brali udział w zawodach. Jest, to bardzo dobre posuniecie, które promuje wspólne rodzinne wyjazdy na zawody. Często zdarza się, że rodzice – biegacze rezygnują z biegów, bo nie mają z kim zostawić swoich urwipołci. Oby więcej organizatorów szło drogą Hotelu Sułkowski, który był inicjatorem zawodów o nazwie III Cross Sułkowskiego.

Zanim odebraliśmy pakiety startowe, nabijaliśmy się z Sylwkiem z Anety, co ona biedna zrobi z szynką i z flakami z pakietu startowego, gdyż jest wegetarianką. Po cichu liczyliśmy, że podzieli się z nami znienawidzonym przez siebie mięsiwem. Już czuliśmy cudowny posmak flaczków wołowych instant w sosie pomidorowym oraz szyneczki konserwowej w galarecie. Musieliśmy się jednak obejść jedynie smakiem. Uśmiech zszedł nam z twarzy, gdy zobaczyliśmy wegańskie ciastko i owsiankę w pakiecie. Aneta musiała mieć jakieś wtyki, że w tym roku akurat były dania bezmięsne. Nie chciała się jednak do tego przyznać. Cwaniara.


Była ciepła pogoda jak na jesienny październik. Słońce świeciło, wiatr trochę wiał, ale nie chłodził ciała na tyle, żeby nie pobiec na krótki rękaw i spodenki. Dbając o swoje zdrowie, asekuracyjnie założyłem szalik i czapkę z daszkiem. Była to dobra decyzja. Ochroniłem przed przeziębieniem gardło i zatoki. Mama Mariolka byłaby ze mnie dumna. Nie byłaby jednak dumna z faktu, że postanowiłem tegoż samego dnia po biegu stać się morsem i zaliczyć kąpiel w chłodnej wodzie. Nie można być cały czas grzecznym dzieckiem, czasami trzeba pokazać różki i mieć głęboko w dupie zdanie innych, bo każdy ma swoje życie i decyduje, w jaki sposób je przeżyje. Nikt za niego tego nie zrobi. Mariolka jest spoko, ale za bardzo i za często przeżywa różne kwestie. W sumie jej się nie dziwię. Jestem jej jedynym dzieckiem. I w dodatku takim zajebistym.  

Start biegu miał miejsce podobnie strzelaniny w dobrych westernach, a więc w samo południe. Wybraliśmy się na wyznaczone miejsce trochę za późno, a jedyna droga prowadząca na start biegła od czoła stawki zawodników. Udało nam się przepchać zaledwie parę metrów w głąb tłumu. Zmuszeni byliśmy zatem startować w czołówce stawki. Było tłoczno, ale całkiem przyjemnie, bo będąc w tłumie, byłem chroniony przed wiatrem, który zawiewał od jeziora. Od początku zmuszony byłem wystartować szybko, gdyż tłum, niczym stado szarańczy napierał na mnie od tyłu. Sylwek i Aneta wypalili mocno do przodu. Po chwili byli już dla mnie ledwo widzialni. Byłem pewien podziwu, że Aneta jest w stanie tak szybko biec z kontuzjowaną kostką. Miałem nadzieję, że uda mi się chociaż raz w sezonie ją wyprzedzić, ale widać, że będzie mi to dane pewnie, dopiero gdy skręci obie kostki. Do tej pory jedynie tylko raz ją pokonałem. Miało to miejsce w Kórniku na II Biegu Zamoyskiego. A, żeby tego dokonać, musiałem nabiegać życiówkę, która jest aktualna po dziś dzień.


Na trzecim kilometrze trasy zacząłem tracić oddech. Było to spowodowane zbyt szybkim tempem na pierwszych kilometrach. Następne trzy kilometry to była dla mnie istna mordęga. Tlenu brakowało mi coraz bardziej. W dodatku zaczął mnie boleć bark, z którym mam od czasu do czasu problem. Na szczęście oddech i tętno udało mi się ustabilizować gdzieś na początku 7 kilometra. Wtedy poczułem wiatr w żaglach. Przyśpieszyłem i zacząłem wyprzedzać kolejnych biegaczy. Na leśnych duktach nie biegnie się tak fajnie i  łatwo jak na asfaltowych drogach. Widziałem jednak, że końcówka trasy będzie przebiegała ścieżką rowerową i tam będę mógł przyśpieszyć.

Bieg przez las ma taki plus, że niesie ze sobą miłe zapachy natury. Aromatyczny zapach iglaków bardzo mi odpowiada. Przynosi wspomnienia wakacji oraz wprawia w miły i optymistyczny nastrój. Nie mogłem się jednak doczekać końca biegu, gdyż nie czułem się na siłach, aby biec szybko. Zmęczenie intensywnym tygodniem zrobiło swoje. Postawiłem sobie, jednak za cel ukończenie biegu poniżej jednej godziny. Byłby to słaby rezultat, jeśli chodziłoby o bieg na dystansie 10 km. III Cross Sułkowskiego liczył sobie jednak prawie 11 km, a dokładnie 10,8 km. Na ostatniej prostej, która miała długość 2 km, postanowiłem dać z siebie tyle ile mogę. Efektem mojego uporu i woli walki był bieg w tempie 11 km/h. Nie jest to jakiś oszałamiający wynik, ale w moim przypadku takie tempo można nazwać szybkim. Zmieściłem się ostatecznie w godzinie zegarowej.


Małą ciekawostką jest to, że w porównaniu z zeszłym rokiem przebiegnięcie tej samej trasy zajęło mi 30 sekund mniej, ale sklasyfikowano mnie 80 miejsc niżej. Oznacza to, że poziom amatorskiego biegania rośnie. Trzeba mocniej trenować, bo zostanę gdzieś sam na peronie z biletem w ręku, a pociąg do szybkiego biegania odjedzie mi w siną dal. Tego bym nie chciał, bo mimo tego, że zawsze będę uroczy i nic tego nie zmieni, to chciałbym jeszcze kilka życiówek poprawić.

Po biegu posililiśmy się makaronem z sosem bolońskim. Tyłeczka i pupuni nie urywał, ale jak człowiek jest głodny, to zje wszystko. No może prawie wszystko, bo nie wiem jak musiałbym być głodny, żeby zjeść czerninę, zupę owocową oraz mleczną. Są to dania znajdujące się na mojej krótkiej liście dań nieakceptowalnych przez mój żołądek. Każdy ma taką listę. Ciekawe co znajduje się na waszej?

Nadszedł w końcu czas morsowania. Zrzuciłem z siebie spocone rzeczy i przywdziałem obcisłe kąpielówki. Na stopy założyłem gustowne chińskie "crocsy", które nabyłem w markecie Dino w cenie czteropaku Lecha Premium. Wyglądałem bosko i oszałamiająco. Ociekałem seksapilem jak kobieta w anty gwałtach. Nie chodziło mi jednak o wygląd, ale o praktyczny aspekt ochronny obuwia. Kamyszki mogę być ostre. Wolałem chronić stopy, tak na wszelki wypadek. Sylwek, Aneta i Amelia mieli specjalne buty do morsowania, które nie tylko chronią stopy przed uszkodzeniem, ale również przed zimnem. Jak się zapewne domyślacie, moje obuwie ochronne ledwo co chroniło przed kamykami. O ochronie przed zimnem mogłem jedynie pomarzyć. Wyglądałem przy moim towarzystwie, jakbym odstrzelił się na wiejskie balety. Do pełnego stroju wiejskiego miłośnika imprez tanecznych brakowało mi jedynie eleganckiego dresu z ortalionu.


Pierwszy kontakt z wodą nie był miły. Myślałem, że mi paluchy z zimna odpadną. Oczywiście mój kolega i koleżanki nie mieli tego problemu, ale oni nie mieli na nogach "chińskich crocsów". Potem było już lepiej. Było mi cieplej z każdą upływającą sekundą w wodzie. Po chwili zacząłem się bać, że opuszczam już ten ziemski padół, gdyż podobno w ostatniej fazie śmierci z wychłodzenia robi się zawsze ciepło i miło. Przeżyłem jednak o czym świadczą moje słowa pisane na okoliczność tego bloga. Brodziłem po wodzie coraz śmielej. Gdy pokonałem już dość znaczną odległość od brzegu, znalazłem się po pas w wodzie. Wtedy to właśnie postanowiłem się zanurzyć, aż po szyję. Sylwek poinformował mnie, że mam to zrobić bardzo szybko, a nie powoli. Dowiedziałem się od niego, że najlepiej będzie, jak ręce będę trzymał skrzyżowane na klatce piersiowej, bo wtedy będzie mi trochę cieplej. Po chwili namysłu dałem szybkiego nura do wody. Przez chwilę było mi zimno jak jasna cholera. Czułem, jak zamarzają mi jajka i piękna fujarka, ale gdy wynurzyłem po krótkiej chwili w wodzie, to było mi bardzo ciepło. Poczułem niesamowitą euforię i radość. Stałem się w jednej chwili wulkanem pozytywnej energii. Powtórzyłem proces zanurzania jeszcze kilka razy. Gdy zrobiło mi się trochę zimno, wyszedłem na brzeg. Czułem się tak nienaturalnie naładowany energią, jakbym narodził się na nowo. Nagle ustąpił ból w plecach i nogach. Byłem nowym, lepszym i szczęśliwszym człowiekiem. Polecam każdemu kąpiel w zimnej wodzie. To cudowne przeżycie. Na pewno jeszcze nie raz będę się kąpał zimą w lodowatej wodzie.



Cudownie było odpocząć po kąpieli w gorącej saunie. Nie dałem rady długo wytrzymać w bardzo wysokiej temperaturze. Po kilku minutach, gdy już ogrzałem swoje ciało, udałem się na relaksacyjną kąpiel w bali z gorącą wodą. Było to pięknie zwieńczenie zawodów. Bogatszy o nowe doświadczenia wróciłem wraz z wesołą gromadką do rodzinnego miasta. Po drodze zaliczyliśmy pizzę na kolację, ale nie będę się o niej rozpisywał, bo niewarta jest ani jednego słowa. Była bardzo cienka. I nie mam tu na myśli grubości jej spodu, ale jej ogólną wartość smakową. Cienizna jakich mało.

wtorek, 4 grudnia 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #24

"Trzynastego wszystko zdarzyć się może" - śpiewała w swoim nieśmiertelnym szlagierze Kasia Sobczyk. Jeśli jesteście ciekawi, co zdarzyło się na trasie półmaratonu w Zielonej Górze, który był moim trzynastym startem w amatorskiej karierze biegacza na tym dystansie, to zapraszam do lektury.


W województwie Lubuskim jeszcze nie biegałem, dlatego też gdy zobaczyłem, że w Zielonej Górze organizowany jest półmaraton, to czym prędzej się na niego zapisałem. Pisałem kiedyś, że moim marzeniem jest przebiegnięcie "połówki" w każdym województwie. Powoli i konsekwentnie je realizuje. Droga przede mną jeszcze daleka, ale każda podróż na początku wydaje się odległa. Udało mi się zaliczyć już 6 województw (Wielkopolskie, Kujawsko - Pomorskie, Pomorskie, Podlaskie, Małopolskie, Świętokrzyskie), a więc jeszcze trochę mi zostało do osiągnięcia wymarzonego celu. Myślę, że w ciągu paru lat dopnę swego. 

Na Tadzika, którego koledzy po fachu kierowcy zowią Turbiną, zawsze można liczyć. Ojciec w opałach syna nie zostawi. Zawiózł mnie na dworzec na pociąg, abym nie musiał dźwigać ciężkiej torby wyładowanej ciuchami. Po drodze zgarnęliśmy moją oblubienicę Elżbietę, która z wielką chęcią zdecydowała się mi towarzyszyć na zawodach o nazwie VII Novita Półmaraton Zielonogórski. W Zielonej Górze w tym samym czasie odbywała się także Zielonogórska "Ćwiartka". Czym jest ćwiartka, jeśli połówka na dwoje to nic? Sensownej i kulturalnej odpowiedzi ciężko jest udzielić na tak postawione pytanie, dlatego udam że nie zostało nawet przeze mnie zadane.


Podróż pociągiem niestety nie mogła się obejść bez obowiązkowej przesiadki. Ta jednak w Poznaniu przebiegła bardzo sprawnie. Po krótkiej chwili oczekiwania na pociąg do Zielonej, którą umiliły nam ciepłe napoje z automatu, siedzieliśmy już wygodnie na swoich zarezerwowanych miejscach. Ja oddałem się lekturze horroru Mastertona, a Elka zajęła się swoim drugim ulubionym hobby po jedzeniu słodyczy, czyli drzemaniu. Trzeba przyznać, że jest dobra w tej sztuce, widać że poświęca na treningi sporo wolnego czasu. Maleńka Elka potrafi zasnąć wręcz natychmiast prawie wszędzie. Ja w tej sztuce nie jestem jeszcze takie biegły, ale cały czas się od niej uczę. Mam nadzieję, że pewnego dnia uczeń prześcignie mistrzynię.

Prawie punktualnie dojechaliśmy na miejsce. Podróż trwająca blisko dwie godziny zleciała, jak z bicza strzelił. Elka była spokojna, a ja delikatnie poddenerwowany zbliżającym się startem. Miał to być mój pierwszy półmaraton nocny. Obawiałem się, że mogą mnie siły opuścić podczas biegu, gdyż podróż jak wiadomo, zawsze męczy. W dodatku przed wyjazdem nie spałem zbyt dużo, gdyż oddałem się wieczornej przygodzie z Pokemonami wraz z Rafałem i Robertem, której towarzyszyła konsumpcja piwa. 

Z dworca PKP wyruszyliśmy w kierunku naszego miejsca noclegu. Miał to być mały apartament w wersji standard. Kluczyki miały znajdować się w skrytce zabezpieczonej kodem, który w dniu wyjazdu otrzymałem od właściciela. Gdy dotarliśmy na miejsce. naszym oczom ukazała się Filharmonia -  wielki przeszklony budynek. Ani widu, ani słuchu nie było apartamentu o nazwie "One Night Zielona Góra". Elka bała się, że zostaliśmy oszukani. Ja byłem jednak pewien, że taki nocleg istnieje, gdyż na booking.com miał ponad 200 ocen. Nie mógł to być żaden przekręt nastawiony na wyłudzenie od turystów pieniędzy. Zaczęliśmy dokładnie przyglądać się otoczeniu. Pełny pęcherz nie pomagał mi w skupieniu się. Daliśmy jednak radę po dłuższej chwili poszukiwań odnaleźć nasze lokum. Okazało się, że jest to mała i stara kamienica, ale na szczęście bardzo ładnie wyremontowana, której nie sposób było dostrzec z ulicy, gdyż znajdowała się w podwórzu za innym budynkiem i za budką z hamburgerami. Kod do skrzynki pasował. Dzięki znalezionym tam kluczom dostaliśmy się do środka budynku i do naszego pokoju. Był prześliczny. Posiadał aneks kuchenny i duże łóżko. Czyli wszystko, czego potrzebowaliśmy...


Po szybkim kwaterunku udaliśmy się do biura zawodów po mój pakiet startowy. Po drodze naszym oczom ukazał się pomnik Bachusa, przy którym od razu zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie. Wielkim zaskoczeniem była dla mnie obecność w centrum miasta małych figurek boga wina i zabawy Bachusa, które pieszczotliwie zwane były Bachusikami. Każda figurka przedstawiała bóstwo zajmujące się inną profesją (fotograf, programista i wiele innych). Nie dało się uniknąć porównań do Wrocławia, gdzie na każdym kroku idzie spotkać krasnale. Ilość Bachusików w porównaniu do Wrocławskich krasnali nie była powalająca, ale przyznajcie się szczerze jaka postać jest lepszym kompanem do rozmów - leśny krasnal, czy bóg pijący nieustanie wino? Ja bez najmniejszego wątpienia wybieram Bachusa, gdyż lubię wino. Choć wybór krasnala, który może mieć w swoim zanadrzu leśne grzybki, może być dla niektórych równie kuszący.





Mając do wyboru dwie drogi, które wiodły przez dwa różne parki, wybrałem oczywiście ten park, który oferował o wiele gorsze doznania wizualne. Ale tak już jest ze mną, gdy nawiguje - nie zawsze wszystko idzie po mojej myśli. Zdążyłem się jednak do tego przyzwyczaić. Do hali sportowej, w której mieściło się biuro zawodów, zamiast iść pięknym i nowo odrestaurowanym parkiem, to spacerowaliśmy starym i ciemnym parkiem, który przypominał las, gdzie Bilbo Baginsa zaatakowały olbrzymie pająki. Podejrzewam, że nocą ów park zapełniał się miejscową żulerią oraz kwiatem młodzieży Zielonogórskiej, która jest tak dobrze wychowana, że każdej napotkanej osobie zapytuje się, czy ma jakiś problem. Na nasze szczęście było jeszcze jasno i park był bezpieczny. Opłacało się jednak wybrać drogę przez ten park, gdyż w innym przypadku nie byłoby nam dane podziwiać pięknej rudej wiewiórki, która zajmowała się szukaniem parkowych przysmaków. Jeszcze nigdy tak długo nie mogłem obserwować wiewiórki w pełnej jej krasie. Była mała, szczupła Jej ogon był duży i puszysty. Był piękny, podobnie tak jak mój ogonek.

Odbiór pakietu poszedł bardzo sprawnie. Ostatnio ogólnie mam szczęście w biurach zawodów. Prawie nigdy nie stoję w kolejkach. Cena pakietu nie była wygórowana. Za 60 zł dostałem numer startowy z chipem, latarkę czołową, opaskę silikonową na nadgarstek, żel energetyczny oraz litrową wodę mineralną. W biurze zawodów nabyłem także kilka buteleczek magnezu, które podczas biegu niwelują uczucie zmęczenia. Jak się potem okazało, ten sam specyfik szło kupić w każdej "Żabce"w Zielonej Górze i to niższej cenie. Ja to potrafię robić dobre interesy. Na szczęście przepłaciłem łącznie jedynie 2 złote i 4 grosze.


Była już godzina 16.00. Do startu zostało jedynie 4 godziny. Postanowiliśmy zjeść szybką obiadokolację i udać się do pokoju, abym mógł trochę odpocząć przed biegiem. Wybraliśmy się do "Sfinksa", aby zjeść  smacznie i szybko. Smacznie było, jak zawsze w "Sfinksie", ale o szybkości nie mogło być mowy. Na zamówienie czekaliśmy ponad 10 minut. Jedzenie podano nam w miarę szybko, ale na rachunek zmuszeni byliśmy czekać ponad 20 minut. Winowajcom owych opóźnień było dwóch kelnerów, którzy w tamtą sobotę akurat postanowili się rozchorować i wziąć wolne od pracy. Akurat wtedy, gdy się spieszyliśmy. Na do widzenia kelner przeprosił nas za długi czas oczekiwania. Moja drzemka uległa skróceniu nie z mojej winy, ale czasami tak bywa. Dobrze, że w ogóle udało mi się znaleźć 40 minut na sen, bo inaczej to chyba bym padł na trasie biegu.

Delikatnie wypoczęty rozpocząłem przygotowania do zawodów. Przebrałem się i spakowałem do plecaka najpotrzebniejsze mi rzeczy do biegu. Udałem się z Elką na miejsce startu. Czas pozostały do rozpoczęcia zawodów wykorzystaliśmy na wspólne zdjęcia i na chwile miłych rozmów. Paręnaście minut przed 20.00 rozpocząłem rozgrzewkę, aby przypadkiem nic sobie nie zrobić podczas biegu. Okazało się, że miejsce startu i mety różni się od siebie. Ustaliłem z Elżbietą, że po biegu spotkamy się w biurze zawodów, gdyż tam może sobie bezpiecznie i cieple poczekać na mnie. Cudowna z niej kobieta. Nie każda chciałby czekać na swojego faceta ponad 2 godziny w nocy, siedząc na twardej podłodze w hali.


Start odbył się punktualnie o 20.00. Łącznie na dystansie półmaratonu i "ćwiartki" wystartowało ok. 1200 biegaczy. Start uświetnił pokaz fajerwerków. Były one ładne i cudownie biegło się w ich blasku i dźwiękach. Nie były one jednak imponujące! Kto był kiedyś na Dożynkach w Środzie Wielkopolskiej, ten wie, że burmistrz Wojciech na pokazach pirotechnicznych nie oszczędzał! Pokaz zawsze jest z pompą. Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą, a gdzie fajerwerki odpalają, tam rakiety w tłum biegaczy wpadają. Na szczęście ten incydent nikogo nie uszkodził i każdy mógł kontynuować bieg. Teraz może brzmi to zabawnie, ale gdy fajerwerk wpadał w tłum biegaczy, to nikomu nie było do śmiechu. Organizatorom radzę dochować większej czujności. Pokaz fajerwerków na stracie to fajna sprawa, ale bezpieczeństwo jest najważniejsze.


Skoro zacząłem od narzekania, to będę je jeszcze kontynuował w tym akapicie, a potem skupię się już na pozytywach. Start biegaczy biorących udział w półmaratonie i w "ćwiartce" w jednym momencie był niedorzecznym pomysłem. Na początkowych kilometrach trasy było tak ciasno jakbyśmy biegli na bieżni stadionu w zbyt licznej obsadzie. Po paru kilometrach biegu stawka się przerzedziła, ale niesmak pozostał. Nie dało się biec w swoim tempie, tylko w tempie tłumu. Gdy ktoś się się przewrócił, to mogłaby powstać spora kraksa, taka jak mają czasem miejsce w wyścigach kolarskich w peletonie. Takiej sytuacji na pewno nie życzyłby sobie organizator ani żaden biegacz. Radzę zatem rozważyć w przyszłym roku zmianę trasy lub wprowadzić oddzielny start dwóch dystansów.

Trasa liczyła sobie dwie pętle i przebiegała ulicami miasta. Ruch samochodów był częściowo wyłączony. Biegacze zmuszeni byli mijać auta jadące drugim pasem. Trasa miała zmienne ukształtowanie. Było kilka podbiegów, ale generalnie chyba więcej biegło się z górki. Jakoś szczególnie nie była ciekawa pod względem krajobrazowym, ale biegaliśmy po obrzeżach miasta, a nie w jego centrum. Asfalt był równy i dobrze się po nim biegło. Na każdej pętli były, aż trzy punkty odżywcze z wodą i bananami. Dawało to łącznie, aż sześć punktów na trasie całego półmaratonu. To, aż nadto wody jak na taki dystans, ale w tym przypadku od przybytku głowa nie boli. Na punktach odżywczych biegaczy obsługiwali słuchacze Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Byli bardzo mili i pomocni. Pozdrawiam ich z mojej strony serdecznie. Często zdarza się, że wodę podają młodzi wolontariusze, którzy nie zdaje się, że są tam za karę i nie przykładają się do swojej pracy. Z seniorami sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Byli sumienni i skrupulatni w swojej pracy.


Spokojnie sobie tuptałem do mety. Założyłem sobie, że pobiegnę w wolnym tempie, aby ukończyć bieg w czasie 2h10m i wszystko szło po mojej myśli, aż do 8 kilometra, kiedy nastąpiła apokalipsa gastryczna. Znienacka zaatakowała mnie kupa! Ja to mam szczęście. Drugi bieg nocny w tym roku i drugi gówniany problem. Ale jak zwykle wyszedłem z niego obronną ręką. Właściwsze będzie może jednak określenie - z czystymi majtkami. Wiedziałem, że na końcu pierwszej pętli czekać będzie na mnie TOI - TOI. Miałem za zadanie jedynie przebiec ze ściśniętymi pośladami dystans ok. 2 km.  Nie było to łatwe zadanie, ale nie było też niemożliwe do wykonania. Zwolniłem trochę, aby uspokoić nadpobudliwe jelita. Pomogło. W wolnym tempie biegłem sobie do linii startu i mety. Ludzie trochę dziwnie się patrzyli, gdy zaraz po ukończeniu pierwszej pętli udałem się prosto do toalet przenośnych, zamiast z pozostałą grupą biegaczy udać się na drugą pętlę. Było mi trochę wstyd, ale z pewnością odczuwałbym go znacznie mocniej, gdy nie udało mi się zrzucić zbędnego balasty do toalety tylko do majtek i zmuszony byłbym do kończenia biegu w obsranych majtasach. Było ciemno i pewnie by nie było nic widać, ale zapach mógł się rozciągać niezbyt przyjemny za mną. Dobrze, że moja Elka obdarowała mnie przed biegiem paczką chusteczek higienicznych, bo w przenośnej toalecie papieru jak nie trudno się domyślić brakowało. Na moją blondi zawsze można liczyć.

Lżejszy o kilkanaście gram, ruszyłem żwawo do boju o jak najlepszy czas. Nie zwróciłem nawet uwagi, że przede mną spora górka do pokonania. Widać, że wizyta w toalecie dodała mi sił i pewności siebie. Mój szaleńczy bieg nie trwał jednak zbyt długo. Po upływie ok. 3 km zmuszony byłem zwolnić. Nie miałem sił do biegania. Nawet żele z kofeiną nie pomagały. Cały czas jednak biegłem w takim tempie, aby zrealizować plan ukończenia biegu w czasie poniżej 2h10m.

Nielicznie zgromadzeni na trasie kibice swoim dopingiem dodawali mi sił. Przybiłem kilka "piątek" dzieciakom, choć przyznam szczerze, że bałem się o och stan zdrowia, gdyż po wizycie w toalecie nie umyłem rąk. Mam nadzieję, że żadnemu nie przekazałem żadnego strasznego ustrojstwa, które mogło u niego wywołać problemy żołądkowe. Najwięcej pozytywnej energii i sił do biegu dodał mi jednak miejscowy menel, który głośno krzyczał do mnie z wielkim i szczerym uśmiechem na twarzy na ostatnich kilometrach trasy:"Dalej do przodu. Lets's go!" Byłem w tamtej chwili dość mocno zdyszany, dlatego podziękowałem mu gestem skinienia głową. Dziękuję Panie Żulu za pomoc. Wiele to dla mnie znaczy.


Ostatnia prosta do mety biegła ostro w dół. Szło się bardzo rozpędzić. Nie miałem już siły, ale jednak postanowiłem dać z siebie wszystko, w końcu taka górka nie zawsze się trafia na biegu. Rozpędzony wpadłem na metę wprost na stanowisko z pomarańczami, które idealnie ugasiły moje pragnienie. Dumnie dzierżąc pamiątkowy medal, udałem się na posiłek regeneracyjny. Zjadłem zaledwie kilka łyżek zupy jarzynowej z makaronem orkiszowym, gdyż śpieszyłem się do mojej małej blondyneczki, która cierpliwe czekała na mnie w biurze zawodów.

Po zrobieniu pamiątkowych zdjęć poczułem, że zaczynają mnie opuszczać siły. Trudy biegu zaczęły mi dawać o sobie. Dostałem zawrotów głowy. Musiałem usiąść na kilka dłuższych minut, bo czułem ,że cukier dość mocno mi spadł i jestem bliski omdlenia. Napiłem się wody, a Elka dała mi gumę do  żucia, która delikatnie podniosła mi poziom cukru. Byłem w stanie w stać i dojść do miejsca noclegu. Po drodze odwiedziliśmy "Żabkę", gdzie moja blondi kupiła mi jogurt i colę. Słodkie jedzenie i picie od razu postawiło mnie na nogi. Nawet przyśpieszyłem znacznie kroku, bo miałem ochotę na wino, które chłodziło się w pokojowej lodówce.


Zanim jednak wino poszło w ruch, nadeszła pora obowiązkowej kąpieli, która postawiła mnie na równe nogi. Ciepła woda potrafi zdziałać cuda. Nagle poczułem ogromny apetyt. Całe szczęście, że w lodówce były gotowe do spożycia kanapki. Nie był to co prawda zdrowy posiłek, bo chleb był tak biały, jak szanujący się członek Ku Klux Klanu. Na bezrybiu i rak rybą. Jak biegacz jest głodny po biegu, to wszytko zje, nawet biały chemiczny chleb tostowy.

Poranek o dziwo nie przyniósł ze sobą żadnego bólu związanego z biegiem. Był to dobry sygnał oraz zachęta to intensywnego spędzenia niedzieli w Zielonej Górze przed powrotem do Środy. Aby dodać sobie sił do zwiedzania, oprócz pysznego śniadania posililiśmy się kilkoma lampkami wina. Powiem Wam szczerze, że wino o 10.00  rano w niedzielny poranek smakuje wyborne, ale to pewnie zasługa dobrego towarzystwa, z którym je piłem.


Delikatnie upojeni procentami kalifornijskiego wina udaliśmy się do Muzeum Ziemi Lubuskiej, gdzie najbardziej interesowała nas część muzeum poświęcona torturom. Super sprawa. Zwiększyłem swój zasób wiedzy z dziedziny tortur i zadawania bólu. Podróże kształcą. Nie wiem, kiedy zastosuje zdobytą wiedzę w praktyce. Bądźcie jednak pewnie, że kiedy to nastąpi, usłyszycie o mnie w TV, bo nie co dzień się zdarza informacja o mordercy, który swoje ofiary łamał kołem lub zamykał w "żelaznej dziewicy", albo sadzał na "kołysce Judasza".


Wino spożyte o 10.00 powoli przestawało działać. Gdy zorientowaliśmy się, że zaczynamy trzeźwieć, czym prędzej udaliśmy się na piwo. Przy okazji spożyliśmy obiad w postaci olbrzymiej pizzy. Zrobiliśmy sobie jeszcze  kilka pamiątkowych fotek i udaliśmy się na dworzec, aby powrócić do swych ziem rodzinnych w Wielkopolsce. W pociągu zabrałem się za czytanie, choć procenty w głowie bardzo mi to utrudniały. Elka tym razem jak to ma zazwyczaj miejsce w podróży, nie jadła cukierków. Pewnie miała na nie apetyt, ale nie mogła ich zjeść, bo od razu jak pociąg ruszył, to zasnęła.


Półmaraton Zielonogórski jest już historią. Był on 5 biegiem na tym dystansie w tym sezonie i 13 w całej karierze. W tym roku planuje jeszcze tylko jedną połówkę, ale o tym przeczytacie później.