środa, 25 lipca 2018

Nie było dobrym pomysłem...

Nie było dobrym pomysłem biegać po mieście jak wariat w trzydziestostopniowym upale z myślą, że nic się nie stanie, bo trening trzeba zrobić i koniec. Jeszcze gorszym pomysłem było wypicie po biegu w ogródku ulubionej restauracji kilku piw, aby się nawodnić. Patrząc na to z perspektywy czasu, to wcale nie były takie złe pomysły. O wiele gorsze były jeszcze przede mną...


O wiele gorszym pomysłem było przyjęcie zaproszenia od kumpla na pluskanie się w ogrodowym basenie przy jednoczesnym raczeniu się "wódą z myszy" zamiast regeneracji w łóżku po biegu i kilku piwach. Zdecydowanie nie było dobrym pomysłem po powrocie z garden party odpalenie WipEout Omega Collection. Mój błędnik jakoś wytrzymał tę grę świateł i kolorów płynącą z ekranu, ale żołądek nie dał rady. Zbyt duże przeciążenia panujące w kokpicie super szybkich statków powietrznych zrobiły swoje.

Mój pierwszy i zarazem ostatni kontakt z grą WipEout miał miejsce w czasach pierwszego PlayStation. Pamiętam, jak bardzo oczarowało mnie jego demo. Te barwy, ta prędkość i ta wpadająca w ucho elektroniczna muzyka. Nie potrafiłem zupełnie sterować ultraszybkim pojazdem. Do mety dolatywałem na ostatnim miejscu, ale i tak bawiłem się tą rozgrywką przednio. Nigdy nie zagrałem w pełną wersję, bo na takową nie było mnie stać, a w piraty się nie bawiłem. Gry były drogie. Trzeba było dokonywać racjonalnych wyborów. Głupio było kupić grę, w którą w ogóle nie potrafiło się grać. Nigdy nie byłem dobry w wyścigi. Pewnie to wina mojego refleksu, który po dziś dzień nie jest najlepszy.

Era PS2 prawie całkowicie mnie ominęła, a tym samym i kolejne odsłony WipEouta. Dość późno nabyłem "czarnulkę", a i dość szybko odstawiłem ją w kąt z kilku powodów, które zdradzę Wam kiedyś tam, gdy opiszę moją historię z drugim PlayStation. Wraz z zakupem PlayStation 3 odrodziłem się jako gracz niczym feniks odradzający się z popiołu. Przez 4 lata cudownej zabawy nigdy nie znalazłem choć chwili na pięknego future racera jakim niewątpliwie jest WipEout. Dopiero w czerwcu 2018 roku poświęciłem wyścigom superszybkich poduszkowców więcej tak bardzo należnej im uwagi.


Długo zastanawiałem się nad zakupem WipEout Omega Collection. Cena w granicach 140 zł za trzy odświeżone gry (WipEout 2048, WipEout HD, WipEout HD Fury - jest to właściwie rozszerzenie do WipEout HD, ale na tyle obszerne, że można zaliczyć je jako pełnowartościową grę) wydawała się kusząca. Zawsze gdy już miałem kupić Omega Collection moją uwagę przykuwała jakaś inna produkcja. Do jej zakupu skusiła mnie bodajże dopiero trzecia promocja. Przy okazji pierwszej kosztowała 99,00 zł w Euro RTV AGD. Już w tamtym czasie miałem ją w ręku. Wystarczyło jedynie podejść do kasy i sfinalizować transakcję. W ostatniej chwili się rozmyśliłem i kupiłem inną grę, której tytułu teraz nie pamiętam. Innym razem już prawie kupiłem wersję cyfrową, która swego czasu była w promocji jako gra tygodnia w cenie 99,00 zł. Jednak szkoda mi było wydać prawie stówę na jedną cyfrową produkcję. Zamiast tego kupiłem trzy inne gry w tej same cenie. Prawdziwe jest powiedzenie, że "do trzech razy sztuka", bo przy trzecim podejściu do zakupu WipEout Omega Collection udało mi się w końcu wejść w jej posiadanie w dobrej cenie 79,00 zł. Skorzystałem wówczas z promocji Sony o nazwie "Days of Play", z okazji której wiele ekskluzywnych tytułów na PS4 zostało o sporo złotówek przecenione.


Swoją przygodę zacząłem od części wydanej na PlayStation Vita, a więc WipEout 2048. Gra oferuje nam do zaliczenia trzy puchary w trzech różnych sezonach (2048, 2049, 2050). W każdym sezonie przyszło mi się bawić w takich konkurencjach, jak: wyścig, próba czasowa, strefa, czy walka. Choć gra oferuje zaledwie cztery konkurencje, to nie ma mowy o nudzie, gdyż są one zróżnicowane. Każda zaliczona konkurencja zapewnia nam kolejne punkty, dzięki którym możemy podnieść swoją rangę.

Zupełnie inaczej zbudowano trzon rozgrywki w grze WipEout HD. Nie zdobywamy punktów do swojej rangi. Nie ma tutaj kampanii. Są za to zawody, które składają się z różnych konkurencji. Zdobywamy medale w standardowych trzech kolorach oraz punkty, które służą do odblokowania kolejnych zawodów. Oprócz znanych nam konkurencji, jak: wyścig, próba czasowa, czy strefa, twórcy gry zaoferowali szybkie okrążenie i turniej.

WipEout HD Fury będąc uzupełnieniem swojej poprzedniczki, a nie odrębną kontynuacją, nie zmienia trzonu rozgrywki tylko ją poszerza i delikatnie urozmaica. Mamy wspomniane już przeze mnie medale i punkty. Nowością są nowe konkurencje takie, jak: detonator, eliminator i bitwa strefowa. Stare, znane z poprzedniej części konkurencje nie uległy zmianie.

Pokochałem serię WipEout za ogromną prędkość i ryzykowną jazdę na granicy rozsądku, którą porównać można do seksu bez gumki z tajlandzką prostytutką. Rozgrywka wciąga jak narkotyk. Feeria barw i kolorów oraz hipnotyzująca muzyka potrafią wprowadzić w cudowny trans, który długo nie pozwala oderwać się od ekranu. Zupełnie nie przeszkadza mi granie na poziomie trudności "nowicjusz". Nie czuję z tego powodu wstydu. Postanowiłem sobie, że najpierw wygram co się da na najniższym poziomie trudności, a potem spróbuję swoich sił na poziomie wyższym. Po kilku godzinach intensywnej rozgrywki zacząłem odnosić spore sukcesy, choć ostatnie wyścigi nawet na "nowicjuszu" potrafią sprawić nie lada kłopot. Ale konsekwentnie brnę do przodu i powiem Wam sprawia mi to nie lada frajdę. Każda porażka zmusza do refleksji w temacie sposobu jazdy i doboru odpowiedniego do danych zawodów poduszkowca. Zmusza do doskonalenia techniki swojej jazdy. Swoją drogą twórcy gry mieli ciekawy pomysł na nazewnictwo poziomów trudności. Nie uświadczymy tutaj tradycyjnych "easy", "normal", "hard". Za to mamy ich odpowiedniki: "nowicjusz", "utalentowany" i "elita".


Statków wyścigowych jest sporo do wyboru. Nie taką ilość, jak w Gran Turismo, ale moim zdaniem jest ona wystarczająca. Maszyny wyścigowe mają różne parametry takie, jak: szybkość, zwrotność, siła ognia i zdrowie. Najlepiej radzę sobie statkiem zespołu Feisar, który charakteryzuje się mniejszą prędkością maksymalną, ale za to ma dużą zwrotność, która pozwala łatwiej pokonywać zakręty. Mniejsza prędkość maksymalna wymusza częstsze korzystanie z umiejscowionych na trasie wyścigu dopalaczy oraz używanie broni i innych dopałek, które zdobywamy, gdy najedziemy swoim poduszkowcem na specjalne pole na trasie. Bronie dzielą się na ofensywne, np. rakiety oraz defensywne: miny i bomby. Oprócz broni zdobyć możemy takie dopałki, jak: turbo przyśpieszenie lub autopilot, który prowadzi nasz statek przez kilku sekund z dużą prędkością i precyzją.

Pora dorzucić trochę dziegciu do tej beczki miodu. Nie może być za słodko, aby nas nie zemdliło. Może się za bardzo czepiam, ale brakuje mi w Omega Collection choć namiastki fabuły. Brakuje jakiejś historii, która wyjaśniałaby po co w ogóle się ścigamy. Nie mam tu na myśli jakiegoś wielowątkowego scenariusza z licznymi zwrotami akcji, ale prostą i przyjemną w odbiorze historyjkę. A jeśli nie fabuła, to chociaż krótkie przerywniki filmowe pomiędzy wyścigami. Wiem, że to gra wyścigowa, a taki typ ma to do siebie, że skupia się na ściganiu. Uważam jednak, że wplecenie kilku dłuższych filmików w kampanię o tematyce wyścigów przyszłości lub pokuszenie się nawet o wątek fabularny nie zaszkodziłoby tej produkcji. Mogłoby nawet pomóc, bo może ktoś, kto nie przepada za wyścigami zakupiłby WipEouta dla zaliczenia fabuły i poznania ciekawej historii. 

Nie było dobrym pomysłem po pijaku grać w tak szybkie wyścigi, jak WipEout. To musiało się źle skończyć. Zdaję sobie sprawę, że bardziej niż szybka i kolorowa gra zaszkodziła mi mieszanka piwa i whisky spożyta na pełnym słońcu po dużym wysiłku, ale na coś winę trzeba zrzucić. Tak jest łatwiej niż przyznać się do błędu. Sama decyzja o zakupie Omega Collection była jedną z moich lepszych decyzji podjętych w życiu gracza. Za nic bym jej nie zmienił. Zbyt wiele pięknych chwil mogłoby mnie wtedy ominąć. To był zdecydowanie dobry pomysł. Nie kupienie tej kolekcji gier nie byłoby dobrym pomysłem.

czwartek, 19 lipca 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #16

Każdy sportowiec, czy to zawodowiec, czy amator, ma w sezonie imprezę docelową, najważniejszy start, do którego cały rok lub nawet lata przelewa poty na treningach, aby wypaść na niej jak najlepiej. Lekkoatleci szlifują swoją formę na igrzyska olimpijskie, piłkarze na mundial, a Tomasz cały rok trenował, aby dobrze zaprezentować się na III Poznańskiej Piwnej Mili.


Jeśli by tak sięgnąć pamięcią daleko wstecz, to da się zauważyć, że tak naprawdę Tomasz przygotowywał się do startu w piwnej mili będąc jeszcze w gimnazjum. W roku szkolnym regularnie biegiem pokonywał trasę od osiedlowej ławki do najbliższego sklepu z alkoholem i z powrotem. Treningi te cechowała większa intensywność, gdyż podczas biegu cały zakupiony asortyment Tomasz musiał dźwigać sam. Miało to jednak pozytywny wpływ na jego tężyznę fizyczną. Nabrał więcej masy mięśniowej, a mięśnie nóg były w stanie znosić większe obciążenia treningowe. W okresie wakacyjnym treningi, rzecz jasna, nabierały większej intensywności. Nie raz zdarzało mu się tak zatracić w treningach, że zapomniał do domu na obiad wrócić. Taki był z niego sumienny i ciężko pracujący sportowiec. Po wielu latach treningów w końcu było mu dane stanąć w szranki z innymi zawodnikami. Wielki dzień próby nastąpił w sobotnie popołudnie.

Tomasz wraz z kolegą Sylwestrem wyruszyli pociągiem w kierunku Poznania tuż po godzinie jedenastej. Podróż przebiegała im w miłej atmosferze, ale czuć było w powietrzu nerwową aurę. Zarówno jeden, jak i drugi nie chcieli wypaść poniżej oczekiwań. Wiedzieli,  że na ich dobry występ liczą ich rodziny, znajomi i przyjaciele z klubu Polonia Środa. Wiedzieli, że nie mogą zawieść mieszkańców swojego miasta, którzy już tak długo czekają na triumf ich rodaka w piwnej mili. Miejska legenda głosi, że w mieście we wszystkich fontannach woda zamieni się w browar wtedy, gdy średzianin zwycięży w zawodach piwnej mili. Nie mogli zawieść spragnionych darmowego piwa mieszkańców Środy. Na pewno nie mogli rozczarować miejscowych meneli, którzy niecierpliwie, lecz z pokorą, wyczekują dnia, w którym miasto zaleje darmowe piwo, podobnie jak Izraelici wyczekiwali zakończenia niewoli egipskiej.


Po podróży trwającej nieco ponad 30 minut dwaj urodziwi biegacze ze Środy skierowali swoje kroki na pobliski przystanek, aby autobusem linii 68 udać się na miejsce zawodów, czyli do Fortu VI. Jest to jeden z 18 fortów artyleryjskich wchodzących w skład Twierdzy Poznań. Został on zbudowany pod koniec XIX wieku zaledwie w cztery lata, a obecnie jest w rękach prywatnego inwestora, który organizuje w nim różne eventy. Całość fortu otoczona jest suchą fosą. W czasach świetności fortu jego prochownia mogła pomieścić nawet 70 ton czarnego prochu, który składowany był w beczkach.  

Tomasz z Sylwestrem poczuli magię tego obiektu zaraz po przekroczeniu głównej bramy. Bez zbędnej zwłoki udało im się odebrać pakiety startowe, które, jak zawsze w przypadku imprez organizowanych przez biegi.wlkp.pl, są ubogie. Składały się jedynie z numeru startowego, ulotki i długopisu reklamowego. Jednak niewątpliwym plusem jest ich cena, która nigdy nie przekracza 50 zł. Jak się potem okazało w ramach pakietu każdy biegacz miał zagwarantowany po biegu dowolnie wybrany przysmak od firmy Masz Babo Placek. Tomasz i jego kolega po fachu Sylwester byli tak głodni, że postanowili odebrać swój przysmak już przed biegiem, Jednogłośnie zdecydowali, że posilą się ciastkiem z boczkiem, gdyż nigdy jeszcze nie jedli takiego frykasa. Ciastko miało słony smak oraz było bardzo ostre. Zarówno boczek, jak i samo ciasto były kruche i pyszne. W połączeniu ze sobą stanowiły cudowny rarytas idealny do schrupania razem z chmielnym napojem.


Zawody zorganizowane były w ciekawy sposób. Biegi odbywały się w poszczególnych falach liczących sobie po 50 osób, które startowały co 20 minut. Każda fala oznaczona była innym kolorem, co bardzo ułatwiało znalezienie swojej grupy wśród sporej liczby biegaczy. Pierwsza fala była bezalkoholowa. Sylwester z Tomaszem nie dowierzali, że organizator znalazł chętnych do tego typu startu, gdyż to jest Polska i tu się pije. Jednak skład fali bezalkoholowej był pełen. Po dziś dzień nasi śliczni i utalentowani biegacze nie mogą wyjść z podziwu, jak ta sztuka udała się organizatorowi. Zarówno Tomaszowi, jak i Sylwestrowi honor i dusza prawdziwego Polaka nie pozwoliłyby wziąć udziału w takiej profanacji jaką było podawanie podczas zawodów piwnej mili bezalkoholowych trunków.



Do startu w najważniejszej imprezie sezonu naszym chłopakom została tylko godzina. Postanowili ją wykorzystać w aktywny sposób i wziąć udział w bezpłatnym zwiedzaniu fortu wraz z przewodnikiem. Młody facet w wojskowych butach i poczochranych włosach sprawiających wrażenie jakby nie były myte od dłuższego czasu, oprowadził Tomasza i Sylwka wraz z grupą innych biegaczy po forcie racząc wszystkich ciekawymi anegdotami. Przewodnik miał sporą wiedzę i talent do dzielenia się nią, tylko te włosy... Tomaszowi najbardziej spodobały się zdjęcia umieszczone na ścianach fortu, które przedstawiały życie ówczesnego portu. Przewodnik przykuł uwagę Tomasza w sposób szczególny, gdy zaczął opowiadać, w jaki sposób dbano o zieleń na terenie ogromnego portu. Tomasza ogrodnictwo nigdy nie pasjonowało, ale kozy już jak najbardziej. Pokochał te urocze stworzenia boże od momentu wyjazdu do Wysokiej Wsi i Olsztynka, gdzie mógł bliżej je poznać oraz zapoznać się ze smakiem produktów ich wymion. Od tej pory dla Tomasza nie było większego przysmaku niż ser kozi z konfiturą. Przewodnik opowiadał, że na terenie fortu nie koszono trawy, a wypuszczano stado kóz, aby ją skubały. Tomasza zastanawiała jedna rzecz. Czy kozy, których żołnierze w forcie używali do "koszenia" trawy, traktowały to zajęcie nadal jako przyjemność, czy już jako pracę i obowiązek? Chodziło mu o to, czy jedna koza z drugą z radością szły skubać trawę w forcie, czy narzekały nawzajem, że wkurza ich ta robota? Tomasz wyobraził sobie jak mogła brzmieć przykładowa rozmowa kóz niezadowolonych ze swojej pracy:
- Ale bym sobie skubnęła jakiś rododendron - z żalem głośno wzdychnęła czarna koza.
- Rozumiem twój żal. Ciągle tylko ta pieprzona trawa! - ze złością odpowiedziała biała koza - Ta niewolnicza praca musi się kiedyś skończyć. Od tej pieprzonej trawy mam nadkwasotę żołądka i gazy.
- Zasługujemy na więcej! Nie będzie człowiek naszym kosztem się dorabiał. Robimy strajk!



Po zwiedzaniu Tomasz i Sylwester mieli 10 minut na rozgrzewkę przed zawodami. Dokładnie się rozciągnęli, aby przypadkiem nie nabawić się kontuzji. Dystans do pokonania nie był jakiś straszny, gdyż należało przebiec zaledwie jedną milę, a więc 1609 m. Trasa liczyła sobie dwie pętle wokół fortu. Przebiegała suchą fosą po trawiastej nawierzchni, a otaczały ją wysokie mury, które dawały cień i chłód. Regulamin zawodów przewidywał, że każdy uczestnik biegu musi wypić 4 piwa o pojemności 0,3 l. Każde piwo było z innego gatunku i zostało wyprodukowane przez inny browar rzemieślniczy. Pierwsze piwo należało wypić zaraz na starcie, a kolejne co 400 metrów pokonanej trasy.

Punktualnie o 14.00 wystartowała grupa biegaczy z zawodnikami Polonii Środa. Utalentowani średzcy biegacze rzucili się po darmowe piwo tak, jak rzucają się kobiety na torebki Wittchena podczas promocji w Lidlu. Dopadli swoje trunki, które nalane były do plastikowych kufli i kilkoma haustami wlali ich zawartość poprzez przełyk do własnych żołądków. Pierwsze metry po spożyciu nie były łatwe, ale ich organizmy przyzwyczajone do sporych dawek alkoholu szybko skorygowały trajektorię biegu. Chłopaki nawet się nie obejrzeli jak minęło im 400 m trasy. Po pierwszym piwie z dużą goryczką, ciemne i delikatnie słodkawe piwo było dla Tomasza wybawieniem. Po spożyciu kolejnych 300 ml piwa Tomasz, pomimo odczuwanego uczucia pełności, był w stanie przyśpieszyć i biec w towarzystwie znacznie szybszego Sylwestra. Grupka biegaczy zaczęła się śmiać, że piwo dodało Tomaszowi i Sylwkowi dodatkowej energii. Skwitowali ich szybki bieg żartobliwym tekstem: "Patrz jak poszli po tym piwie! Ciekawe, co by było, gdyby połówkę obalili?". Tomasz nie byłby sobą, gdyby nie zareagował na tę zaczepkę słowną. Gdy śmiech biegaczy ucichł wykrzyknął w ich kierunku: "Po flaszce to my latamy." I pomknął z Sylwestrem do kolejnego punktu nawodnienia piwnego, który znajdował się na końcu pierwszej pętli.


Piwo, choć dobre w smaku i w dobrej temperaturze sprzyjającej piciu, po przebiegnięciu 800 metrów i skonsumowaniu już dwóch małych trunków, nie wchodziło łatwo w organizmy. Delikatna zadyszka nie ułatwiała szybkiego picia. Sylwester po raz kolejny pierwszy skończył swoje piwo. Poczekał parę sekund za Tomaszem i ruszyli w dalszą drogę. Obaj dobrze zdawali sobie sprawę, że nie mają już najmniejszych szans na odniesienie zwycięstwa w zawodach, ale jakoś zbytnio się w tej chwili tą kwestią nie przejmowali. Mieli darmowe piwo. A, czy potrzeba czegoś więcej do szczęścia?

Tomasz drugą pętlę rozpoczął niemrawo. Żołądek pełen piwa nadął się niczym balon. Porządne beknięcie na szczęście pomogło. Tomasz był w stanie przyśpieszyć. Myśl, że za niecałe 400 metrów będzie czekało na niego piwo, nie napawała go optymizmem. Beknął sobie jednak jeszcze raz i od razu nabrał ochoty na chmielny trunek. O dziwo wypił go prędziutko z wielką przyjemnością. Nie było potrzeby bekania. I bez niego pomknął szybko do mety. Galopował jak gepard na sawannie, będąc cały czas za swoim przystojnym kolegą klubowym, choć nie tak przystojnym, jak on sam. Bycie równie przystojnym, pięknym i skromnym facetem jak Tomasz nie wchodziło w rachubę. Matka Natura i ojciec Natur by na to nie pozwolili. Wielu próbowało, ale wszyscy w ostatecznym rozrachunku ponosili sromotną porażkę.


Poloniści zameldowali się na mecie z czasem 10 min. 42 s. Wynik ich nie radował, ale spożyte na trasie biegu piwa już tak. W ramach świętowania ukończenia trudnych zawodów wypili po piwie. Tylko tym razem postanowili się nim delektować, a nie pić na szybko.

Bieg ukończyło 449 biegaczy. Sylwester zajął 193 miejsce, a Tomasz był 194 w klasyfikacji OPEN. W swojej kategorii wiekowej zajęli odpowiednio 77 i 78 miejsce. Osiągnięty przez nich rezultat nie sprawił, że wypełniła się pradawna legenda. Wody fontann miejskich nie przemieniły się cudownie w piwo, ku wielkiej rozpaczy miejscowych żuli. Oboje jednak wierzyli dogłębnie, wiarą szczerą, mocną i prawdziwą, że kiedyś uda im się wygrać zawody piwnej mili, a tym samym wypełnić znamiona legendy i obdarować mieszkańców Środy Wielkopolskiej darmowym chmielowym napojem.


Zawody III Poznańskiej Piwnej Mili zakończyły trwający nieprzerwanie od sześciu tygodni ciąg startów Tomasza w zawodach: Gdańsk, Środa Wielkopolska, Poznań, Nekla, Kołaczkowo i znów Poznań. Te starty to już historia. Tomasz nie żyje przeszłością. Z nadzieją spogląda w przyszłość wypatrując kolejnych startów, które niewątpliwie nastąpią, ale dopiero w sierpniu.

piątek, 13 lipca 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #15

Cel do osiągnięcia podczas XXXVII Biegu o Złoty Kłos w Kołaczkowie był jeden: ukończyć bieg w czasie poniżej 52 minut, aby przedłużyć dobrą serię moich występów. Ostatnie dwa biegi na dystansie 10 km udało mi się zaliczyć właśnie w tym czasie. Seria nie mogła zostać przerwana. Nie mogłem na to pozwolić. Miałem ochotę kontynuować ją tak długo, jak się da.


Po udanych występach w Poznaniu i Nekli miałem ochotę na kolejny szybki bieg. Ukończenie dwóch zawodów pod rząd z czasem zbliżonym do życiówki uznaję za dobry prognostyk. Oznacza to, że nie jest z moją formą najgorzej. Cieszy mnie fakt, że w dwóch kolejnych biegach zszedłem poniżej 52 minut. Za wszelką cenę chciałem powalczyć o kolejny bieg w podobnym czasie. O wyniku poniżej 50 minut mogłem raczej pomarzyć, bo mimo tego, że należę do osób, które lubią bujać w obłokach, to potrafię, gdy trzeba, zejść na ziemię. Brakuje mi szybkości i zdaję sobie z tego sprawę.

Zanim przejdę do opisu zdarzeń związanych z zawodami ponarzekam trochę na organizatorów. Żyjemy w czasach wysoce rozwiniętych w dziedzinie płatności elektronicznych, dlatego ciężko mi jest zrozumieć, dlaczego organizator nie umożliwia zapłaty opłaty startowej poprzez jakąkolwiek platformę płatniczą, a biegacze muszą dokonywać wpłat w formie tradycyjnych przelewów lub wpłat gotówkowych. I nie chodzi mi tutaj o wygodę i oszczędność czasu, bo mogę sobie zrobić przelew. To trwa tylko chwilę, ale księgowanie takiej wpłaty już chwilą nie jest. Dzięki wykorzystaniu platformy płatniczej wpłata znajduje się na koncie po kilku minutach, a biegacz widzi, że opłacił start. Oczekiwanie kilkudniowe na zaksięgowanie wpłaty, zwłaszcza gdy kończy się termin zapisów, może być irytujące, bo nie wiemy czy wszytko poszło w porządku i czy będziemy mogli wziąć udział w zawodach. W przypadku Biegu Kosyniera we Wrześni miałem takie same pretensje do organizatora z tą różnicą, że tam procedura księgowania opłat startowych przebiegała bardzo sprawnie. Nie tak, jak w Kołaczkowie.

XXXVII Bieg o Złoty Kłos w Kołaczkowie jest trzecim biegiem zaliczanym do Grand Prix Powiatu Wrzesińskiego. Biegów w całym cyklu jest 5, ale, aby być odnotowanym w klasyfikacji generalnej cyklu, trzeba ukończyć 4 z 5 biegów. W następnym biegu, który odbędzie się w Pyzdrach 26 sierpnia niestety nie będę mógł wziąć udziału z powodu innych planów startowych. Jeśli jakieś licho się do mnie nie przyczepi, to we wrześniu wystartuję w Miłosławiu i spełnię wymóg organizatora, aby być ujętym w klasyfikacji generalnej Grand Prix Powiatu Wrzesińskiego.


Na bieg do Kołaczkowa wyruszyliśmy po godzinie 8.00 rano wesołą gromadą: Sylwester, Aneta, Aśka i Amelia. Na miejscu czekała już pozostała grupa biegaczy z Polonii Środa. Łącznie było nas siedem osób. Reprezentacja była zatem liczna. Tradycyjnie przed biegiem zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie, aby prasa miała co opublikować. Co oni bez nas by zrobili?

Biuro zawodów mieściło się w Pałacu Władysława Stanisława Reymonta. Nabył on go w 1920 roku. Pałac ówcześnie był w opłakanym stanie. Reymont dzięki swojemu uporowi oraz dzięki sporym tantiemom za wydanie powieści "Chłopi" w Ameryce przywrócił pałacowi należyty stan. Przebywając w nim dowiedział się, że otrzymał literacką nagrodę Nobla. Reymont gościł u siebie wielu znamienitych gości należących do elity II RP takich, jak: Maciej Rataj, Roman Dmowski, Kornel Makuszyński, Wincenty Witos czy minister Grabski. Władysław Reymont chciał, aby po jego śmierci pałac pełnił funkcję domu spokojnej starości dla pisarzy. Inną wizję miała jego żona Aurelia, która po śmierci męża niezwłocznie sprzedała pałac i wyjechała na Mazowsze. Zginęła w 1944 roku podczas bombardowania Warszawy. Dobrze jej tak. Męża trzeba słuchać. Żony zresztą też. Powinno to działać w obie strony jak poczta. Obecnie w pałacu mieści się izba pamięci poświęcona pisarzowi, biblioteka oraz działają kluby zainteresowań i organizacje pozarządowe.


W biegu wziąć miało udział ok. 200 biegaczy. Skromna liczba, dlatego też odbiór pakietów przebiegał bardzo sprawnie. Jego cena wynosiła zaledwie 40 zł, a oferowała dość bogatą zawartość. W skład pakietu, oprócz takiej oczywistej rzeczy jak numer startowy, wchodziły: piwo (znowu bezalkoholowe - chyba zalega w magazynach), napój izotoniczny w postaci musujących tabletek, pocztówka oraz magnes na lodówkę z Kołaczkowa. Kto na swojej lodówce ma magnes z Kołaczkowa niech podniesie rękę. Wiedziałem, że nikt z Was nie ma. Będzie to jeden z moich najcenniejszych okazów. Podczas pobytu w Kielcach byłem bardzo zdziwiony, że nie można tam nigdzie kupić pamiątek z tego miasta i dopiero ostatniego dnia udało mi się nabyć magnes w miejscowym antykwariacie. Jednak nigdy bym nie wpadł na pomysł, że będę kiedykolwiek posiadaczem pamiątki z Kołaczkowa. Gdy zobaczyłem ten mały magnes byłem szczerze w szoku. Będę długo wspominał tę sytuację. Zabawnie było ujrzeć magnes w pakiecie startowym z wizerunkiem pałacu z małej wsi. Widać, że władze miasta są dumne z ich historycznego zabytku. I chwała im za to, bo swoją historię należy pielęgnować.


Po rozgrzewce i obowiązkowej wizycie w toalecie przyszedł czas na ustawienie się na linii startu. Było gorąco, więc postanowiłem się schłodzić wodą z butelki. Mała Amelia śmiała się ze mnie, że myję włosy. Powiedziała, że następnym razem weźmie mi szampon, bo mycie samą wodą to kiepski pomysł. Gdy zacząłem się tłumaczyć, że nie myję włosów tylko jedynie próbuję się schłodzić, dostałem solidny orymus, czyli ochrzan, że ściemniam. Kazała mi następnym razem umyć włosy w domu przed biegiem, a nie już na samych zawodach pod pretekstem schłodzenia organizmu. Dziecko ma poczucie humoru i za to ją lubię.

Bieg wystartował punktualnie o godzinie 10.00. Trasa liczyła dwie pętle. Jedna bardzo krótka (ok. 1 km), a druga dłuższa. Od początku noga podawała szybko. Miałem siły, więc postanowiłem biec tak szybko, jak potrafię, aby uzyskać wynik poniżej 52 minut. Na drugim kilometrze podbiegł do mnie biegacz z Wrześni i zaczął rozmowę. Poinformował mnie, że biegnie świeżo po infekcji gardła, dlatego będzie się oszczędzał. Gdy po krótkiej rozmowie dowiedział się ile wynosi mój rekord życiowy, zaproponował, że pomoże mi go poprawić, jeśli tylko chcę. Zgodziłem się, bo wyciągniętej pomocnej dłoni nie należy odrzucać. Nie czułem się na siłach, aby walczyć o nową życiówkę, ale postanowiłem spróbować. Pierwsze 4 km przebiegliśmy w dobrym czasie. Każdy kilometr zaliczyliśmy poniżej 5 minut. Gdy choć na chwilę zwalniałem kolega biegacz upominał mnie i kazał biec szybciej. Takie wsparcie pomaga. Daje siły do biegu. Następne dwa kilometry przebiegliśmy trochę wolniej, ale średnia na kilometr wynosiła 5m02s. Jak dla mnie to bardzo dobry czas. Mój motywator miał jednak jedną wadę. Był sporym gadułą. Buzia podczas biegu mu się w ogóle nie zamykała. Na początku podobało mi się to, bo nie lubię ciszy podczas biegu. Na dłuższą metę takie gadanie zaczęło mnie mocno wkurzać. Zwłaszcza, że ów biegacz ciągle zadawał mi pytania, na które nie miałem chęci odpowiadać. Wolałem tak deficytowy towar podczas biegu, jakim jest tlen w płucach wykorzystać do szybkiego biegania, a nie do udzielania odpowiedzi na dziwne pytania.


Wszystko szło w miarę dobrze do 7 kilometra. Czas był dobry. Miałem spore szanse na dobiegnięcie do mety z czasem grubo poniżej 52 minut, a i poprawa życiówki o parę sekund wchodziła jeszcze realnie w rachubę. Można powiedzieć, że już witałem się z gąską i myślałem jak będę świętować nowy rekord. Jednak dźwięk tryumfalnych fanfar, które słyszałem w mojej głowie musiałem zmienić na utwór Adrea Bocelli'ego "Time to say goodbye". Pożegnałem się z nową życiówką za sprawą piaszczystego i kamienistego odcinka trasy, który liczył prawie 3 km. Nie byłem w stanie biec szybko po takiej nawierzchni. Na mecie sporo o wiele lepszych ode mnie biegaczy narzekało na ten etap trasy. Kolega motywator mnie opuścił i pobiegł  do mety. Pozostałem na polu walki o jak najlepszy czas sam ze swoimi słabościami, które starałem się przezwyciężyć. Trasa nie dosyć, że była nierówna i piaszczysta, to jeszcze przebiegała pod górkę, co jeszcze bardziej utrudniało mi bieg.

Zegarek zasygnalizował, że jestem w czarnej dupie, gdyż biegnę za wolno, aby ukończyć bieg w czasie poniżej 52 minut. Zerwałem się kilka razy. Chciałem ruszyć ostro z kopyta, ale nie byłem w stanie. Gdy nagle zobaczyłem, że piaszczysty etap a la Dakar dobiega końca, a przede mną biegnie piękna asfaltowa droga, poczułem wielką radość. Prawie taką, jak czuje osoba zbłąkana na pustyni, która po wielu godzinach wędrówki natrafia na oazę pełną zimnej wody i cienia. Do mety pozostało mi 700 m. Na asfalcie nagle wróciły mi siły. Byłem w stanie biec z prędkością powyżej 11km/h. Miałem jeszcze nikłe szanse na ukończenie biegu poniżej 52 minut. Postawiłem wszystko na jedną kartę i biegłem ile sił w nogach. Na ostatniej prostej głośny doping klubowego kolegi Błażeja dał mi jeszcze więcej sił. Przyśpieszyłem. Od szybkiego biegu przeszedłem momentalnie do sprintu. Rozpędzony wpadłem na linię mety.


Zegarek pokazał mi czas 52m06s. Na początku poczułem wielki żal, że nie udało mi się zejść poniżej 52 minut. Postanowiłem jednak poczekać na oficjalny czas, który przyjdzie sms-em. Jeszcze nigdy z taką nerwowością nie oczekiwałem na swój oficjalny wynik. Zanim przyszła wiadomość zdążyłem się napić wody i odświeżyć. Gdy usłyszałem dźwięk sms-a rzuciłem się po telefon niczym dzik na żołędzie. Oficjalny wynik był lepszy od tego, który wskazał mi zegarek. Był lepszy, ale zaledwie o 6 sekund! Wynik 52m00s na dystansie 10 km to dla mnie dobry czas, ale chciałem zejść poniżej 52 minut. Zabrakło mi jednej sekundy. Jednej skubanej sekundy. To tyle, co nic. Jedna sekunda mniej mogła dać mi mnóstwo szczęścia, a tak czułem niedosyt. Wiem, że  ciężko jest uzyskać tak równy czas. Pierwszy raz mi się to udało w mojej krótkiej amatorskiej karierze. Nie zdarza się to często. Tylko ta myśl powstrzymywała mnie od złości. Z drugiej strony osiągnięcie takiego czasu w upalną pogodę i na trudnej trasie napawa mnie optymizmem przed kolejnymi startami. Trochę odpocznę i we wrześniu, jak będzie mniej upalna pogoda, powalczę o poprawę życiówki. Trzy ostatnie biegi miałem bardzo szybkie. Teraz tylko muszę dobrze przepracować lato. Nabrać większej szybkości i jesień będzie moja.


Pani Wójt Kołaczkowa powinna zainwestować w budowę dróg w swojej gminie. Na jej miejscu wstydziłbym się przyjąć gości mając taką kiepską drogę dojazdową. Nie chciałbym jej pokazać, a co dopiero organizować na niej zawody. Droga przebiegała między polami, co tłumaczyć mogło brak asfaltu, ale na tych polach zaczęło się budować coraz więcej osób. Powstało kilka domów. Trochę żal mi tych ludzi, którzy codziennie muszą pokonywać piaszczystą i kamienistą drogę, aby dostać się do domu. Z pewnością lokalny przedsiębiorca świadczący usługi mycia aut zaciera ręce. Pani Teresko. Niech Pani buduje drogę, bo inaczej moja stopa na tych kołaczkowskich wertepach więcej nie postanie.

Mój problem z ukończeniem biegu o jedną sekundę za późno jest niczym w porównaniu z problemem, jaki dotknął dwóch miejscowych żuli. Na potrzeby tekstu nazwijmy ich kołaczkowskimi skoroświtami (skoro świt nastanie już ich widać, stąd to określenie). Panowie od rana kręcili się w Parku Reymonta w jednym i konkretnym celu. Chcieli zdobyć drobne na piwo. Widać było po ich facjatach, że piwo to ich paliwo. Bez niego ani rusz. Skoroświty miały spore doświadczenie w swoim fachu, gdyż zebranie drobnych na piwo poszło im w miarę szybko. Ale, jak się okazało, najtrudniejsze było dopiero przed nimi. Panowie raczej nie zagłosują już nigdy na PiS z prostej przyczyny - zakaz handlu w niedzielę. Ów zakaz uderzył w nich bezlitośnie z wielką siłą. Kołaczkowskie skoroświty wykazały się nie lada przedsiębiorczością. Zdobyły gotówkę na alkohol, ale nie mieli gdzie go kupić. We wsi były dwa sklepy, ale w związku z niedzielnym zakazem handlu jeden z nich był zamknięty, a w drugim skończyło się piwo. Widać ludzie wykupili na zapas, żeby na niedzielny relaks nie zabrakło przypadkiem trunków. Doszły mnie słuchy, że na najbliższej stacji także skończyło się piwo, gdyż ostatnie sztuki wykupili biegacze po zawodach o Złoty Kłos. Skoroświty nie poddały się jednak. Postanowili wyruszyć w kierunku Miłosławia na kolejną stację benzynową w nadziei, że tam zakupią tak potrzebne im do życia trunki. Musiało ich mocno suszyć ponieważ do Miłosławia było około 15 km.


Patrząc na tę sprawę z innej strony zakaz handlu uchwalony przez miłościwie nam panującą partię miał przyczynić się do wspólnego spędzania niedziel przez rodziny. Faktyczny skutek jest jednak inny od zamierzonego. Zakaz handlu w przypadku skoroświtów z Kołaczkowa nie przyczynił się do silniejszego rozwoju więzi rodzinnych, gdyż panowie żule nie mogli łatwo kupić piwa, aby je w gronie rodzinnym spokojnie spożyć. Zostali zmuszeni do odbycia dalekiej podróży w poszukiwaniu alkoholu. Tym sposobem zamiast spędzać czas z rodziną marnowali go na zbędne piesze wycieczki. Na zakazie handlu w niedzielę zyskać miała rodzina, a zyskała jedynie kultura fizyczna skoroświtów, gdyż taka długa wędrówka na pewno wzmocniła ich mięśnie. Tak sobie myślę, że może taki właśnie był ukryty cel ustawodawcy, aby ludzie w poszukiwaniu alkoholu pokonywali duże odległości. Wysiłek fizyczny poprawia nasz stan zdrowia, dzięki czemu nie potrzebujemy chodzić do lekarza i tym samym zmniejszą się kolejki do specjalistów. Podczas takich długich wędrówek co słabsze organizmy wyzioną ducha i tym samym zwolnią miejsca w kolejce do lekarzy dla innych osób. Może to jakiś plan cichej eksterminacji? Takie ostateczne rozwiązanie kwestii żulowskiej? Moi drodzy! Nie dajcie się zatem nabrać na to, co mówi partia rządząca. Oni mówią jedno, a robią drugie. Dziękuję Panom żulom za to, że na ich przykładzie mogłem uświadomić ludziom jacy oszuści nami rządzą. Panowie skoroświty z Kołaczkowa, przyczyniliście się do poprawy świadomości polskiego społeczeństwa. Naród Wam tego nigdy nie zapomni.


W ostatnim wpisie obiecałem Wam, że jeśli nic nie będzie się działo podczas biegu, to opowiem Wam jakąś bajkę, abyście mieli co poczytać. W Kołaczkowie działo się wiele. Miałem sporo rzeczy do opisania. Nie musiałem zatem tworzyć naprędce żadnej bajeczki. Chciałbym Wam jednak przedstawić pomysł na bajkę na jaki wpadła moja Elżbieta po tym, jak zobaczyła mnie uśmiechniętego na zdjęciu z dwoma koleżankami klubowymi. Zaproponowała mi, abym napisał bajkę o ptaszku, który wypadł z gniazda po tym, jak dostał w dziób za oglądanie się za innymi ptaszynami. Przyznam, że ciekawy pomysł miała na bajkę ta moja mała zazdrośnica.

Już za tydzień relacja z imprezy docelowej tego sezonu - Poznańska Piwna Mila. Ostatnio dużo biegałem i jeszcze więcej piłem piwa. Czuję się dobrze przygotowany do startu. Postaram się nie zawieść swoich kibiców. 

środa, 11 lipca 2018

Wonderbook - Cudowna Księga.

Pomimo, że jestem zwykłym śmiertelnikiem, było mi dane zaznać kontaktu z Cudowną Księgą. Wspaniałym magicznym tworem, który marzenia dziecka zamienia w rzeczywistość. Pierwszy kontakt nie był łatwy. Trochę zajęło mi jej oswojenie. W miarę upływu czasu księga zaczęła mnie jednak akceptować. Po bliższym poznaniu szeroko otworzyła się przede mną i  zaoferowała mi to, co miała najlepsze, to do czego została stworzona przez człowieka. Dała mi... cudownie radosną zabawę.


Słyszałem wiele różnorakich opinii o Cudownej Księdze. Wiele z nich było pochlebnych, ciepłych i aprobatywnych, ale jeszcze więcej było tych nieprzychylnych i krytycznych. Krytyka skupiała się wokół aspektu, że jest to twór dla dzieci stworzony wyłącznie z myślą sięgnięcia głęboko do kieszeni ich rodziców. Dało się słyszeć głosy, że to zbędny gadżet, z którego korzystanie przynosi ujmę graczowi i naraża go na śmieszność. Te argumenty może miały rację bytu wiele lat temu, gdy Księga ujrzała światło dzienne po raz pierwszy. Po latach, gdy opadł na nią kurz zapomnienia straciły najmniejszy sens. Gdy wszedłem w posiadanie Księgi była ona pokryta grubą warstwą kurzu zapomnienia. Księga przez lata swego niebytu znacznie straciła na wartości. Można zaryzykować stwierdzenie, że jest bezwartościowa. Lecz taka była ona zawsze, gdyż dopiero w połączeniu z dodatkową aparaturą miała moc dawania szczęścia. Przenosiła w inny wymiar, który do tej pory był osiągalny jedynie w sferze marzeń i fantazji.


Moc Księgi były w stanie wydobyć dopiero kontroler PS Move i specjalna kamera złączona z konsolą PlayStation oznaczoną numerem 3. Cała ta maszyneria byłaby jednak niczym bez magicznych przepustek do cudownych światów. Przepustek do przygód różnej maści i kalibru. Wystarczyło jedynie umieścić w napędzie konsoli odpowiednią płytę, aby przeżyć interesującą nas przygodę. Tak jak bilet lotniczy umożliwia odbycie dalekiej podróży, tak specjalna płyta otwierała wrota do zabawy, radości i wszelakich innych pozytywnych emocji. Przygody były różne. Zależne od wybranej przepustki. Było ich zaledwie cztery, co pozostawia u mnie ogromny niedosyt. Wszystkie jednakże wspominam z wypiekami na twarzy, ale także  ogromnym żalem, że dopiero w dorosłym wieku było mi dane przeżyć tego rodzaju przygody. Jako dziecko bawiłbym się o niebo lepiej, bo dzieci czerpią z Cudownej Księgi więcej doznań niż dorośli. Magia ma na nich większy wpływ. Dorośli zbyt wiele myślą i analizują. Zbyt mało przeżywają. Nie chłoną emocji całym sobą. Nie są w stanie oddać się im całkowicie.


Któż z nas dorosłych, choć raz w życiu nie chciał zostać czarodziejem i kreować otaczającą nas rzeczywistość przy użyciu magicznej różdżki? Pierwsza płyta do Cudownej Księgi stanowiła przepustkę do świata Harry'ego Pottera. "Księga Czarów" pozwalała nam stać się uczniem elitarnej szkoły dla czarodziejów - Hogwartu. Kontroler PS Move w cudowny sposób stawał się magiczną różdżką, za pomocą której mogliśmy rzucać nasze ulubione czary. Oczywiście nie od razu, bo ta sztuka wymagała wielu treningów. Ważny był nie tylko odpowiedni ruch różdżką. Sam gest był bezwartościowy bez połączenia go z właściwą słowną komendą. Początkowo przyjdzie nam nauczyć się kilku prostych zaklęć, ale gdy już opanujemy podstawy różdżkarstwa będziemy w stanie rzucać zaklęcia, dzięki którym będziemy bronić się przed atakami czarnej magii. Nasz postęp zależeć będzie od naszego zaangażowania na lekcjach magii. Tak jak nie od razu Kraków zbudowano, tak samo nie da się natychmiast dobrze wyszkolić porządnego maga. Ukończyłem Hogwart bez powtarzania żadnego roku. Co, przy panującym tam wysokim poziomie edukacji, uważam za swój sukces.


W zamierzchłych czasach mojej młodości marzyło mi się zostać detektywem. Chciałem rozwiązywać kryminalne zagadki jak porucznik Columbo. Dzięki płycie "Detektyw Diggs" Cudowna Księga pozwoliła mi zagłębić się w świat detektywistycznych śledztw. Mogłem wcielić się w postać detektywa z krwi i kości, czyli tytułowego Diggsa - mola książkowego, który musi rozwikłać tajemnice śmierci swojego  kolegi  - jajeczka Humpty Dumpty. Przyszło mi brać udział w badaniu miejsc zbrodni, aby pozyskać ważne dowody rzeczowe. Brałem udział w długich i wartkich pościgach aut. Musiałem uciekać z rąk oprawców, aby ujść z życiem. Zbiry nie mają sentymentów nawet dla detektywów z licencją. Tym razem Cudowna Księga spełnia funkcję kontrolera. Za pomocą jej ruchów kierujemy postacią detektywa oraz różnymi pojazdami. Możemy nią trząść, aby zmieniać nasze otoczenie na potrzeby śledztwa. Kontroler PS Move spełnia natomiast rolę lupy, czyli nieodzownego atrybutu detektywa. Udało mi się doprowadzić śledztwo do szczęśliwego finału. Co nie było łatwe, ale szczerze powiem, że było bardzo satysfakcjonujące. Cudowna Księga pozwoliła mi poczuć klimat filmów noir. Smak, którego poznanie w tak dogłębny sposób nie byłoby nigdy możliwe.


Cudowna Księga dla miłośników magii przygotowała kolejną przepustkę do świata czarów. Adepci magii dostali możliwość wzięcia udziału w Turnieju o Złoty Kociołek. Sztuka tworzenia magicznych eliksirów nie jest łatwą sztuką. "Księga Eliksirów" zanim dopuści nas do stanięcia w szranki z innymi czarodziejami zapozna nas z podstawami sporządzania mikstur. Kontroler PS Move służył mi jako nóż do szatkowania składników oraz łyżka do mieszania w kociołku. Z jego pomocą zdobywamy także składniki do przygotowania eliksirów. Są one różnego rodzaju. Począwszy od flory w postaci m. in. pokrzyw do fauny w postaci robaków czy włosów jednorożca. Aby mikstura wyszła nam jak należy trzeba skrupulatnie pilnować temperatury ognia pod kociołkiem. Zanim jednak przyjdzie nam kontrolować temperaturę musimy za pomocą miecha rozpalić ogień. Tworzenie eliksirów to żmudna praca. Mikstury wymagają często długiego gotowania. By umilić nam czas oczekiwania autor "Księgi Eliksirów" - Zygmunt Budge raczy nas cudownymi opowieściami, które dla poznania ich pełnej treści wymagają uzupełnienia właściwymi słowami. Nie wiem jakim cudem, ale udało mi się wygrać Turniej o Złoty Kociołek. W kuchni nigdy nie byłem mistrzem. Tworzenie eliksirów to jednak zupełnie inna bajka. Nie obeszło się bez oparzeń, ran ciętych oraz kopnięć przez jednorożca. Cały trud opłacił się jednak. Złoty Kociołek pięknie prezentuje się na kuchennej półce, a do przygotowania bigosu sprawdza się wyśmienicie.


Czwarta i zarazem ostatnia przepustka do Cudownej Księgi zabiera nas do świata prehistorycznych bestii. "Wędrówki z Dinozaurami" to coś na wzór programu edukacyjnego z tą różnicą, że dinozaury są na wyciągniecie naszej dłoni. Księga umożliwia nam ich poznanie, dotknięcie oraz spędzenie z nimi sporej liczby godzin. Zamieniłem się w naukowca, który waży dinozaury. Naukowca, który obserwuje wyklucia małych gadów, a potem zbiera pozostałe skorupki, aby móc je później przebadać. Kontroler PS Move zamienia się w młotek, który umożliwia rozłupywanie skał podczas badań archeologicznych. Gdy już znajdziemy w ziemi szkielet dinozaura za pomocą pędzelka możemy delikatnie oczyścić odnalezione kości. Dobry naukowiec, aby poznać dokładnie życie badanych okazów, nie cofnie się przed niczym nawet przed badaniem ich odchodów, aby poznać ich dietę. Dzięki Cudownej Księdze jest nam dane karmić dinozaury, a nawet uczestniczyć w ich godach. PS Move jest w stanie zmienić się w przenośny aparat rentgenowski, dzięki czemu możemy poznać anatomię wymarłych gadów. Nie raz przyjdzie nam ingerować w świat dinozaurów, aby pomóc im uniknąć śmierci z rąk drapieżników. Po odbyciu kolejnych etapów wędrówki podchodzimy do testów z wiedzy o dinozaurach. Nieskromnie powiem, że zdałem je wszystkie celująco. Nie stanowiły dla mnie najmniejszego wyzwania, gdyż jako mały osesek pasjonowałem się światem prehistorycznych bestii. Nie bójcie się jednak, że testy będą dla was za trudne. "Wędrówki z Dinozaurami" przekazują ogromne pokłady wiedzy, a co najważniejsze robią to w bardzo przystępny sposób.


Jedna księga, a tyle przygód. Tyle światów do odkrycia. Pozostaje jednak niedosyt. Cudowna Księga miała w sobie piękną moc. Przenosiła nas do magicznych światów. Szkoda, że ludzie przygotowali do niej zaledwie cztery przepustki. Tak wiele światów jest dla nas niedostępnych, tak wiele pozostało do odkrycia...

piątek, 6 lipca 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #14

V. Nekielski Bieg do Lata zaliczany jest do Grand Prix Powiatu Wrzesińskiego w Biegach ulicznych. Po niezbyt udanym kwietniowym starcie we Wrześni, który inaugurował Grand Prix roku 2018 zależało mi na jak najlepszym wyniku, aby choć trochę wspiąć się w tabeli całego cyklu.


W zeszłorocznej edycji trasę liczącą dwie pętle po 5 km przebiegłem w czasie 51 min. 57 s. Był to wówczas mój rekord życiowy i pierwsze zawody, w których złamałem barierę 50 minut. Nekielski Bieg do Lata darzę dużym sentymentem, gdyż były to pierwsze i jak na razie jedyne zawody, w których udało mi się przybiec na metę przed moim kolegą z pracy Sylwestrem. To, że on w dzień tamtych zawodów był niewyspany i strasznie styrany po całonocnym imprezowaniu na pewno nie miało na to wpływu. Liczy się wynik, który poszedł w świat. Na mecie byłem przed nim.


Na bieg wyruszyłem w towarzystwie Sylwka, jego córki Amelii i koleżanki klubowej Anety. Nie była to daleka podróż, gdyż Neklę od mojego miasta rodzinnego dzieli zaledwie 20 km. Biuro zawodów zlokalizowane było w hali gimnastycznej miejscowej szkoły i podobnie jak w zeszłym roku było sprawnie zorganizowane. Podczas procedury odbioru pakietów spotkaliśmy się z kolegami i koleżankami z sekcji biegowej Polonii Środa. Umówiliśmy się na wspólne zdjęcie na starcie biegu, który zlokalizowany był na miejskim rynku. Pakiet pomimo swojej skromnej ceny (40 zł) był bardzo bogaty. Zawierał oczywiście numer startowy, sok z buraków, piwo bezalkoholowe (czemu bezalkoholowe?), kubek z logo imprezy i daszek, aby dać odpocząć od słońca oczom podczas biegu.


Udaliśmy się do auta zostawić swoje graty i przebrać się w stroje do biegania. Zajęło nam to chwilę. Mi najdłużej, bo guzdranie się mam w genach i dobrze mi z tym. Gdy dotarliśmy na rynek chcieliśmy od razu ulżyć naszym zbolałym pęcherzom. Nawet nie wiecie jacy byliśmy zdziwieni, gdy naszym oczom nie ukazał się żaden TOI - TOI.  Pytałem i szukałem, bo nie dowierzałem, że na starcie biegu nie ma przenośnych toalet. Faktycznie nie było. Udałem się w ustronne miejsce, aby dokonać aktu wandalizmu w postaci oddania moczu w miejscu publicznym. Gdy już sobie ulżyłem i mogłem wrócić na start biegu moim oczom ukazała się ciężarówka, która przywiozła dwie toalety. Rychło w czas można powiedzieć. Dziwne, aby toalety ustawiać 15 minut przed startem. Ważne, że były w ogóle, bo gdyby mnie "dwójka" nacisnęła, to nie wiedziałbym co począć.


Start nastąpił punktualnie o godzinie 10.00. W zeszłym roku tę samą trasę, która cały czas była jeszcze przede mną, pokonałem w czasie 51m57s., co wtedy było moim rekordem życiowym. Po ubiegłotygodniowym szybkim bieganiu w Poznaniu, gdzie 10 km udało mi się przebiec w czasie 51m55s., liczyłem na szybkie pokonanie trasy w czasie poniżej 52 minut. Taki cel sobie postawiłem, który zamierzałem za wszelką cenę zrealizować. Pogoda mi sprzyjała. Nie było słońca, nie było duszno. Problemem mógł być jedynie silny wiatr, który co jakiś czas się zrywał. Od początku czułem siłę w nogach. Ustawiłem się jednak zbyt blisko linii startu i mimo mojego szybkiego biegu wiele osób mnie wyprzedzało, przez co przez chwilę miałem wrażenie, że biegnę za wolno. Skontrolowałem tempo na zegarku, który poinformował mnie, że biegnę, jak na siebie szybko, bo w tempie poniżej 5 minut na kilometr.

Na trzecim kilometrze nadal miałem siły na szybki bieg. W tym momencie obudził się uśpiony na chwilę wiatr, który zaczął wiać wszystkim zawodnikom w twarz. Z takiego wiatru cieszą się skoczkowie narciarscy, a biegacze go przeklinają. Nie byłem w stanie przyśpieszyć, bo biegłem w swoim maksymalnym tempie. Opór wiatru spowodował, że mój czas się delikatnie pogorszył. Jeszcze za cienki jestem, aby wygrać z siłami natury. Na moje szczęście wiatr po paru minutach ustąpił. Biegło mi się trochę lżej, ale przyśpieszyć już nie mogłem. Zegarek pokazywał, że uda mi się dobiec na metę w czasie poniżej 52 minut, dlatego nie chciałem znacznie zwiększyć tempa, aby potem nie opaść nagle z sił.


Trasa biegu liczyła sobie dwie pętle, ale z tego powodu, że start i meta były w innych miejscach, pętle te były różnej długości. Większość trasy wiodła poza miastem Nekla małymi dróżkami lub asfaltowymi drogami. Dwa razy przebiegało się przez wieś Starczanowo, której mieszkańcy, przy pomocy muzyki płynącej z rozstawionych głośników oraz przy wykorzystaniu sił swoich gardeł, kibicowali uczestnikom Piątego Nekielskiego Biegu do Lata. Przyznam, że głośny bass dodał mi wiele sił do walki o dobry czas.

Najgorszym etapem zawodów była długa asfaltowa prosta delikatnie nachylona ku górze, którą pokonać trzeba było dwa razy. Nie był to jakiś stromy podbieg, ale było go czuć w nogach. Droga położona była w pięknych okolicznościach przyrody, gdyż na jej całej długości na poboczu rosły olbrzymie kasztanowce, które dawały przyjemny cień i chłód. Sylwek nazywa ten fragment trasy Aleją Kasztanową. Muszę mu przyznać, że lepszej nazwy bym nie wymyślił.

Chciałbym podzielić się z Wami jakąś fantastyczną historią, która przydarzyła mi się na biegu. Chciałbym napisać, że podczas biegu znalazłem małe pisklęcie, które wypadło z gniazda, a ja dzielnie odszukałem jego rodziców i zaniosłem je z powrotem do domu. Albo, że jakaś biegaczka wpadła do rzeki, a ja ją uratowałem przed utonięciem i na swych muskularnych ramionach zaniosłem do mety. Nic takiego nie miało miejsca. Znacie pewnie utwór grupy "Hey" pt. "Teksański". Jest tam fragment tekstu, który głosi: "Gdyby chociaż mucha zjawiła się, mogłabym ją zabić, a później to opisać...". Pisząc relację z biegu, podczas którego nie zdarzyło się nic ciekawego, zaczynam rozumieć podmiot liryczny śpiewający powyższe słowa. Muszę coś napisać, a nie mam o czym. A fanki czekają. Autentycznie mam wielki żal do piskląt, że nie chciały akurat podczas biegu wypaść z gniazda. A Wy biegaczki! Czemu żadna z Was się nie topiła? Miałyście taką okazję, aby stać się bohaterkami tego tekstu. A tu dupa. Już po ptokach. Za późno. Z racji tego, że ledwo pływam, to pewnie bym Was nie uratował, ale przynajmniej miałbym o czym napisać. W dzisiejszych czasach nikt nie szanuje artystów zwłaszcza tych z młodego pokolenia.


Na metę dotarłem z czasem 51m22s. Był to najlepszy wynik w tym sezonie i drugi najlepszy w karierze. Osiągnięty przeze mnie rezultat ucieszył mnie bardzo. Może nie tak bardzo jak sałatka z kebabem, którą dostawał każdy uczestnik biegu, ale i tak cieszył. Można powiedzieć, że sałatka mnie radowała, a wynik jedynie satysfakcjonował. Dla osób, które nie jedzą mięsa była sałatka z jajkiem. Z racji tego, że nie wyobrażam sobie dnia bez mięsa, spojrzałem na nią z ukosa i udałem, że nie istnieje. Pani podająca biegaczom sałatki nawet mnie nie zapytała jaką sałatkę sobie życzę tylko od razu podała mi tę z kebabem. Pewnie z oczu bije mi miłość do mięsiwa wszelakiej postaci.

Nekla słynie z tego, że po biegu można liczyć na darmowy masaż regeneracyjny. Trzeba oczywiście odstać swoje w kolejce, bo jak za darmo, to prawie wszyscy się ustawiają. W zeszłym roku masaż pomógł mi bardzo rozluźnić napięte mięśnie.  Dał mi sporą ulgę i wytchnienie. W tym roku była to jakaś porażka. Zamiast masażu dostałem mizianie! Pamiętacie taką scenę z filmu Juliusza Machulskiego "Kiler-ów 2-óch", gdzie Gabrysia, żona gangstera Stefana "Siary" Siarzewskiego, grana przez Katarzynę Figurę kładzie się na łóżku w samej bieliźnie i zwraca się do Jurka Kilera słowami: "Miziaj mnie". Jurek w reakcji na jej prośbę bierze miotełkę z piór do ścierania kurzu i próbuje ją "miziać" poprzez dotykanie jej piórkami w różnych częściach ciała. Gabrysi chodziło jednak o inne "mizianie" podobnie jak mi chodziło o inny masaż! Liczyłem na mocny masaż, który zmniejszy moje napięcie mięśniowe, a dostałem delikatne muskanie łydek i ud w wykonaniu młodego pana i pani. Najgorsze było to, że bardziej podobał mi się dotyk faceta! Masował jakoś bardziej z uczuciem. Widocznie wpadłem mu w oko.


Niezbyt dobrze wymasowani postanowiliśmy wziąć jeszcze udział w Biegu Rodzinnym. Sylwek biegł ze swoją córką. Ja robiłem za wujka, a Aneta za ciocię. Trasa liczyła sobie dystans prawie dwóch kilometrów. Mógł ją pokonać każdy chętny bez uiszczania opłaty startowej. Trasę można było przebiec, przejść na pieszo lub o kijkach albo nawet przejechać na rowerze. Liczyła się jedynie dobra zabawa i promocja zdrowego trybu życia. Na mecie każdy uczestnik biegu dostawał pamiątkowy medal, soczek w kartoniku i wafelek. Pierwszy raz zdarzyło mi się wrócić do domu z zawodów z dwoma medalami. Kierownik naszej sekcji biegowej nazwał mnie "multimedalistą". Określenie to wybitnie mi się spodobało, gdyż pierwszy raz w tak ładny sposób określono moją skromną, choć nie ukrywam, że uroczą osobę.


Sylwek z Anetą nabiegali najlepsze czasy w karierze, więc nie było mi dane kolejny raz wyprzedzić kolegi po fachu na zawodach w Nekli. Mówi się trudno i biega się dalej. Za tydzień powalczę o dobry wynik w Kołaczkowie w XXXVII Biegu o Złoty Kłos. Moje zmagania opiszę, jak to mam w zwyczaju. Gdyby zdarzyło się, że bieg będzie nudny i nic nie będzie się na nim działo, to opowiem Wam jakąś bajkę.