sobota, 28 października 2017

Korona Półmaratonów Polskich - Kraków

Każda historia, nawet ta najdłuższa i najpiękniejsza, ma swój koniec. Frodo zniszczył pierścień, Luke Skywalker odnalazł ojca, a Tomasz zdobył Koronę Półmaratonów Polskich w roku 2017. O jego wyczynach na krakowskiej ziemi opowie Wam ten tekst. Połóżcie dzieci spać, weźcie szybki prysznic. Przywdziejcie szlafrok i ciepłe kapcie. Na stoliku nocnym postawcie herbatę z melisy. Teraz jesteście gotowi na opowieść o moich osiągnięciach. Zapraszam do zapoznania się z moją relacją.


Mówi się, że droga wojownika jest drogą samotną. Moja droga do Krakowa taka nie była. Czy to znaczy, że nie jetem wojownikiem? Jestem jak jasna cholera! Gdybym nie był, to nie zapieprzałbym na drugi koniec Polski, żeby sobie pobiegać. W podróży towarzyszył mi mój wierny kompan od treningów - Robert. Kto widział jak biegam ten wie, że zazwyczaj na treningu jest ze mną Robert. Ja biegnę, a on jedzie na rowerze. Wspiera dobrym słowem, dotrzymuje kroku, a w upalne dni ratuje wodą do picia. Kiedyś biegaliśmy razem. Robert zawiesił jednak buty biegowe na kołku i wsiadł na bicykl.

W podróż wyruszyliśmy pociągiem. Na nasze szczęście pociąg do Krakowa zatrzymywał się w Środzie, dzięki czemu udało nam się uniknąć podróży do Poznania i zbędnej przesiadki. Podróżowaliśmy PKP Intercity. Klasa druga, ale bardzo wygodna. Podróż umilała nam rozmowa i jedzenie słodkich przekąsek. Chciałem czytać książkę, którą dostałem od swojej wiernej fanki, ale rozmowa tak się kleiła, że przeczytałem zaledwie dwa rozdziały powieści Joanny Bator "Ciemno, prawie noc". Autorka otrzymała nagrodę Nike w 2013 roku za najlepszą powieść. Lektura wciągnęła mnie bardzo. Zapowiada się mroczna opowieść, czyli to, co tygryski lubią najbardziej.

Podróż trwała trochę ponad pięć godzin i była bardzo pouczająca. Dowiedziałem się, że św. Maksymilian Maria Kolbe urodził się w Zduńskiej Woli. Poinformował mnie o tym olbrzymi napis umieszczony na fasadzie dworca kolejowego. Miał rację ten, kto powiedział, że podróże kształcą. Było nam też dane zobaczyć słynny peron we Włoszczowie, gdzie pociągi zatrzymują się tylko dlatego, ponieważ w tej miejscowości mieszkał świętej pamięci wicepremier Przemysław Edgar Gosiewski, który zginął... przepraszam... poległ pod Smoleńskiem 10 kwietnia roku Pańskiego 2010 o godz. 8:41.


Po przyjeździe do grodu Kraka i zakupie 48-godzinnych biletów MPK udaliśmy się autobusem do naszego hostelu, który zlokalizowany był na obrzeżach miasta. Kraków jest strasznie drogi. Znaleźć nocleg w centrum w rozsądnej cenie graniczy wręcz z cudem. Gdy dotarliśmy na miejsce, mijając po drodze piękny stadion Cracovii, powitała nas recepcjonistka, po której gabarytach stwierdziliśmy, że raczej bieganie nie jest jej hobby. Jak się później okazało druga recepcjonistka także nie parała się aktywnością fizyczną. Pulchne panie mogły wskazywać na to, że w obiekcie serwują dobre posiłki. Niestety, pierwsze śniadanie rozwiało wszelkie nasze wątpliwości. Było po prostu słabe. Pszenica, szynka, cukier i kiepska kawa made by Tesco. Tak bym je w skrócie podsumował. Pokaźna waga portierek mogła również świadczyć o tym, że właściciel hostelu dobrze im płaci. A jak wiadomo dobrobyt idzie w parze z tuszą, bo im więcej pieniędzy się ma, tym więcej słodyczy się kupuje. A łakocie pupę powiększają. Wiem coś o tym.

Pokój nie był rewelacyjny. Mały, ciasny, bez łazienki, która znajdowała się obok pokoju. Na szczęście tylko my mogliśmy z niej korzystać. Gniazdko nie działało. Było wyrwane. Niebiosa nad nami czuwały i dały nam jedno sprawne gniazdko w łazience. W planach mieliśmy polowanie na pokemony, a do tego, jak wiadomo, potrzeba sporej ilości energii elektrycznej. Wracając do pokoju: było tam strasznie gorąco. Grzejnik buchał ogniami piekielnymi, a po pokrętle do regulacji nie było śladu. Nie, że ktoś je zabrał lub popsuł. Zwyczajnie go nie było! Jakiś mądry inżynierek nie przewidział, że grzejnik może grzać za mocno i trzeba będzie go skręcić żeby nie czuć się jak w saunie. Tyle się mówi o tym, że krakusy to straszne sknery. Poznaniacy tak twierdzą. Z kolei mieszkańcy Krakowa twierdzą, że w Poznaniu mieszkają dusigrosze. Reszta Polski śmieje się ze skąpstwa jednych i drugich. Słyszałem kiedyś dowcip opowiadający o tym, jak powstał drut. Znacie go? Podobno krakowianin i poznaniak kłócili  się o grosz. Tak długo sobie go próbowali nawzajem wyrwać, że go rozciągnęli i w ten sposób powstał drut. Znając te wszystkie anegdoty o oszczędności mieszkańców Małopolski byłem bardzo zdziwiony, że nie oszczędzają na ogrzewaniu.


Po zakwaterowaniu w gorącym pokoju udaliśmy się autobusem do Tauron Areny, gdzie mieściło się biuro zawodów. Bez zbędnych kolejek odebrałem pakiet, w skład którego wchodziła koszulka biegowa, piękny folder o biegu, żel energetyczny i baton dla aktywnych. Wszystko zapakowane było w materiałowy worek, który można było nosić jak plecak. Cena pakietu była bardzo atrakcyjna. Bieg kosztował mnie jedynie 50 zł. Zapisywałem się jednak w pierwszym możliwym terminie, gdy cena była najniższa. Tauron Arena wywarła na mnie całkiem spore wrażenie. Olbrzymi obiekt. Jak dla mnie nowoczesny. Nie mam zbyt dużego obycia w infrastrukturze sportowej, dlatego jakiś fachowiec może powiedzieć, że jest inaczej.


Formalności mieliśmy już za sobą. Nastała pora na relaks. Najpierw obiad, a potem zwiedzanie. Swoje pierwsze kroki skierowaliśmy na Rynek w poszukaniu miejsca, gdzie strudzeni podróżą Jaśnie Panowie z Wielkopolski mogliby posilić się krakowską strawą. Nasz wybór padł na dość sporą restaurację usytuowaną na uboczu Rynku. Skusiła nas jedna pozycja z menu: "Olbrzymi kotlet wieprzowy". Żal mi było tej świnki, która musiała wyzionąć ducha, abym smacznie zjadł. Po pierwszym jednak kęsie przeszły mi wszystkie wyrzuty sumienia. Okrutnik ze mnie, a danie palce lizać.


Podczas obiadu w głośnikach lokalowych usłyszałem utwór, który chyba każdy zna. Utwór z filmu, o którym chyba każdy słyszał. Mowa tutaj o "Time of my life" z "Dirty dancing", które w PRL-u nazywane było "Wirującym seksem". W tym kultowym filmie pada zdanie: "Nikt nie będzie sadzał Baby w kącie". Przypadkiem siedziałem w kącie lokalu. Pomyślałem sobie, że nikt nie będzie sadzał Tomka w kącie! Tomasz jutro pobiegnie i da z siebie wszystko. Zdobędzie Koronę Półmaratonów Polskich i pokaże niedowiarkom, jak dobrym biegaczem jest oraz, jak wiele rzeczy można osiągnąć, gdy człowiek czegoś bardzo chce.

Wieczór był jeszcze młody. Zrobiliśmy sobie z Robertem spacer Plantami na Wawel. Kupiliśmy pamiątki, połapaliśmy pokemony i totalnie zmęczeni wróciliśmy do hostelu. Mój kompan dziwił się, że po takim męczącym dniu będę w stanie jutro biegać. Zapewniłem go, że jestem silnym facetem i dam radę. 21 km to dla mnie pikuś. Może nie Pan Pikuś, ale pikuś :-)

Start planowany był na godzinę 11.00. Wstałem już ok. 6.00 rano żeby ze spokojem skorzystać z łazienki oraz porozciągać się, co by mnie jakiś ból pleców na trasie nie dorwał. Po niezbyt pysznym  śniadaniu udaliśmy się z przyjacielem na przystanek autobusowy. Miałem ze sobą cały swój majdan biegowy z pasem z bidonami na czele. Biegałem z nim już wielokrotnie, ale nigdy nie dostrzegłem tego, co zobaczył Robert. Bidon o pojemności 250 ml miał kształt manierki Asterixa, z której to popijał sobie magiczny napój sporządzony przez uczonego w magii Panoramixa, gdy potrzebował dodatkowej dawki energii do walki. W moim przypadku bidon pełnił podobną funkcję. Także dodawał mi skrzydeł podczas biegu. Dotarliśmy na miejsce coś w okolicach godziny 9.00. Miałem jeszcze sporo czasu do startu. Postanowiłem go wykorzystać na odpoczynek i zakupy. W biurze biegu, jak ma to miejsce zawsze podczas większych zawodów,  wystawiają się przeróżni wystawcy. Są odżywki, żele, batony i jest też odzież. Moim oczom ukazała się piękna czapka na zimę z wizerunkiem tygrysa. Niezwłocznie dokonałem jej zakupu. Mówiąc w trochę bardziej skomplikowany sposób zawarłem umowę kupna-sprzedaży wyrobu tekstylnego z natychmiastowym terminem płatności.


Na starcie ustawiłem się w ostatniej strefie. Robert stwierdził, że nie pasuję tam wizualnie, bo wyglądam wśród tamtych biegaczy jak zawodowiec, a nie amator. Kolega wie, jak połechtać moje ego. Przed startem pomyślałem sobie, że jak Pan Bóg da, a Najświętsza Panienka pozwoli, lub na odwrót w zależności od preferencji, to Tomasz za ok. 2 godziny z hakiem zdobędzie upragnioną Koronę Półmaratonów Polskich.

Od początku postanowiłem sobie, że będę biegł tak, aby ukończyć bieg poniżej 2 godzin i 10 minut. Trasa była płaska. Pogoda śliczna. Prawie idealna do biegania. Trochę za mocno świeciło słońce, ale ogólnie było spoko. Pomyślałem sobie, że jestem w czepku urodzony. Jeszcze tydzień temu prognozy wskazywały na deszcz, a tu taka piękna pogoda. Rozpocząłem powoli. Szybciej się nie dało, bo trasa była wąska. Było na niej tłoczno. W miarę upływu kilometrów biegłem coraz szybciej. Biegło mi się lekko i przyjemnie. 

Na trasie nie udało mi się uniknąć niemiłych sytuacji. Na pierwszym punkcie z wodą pani, która biegła przede mną, nie wiedząc czemu zaraz po tym, jak odebrała kubek z wodą, postanowiła się nagle zatrzymać! Prawie na nią wpadłem. Gdyby tak się stało moja przygoda na trasie biegu zakończyłaby się. Udało mi się jednak zahamować parę centymetrów przed nią. Swoje niezadowolenie skwitowałem głośnym i soczystym "kurwa". Na owej głupkowatej biegaczce moje słowa musiały wywrzeć spore wrażenie. Przeprosiła mnie. Na jej twarzy widziałem strach. Mam nadzieję, że moje grubiańskie zachowanie potraktuje jako lekcję obycia na trasie i więcej nie zrobi tak niebezpiecznego manewru, jak gwałtowne zatrzymanie się. 

Cudowne wrażenie zrobił na mnie Wawel, który nagle wyłonił się biegaczom zza zakrętu. Jeden z punktów pomiaru czasu zlokalizowany był w okolicach tego ślicznego zamku. Świetnie się biegnie wśród zabytków. Uwielbiam takie biegi, gdzie mogę obcować z piękną architekturą. Po ok. 13 km dotarło do mnie, że biegnę w dobrym czasie i jak nie zwolnię, to poprawię swój najlepszy wynik na półmaratonie. Wszystko szło bez zarzutu, aż do 18 km. Dopadł mnie wtedy kryzys. Nie byłem w stanie przyśpieszyć. Cały czas biegłem w tempie 6 minut na kilometr. Żeby poprawić swoją życiówkę musiałem biec w tempie 5 minut 50 sekund. Na mecie, która zlokalizowana była w Tauron Arenie dotarłem z czasem 2 godziny 2 minuty i 7 sekund. Był to wynik gorszy od mojego najlepszego rezultatu z Grodziska Wielkopolskiego zaledwie o 15 sekund. Mocnym akcentem zakończyłem walkę o zdobycie Korony Półmaratonów Polskich. 

Ostatni etap trasy nie nastawiał optymistycznie do biegu. Takiej ilości biegaczy podłączonych pod kroplówkę nigdy nie widziałem. Ludzie padali jak muchy. Moim zdaniem związane to było ze źle dobranym strojem. Niektórzy biegacze mieli nieodpowiednią do pogody odzież. Ubrali się za grubo i ich organizm zwyczajnie się przegrzał. Na mecie krążyły dowcipy, że podczas tego półmaratonu poszło więcej kroplówek niż izotoników. 

Meta dla biegaczy była sprawnie zorganizowana. Wody i izotoników było pod dostatkiem. Bananów także nie brakowało. Ja oglądałem się za drożdżówkami, bo słodka dupka ze mnie. Ich niestety nie było. Był za to smaczny makaron w wersji z mięsem lub wegetariańskiej z warzywami. Gdy już zregenerowałem siły i wygrawerowałem wynik  na pamiątkowym medalu udałem się z Robertem do hostelu, aby się odświeżyć. Potem ruszyliśmy na miasto świętować mój sukces. 

Zabawę zaczęliśmy od zjedzenia apetycznego burgera na krakowskim Kazimierzu. Popiliśmy go piwkiem, a ja na finał kolacji łyknąłem sobie pyszne mojito. Żwawym krokiem powędrowaliśmy na Rynek uraczyć się pysznymi shotami. Po kilku głębszych, lekko wstawieni, ruszyliśmy na zakupy do Galerii Krakowskiej, która była po drodze do naszego hostelu. Kupiliśmy piwo i czekoladę. Wróciliśmy do naszego pokoju dokonać konsumpcji tego, co nabyliśmy w sklepie. 


Przygoda związana ze zdobywaniem Korony Półmaratonów zakończyła się sukcesem. W kolejnym wpisie podsumuję całą moją walkę. Będzie trochę statystyki, trochę osobistych zwierzeń oraz, jak zawsze, będzie humor i dobra zabawa. 


poniedziałek, 9 października 2017

Korona Półmaratonów Polskich - Gniezno


Historycy przypisują Juliuszowi Cezarowi słowa: „Veni. Vidi. Vici.”. Każdy uczeń podstawówki wie, co one oznaczają: ”Przybyłem. Zobaczyłem. Zwyciężyłem.” A jak będzie po łacinie: „Przyjechałem. Przebiegłem. Przeżyłem.”? Tego nie wiem, dlatego nie podzielę się z Wami tą wiedzą. Mogę Wam jednak opowiedzieć, jak przyjechałem do Gniezna. Jak przebiegłem tam półmaraton oraz jak to wszystko przeżyłem.


Parę dni przed zawodami w Gnieźnie, które były moim czwartym biegiem potrzebnym do zdobycia Korony Półmaratonów Polski, powrócił silny ból pleców spowodowany moją wadą postawy będącą efektem zbyt dużej koślawości lewego kolana. Tabletki przeciwzapalne i rozkurczające mięśnie znów musiały powrócić do łask, podobnie jak wizyty u fizjoterapeutki Joanny. Silny masaż zniwelował napięcie w moich mięśniach. Resztę miały zrobić farmaceutyki oraz ćwiczenia korekcyjne. Ból miał minąć do niedzielnych zawodów jednak cały czas żyłem w niepewności czy tak na pewno się stanie. Nie chciałem wyeliminować się ze startu i pozbawić się możliwości zdobycia Korony Półmaratonów. Nie po to jechałem do Gdyni, Białegostoku oraz Grodziska wylewać siódme poty, aby teraz przez ból pleców wszystko zniweczyć. Byłem dobrej myśli. Odpuściłem treningi, a zaaplikowałem więcej snu. Nabyłem poduszkę ortopedyczną, aby nawet podczas snu dbać o zbolały pracą urzędniczą szyjny odcinek kręgosłupa. Do lewego buta włożyłem wkładkę ortopedyczną z podwyższeniem jednocentymetrowym mającą na celu wyprostowanie mojej sylwetki oraz likwidację napięć mięśniowych w ciele. Z dnia na dzień ból stawał się coraz mniejszy. Dzień przed zawodami nadal mi towarzyszył. Był jak wierny kompan. Za takiego się skubany uważał. Dla mnie jednak był piątym kołem u wozu albo raczej wrzodem na tyłku. 

Gniezna od Środy Wlkp. nie dzieli wielka odległość jednakże już jakiś czas temu podjąłem decyzję, że na zawody pojadę dzień wcześniej i przenocuję w hotelu. Lubię być wypoczęty przed biegiem, a dzięki temu mogłem spokojnie pospać do godziny 7.00. W sobotę korzystając z usług PKP odbyłem podróż do Gniezna, która zakończyła się ok. godz. 16.00. Pierwsze swoje kroki z dworca kolejowego skierowałem do Hotelu Nest, gdzie czekał na mnie mój pokój. Mały, skromny, ale czysty i z TV. Rozgościłem się w nim jak u siebie. Zabrałem ze sobą tylko plecak i udałem się do biura zawodów po odbiór pakietu startowego. Nie doczytałem jednak zbyt dokładnie regulaminu, gdzie było napisane że biuro zawodów otwierają dopiero o godzinie 18.00. Miałem zatem prawie 2 godziny na spacer. Udałem się na miejsce mety biegu. Wszystko już było gotowe i czekało na przyjecie tłumów biegaczy z całego kraju. Nie powstrzymałem się oczywiście, podczas spaceru po pierwszej stolicy Polski, przed łapaniem pokemonów. To jest silniejsze ode mnie.


Nadeszła godzina 18.00. Bramy biura zawodów zostały otwarte. Biegacze w dość sporej liczbie stawili się po odbiór pakietów. Proces przebiegał sprawnie. Jak zawsze w Gnieźnie. Półmaraton Lechitów miał się odbyć w tym roku po raz 40. Jest to najstarszy bieg na tym dystansie w Polsce. Organizator ma zatem spore doświadczenie, co było widać na każdym etapie przebiegu zawodów. Interesuje Was zapewne zawartość pakietu. Już zaspokajam Waszą ciekawość. W skład pakietu biegacza wchodziła piękna bluza z długim rękawem, co jest dla mnie nowością, bo zazwyczaj w pakietach znajduję koszulki z krótkim rękawem. Oprócz sterty ulotek, piwa bezalkoholowego i napoju izotonicznego, „wyprawka” dla biegacza zawierała mini deskę do krojenia z motywem biegu. Zastanawia się po co biegaczom taki gadżet? Może po to, aby mieli na czym przed zawodami pokroić pomidora, który jest doskonałym źródłem potrzebnego organizmowi potasu? A może po to, żeby przy jej pomocy wybić sobie z głowy myśl o ustanowieniu nowego rekordu życiowego podczas zawodów? Ja najzwyczajniej w świecie spakowałem ową deseczkę do torby i czekam aż mnie wena najdzie w jaki sposób jej użyję.


Przed biegiem lubię się zrelaksować, a nic nie wprawia mnie w pogodny nastrój, jak dobra komedia. Odpaliłem telewizor, aby poszukać takowego filmu. Po chwili uśmiech radości pojawił się na mojej twarzy. Patrzę w TV i nie dowierzam własnym oczom. Na kanale Stopklatka puszczają „Spokojnie to tylko awaria.” Genialna parodia filmów katastroficznych. Dzisiaj już się takich nie robi. Moim zdaniem ostatnią dobrą parodią była pierwsza część „Strasznego filmu”. Współczesne parodie są wulgarne. Przekraczają granicę dobrego smaku. Przez to są nieśmieszne. Gdy zegar wskazał godzinę jedenastą zgasiłem światło i grzecznie poszedłem spać, aby rano wstać na zawody. 

Od hotelu do biura zawodów miałem tylko chwilę drogi. Powietrze było rześkie, temperatura i aura sprzyjała bieganiu. Start zawodów odbywał się w miejscu pierwszego chrztu Polski, które oddalone jest od Gniezna ok. 21 km. Organizator zapewnił przewóz zawodników na miejsce startu. Cała akcja przebiegała sprawnie. Autobusy odjeżdżały z biegaczami co 15 min. Sama droga nie należała do najmilszych, gdyż nie udało mi się znaleźć miejsca siedzącego i zmuszony byłem stać przy drzwiach. Na szczęście częste podróże pociągiem przyzwyczaiły mnie do stania podczas podróży. Gdy dotarłem na miejsce miałem jeszcze ponad godzinę do startu. Po skorzystaniu z eleganckiego TOI TOI-a postanowiłem zrelaksować się na ławce w pozycji leżącej. Ów relaks zajął mi ok. 20 minut, po upływie których zabrałem się do konsumowania energetycznych batonów, aby mieć siłę do biegania, oraz do rozgrzewki, żeby się nie uszkodzić podczas biegu. Ku mojej radości plecy mnie nie bolały i na całe szczęście tak było przez cały bieg.


Od początku zawodów nie byłem nastawiony na ustanowienie nowego osobistego rekordu w półmaratonie, dlatego ustawiłem się w strefie wraz z biegaczami, którzy pobiegną w czasie 2 godzin i 10 minut. Na wybór tej strefy wpłynęły także urocze peacemakerki, które miały prowadzić całą grupę. Nie od dziś wiadomo, że lepiej biegnie się za kobietą, niż za facetem. Widoki o wiele ciekawsze. Przynajmniej dla mnie. Mieliśmy biec w tempie 6 minut i 9 sekund na kilometr. Liczba 69 jest bardzo ładna i darzę ją niezwykłą sympatią, dlatego nie mogłem sobie odmówić przyjemności biegu w grupie prowadzonej przez dwie śliczne peacemakerki, których imion niestety nie pamiętam. 

Rozkoszowałem się biegiem i pięknymi widokami na trasie, jednak jak się okazało po 4 kilometrach tempo grupy było dla mnie zbyt wolne i postanowiłem trochę przyśpieszyć. Opłaciło mi się to, gdyż już po paru kilometrach poczułem sporą radość z biegu. Pęd wiatru we włosach. Endorfiny ostro zaatakowały mój mózg. Byłem szczęśliwy. Gdy DJ na punkcie pomiaru czasu puścił głośno „Eye of the Tiger” to już w ogóle byłem w siódmym niebie. Lubię ten utwór. Dodaje mi energii. Poczułem się prawie jak Rocky Balboa. Zacząłem walczyć o dobry wynik. Biegłem szybko, ale nie szarżowałem jak dziki dzik w lesie w obawie przed pojawieniem się bólu pleców. Ból pożegnał się ze mną, mam nadzieję, już na stałe i podczas biegu nie powrócił. Na metę wbiegłem z wynikiem 2h 4m 57s. Był to mój drugi najlepszy wynik na tym dystansie. Utwierdziłem się w przekonaniu, że pokłady mocy w mym pięknym i młodym ciele są olbrzymie. Jeśli będę solidnie trenował, to kiedyś złamię barierę dwóch godzin na dystansie 21 km.

Na mecie biegu zaskoczyła mnie sprawna organizacja punktów żywieniowych. Nie było do nich kolejek. Jedzenie był bardzo sprawnie wydawane. Nie byłbym jednak sobą, gdym trochę nie ponarzekał, bo o ile punkty żywieniowe były zorganizowane wzorcowo, to ich oznaczenie było fatalne. Ciężko było je odnaleźć. Zwłaszcza gdy człowiek jest zmęczony po tak długim biegu. Usytuowanie mety w okolicach Katedry Gnieźnieńskiej było strzałem w dziesiątkę. Cudownie się finiszuje mając przed oczyma tak wspaniały zabytek.


Wiele biegaczek i biegaczy w Gnieźnie kończyło swoją walkę o zdobycie Korony Półmaratonów Polski. Nie dało się tego nie dostrzec, gdyż Panie i Panowie cały półmaraton gnieźnieński biegli z koronami na głowach. Co bardziej fantazyjne osoby biegły w strojach księżniczek i królów. Ja takie bieganie z koroną uznaję za przedwczesną radość. Jeszcze osoby nie przebiegły ostatniego biegu wymaganego do zdobycia korony, a już się koronują. Ale może się tylko czepiam. A może zazdroszczę, bo mi potrzebny jest jeszcze jeden bieg, aby zdobyć upragnioną koronę. O ile jestem w stanie zrozumieć kobiety, które biegły w koronach i diademach, to za nic w świecie nie jestem w stanie zrozumieć facetów biegnących z koronami na głowie. Ba! Niektórzy biegli z berłem w ręku! Nie wiem, może to jakaś kwestia dowartościowania się? Pokazania, że ma się atrybuty władzy królewskiej? Ja swoje insygnia władzy królewskiej mam zawsze ze sobą schowane w spodenkach biegowych. Nie czuję potrzebny chwalenia się swoim berłem. Chyba, że chodzi o to, że ktoś może mieć cienkie berło w spodenkach, dlatego musi je dzierżyć w dłoni podczas biegu. Jedynie taka interpretacja do mnie przemawia. 

15 października w Krakowie zakończy się moja walka o koronę. Koronacja odbędzie się w królewskim mieście. Miejsce do tego wymarzone. Może załatwię sobie imprezę na Wawelu? Zaraz wyślę maila w tej sprawie :-)