sobota, 28 kwietnia 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #7

Swarzędz reklamuje się hasłem - "Dobrze trafiłeś". Po ciężkiej walce w upalnych warunkach udało mi się dotrzeć do mety z najlepszym czasem w tym sezonie i trzecim najlepszym w krótkiej karierze biegacza. Można zatem powiedzieć: "Dobrze, że trafiłem do Swarzędza."


Opowieść o kolejnym moim starcie wyjątkowo należy zacząć od opisu zdarzeń, które miały miejsce w piątek, gdyż rzutowały one na cały pozostały weekend. Nie zwykłem biegać dwa dni przed zawodami, aby być świeżym i pełnym sił w dniu biegu głównego. Nie wiedzieć jednak czemu tym razem zrobiłem wyjątek. Pomyślałem sobie, że bieg na dystansie 1000 ml piwa nie wpłynie destrukcyjnie na moją formę niedzielną. Znacie mnie. Jestem cholernie ambitny i postanowiłem dołożyć trochę mililitrów do piątkowego treningu. Ba! Zrobiłem także delikatne interwały w postaci 50 ml wiśniowej Soplicówki i kolejnej pięćdziesiątki limonkowej Finlandii. Ostatecznie trening zakończył się o godzinie 2.00 z całkowitym przebytym dystansem 2500 ml piwa i 100 ml gorzałki.  

W sobotę odczuwałem trudy wieczornego treningu. Wiedziałem jednak, że po treningu zawsze musi boleć, aby potem na zawodach było lżej. Im dłużej trwała sobota, tym mniej wierzyłem w te słowa. Trochę byłem zły na siebie, że zabalowałem za mocno przed zawodami. Tak się jednak zrelaksowałem tegoż wieczora, że żaden ból głowy i delikatna niestrawność nie były mi w stanie popsuć dobrego humoru. Reset czasami dobrze robi.


Niedziela była śliczna. Już od samego rana słońce pięknie grzało, gdy wyjeżdżaliśmy z Sylwkiem do Swarzędza zlokalizowanego w bliskich okolicach Poznania. Przez remonty na drodze nasza trasa nie odbyła się tak szybko, jak planowaliśmy. Przez objazdy droga wydłużyła się o parę kilometrów, ale bez żadnego spóźnienia dotarliśmy do biura zawodów. Odbiór pakietów przebiegał bardzo sprawnie pomimo dużej liczby biegaczy (blisko 2800 osób). Był to już siódmy bieg w Swarzędzu na 10 km organizowany przez Ireneusza Szpota - dilera marki Opel. Opłata startowa była niska (39 zł w pierwszym terminie), ale pakiet startowy i bufet po biegu bogaty. W skład pakietu wchodziła puszka bezalkoholowego Lecha limonkowego, puszka napoju energetycznego, katalog imprezy, bon żywnościowy na posiłek regeneracyjny po biegu (bułka i kiełbasa z grilla). Wszystko zapakowane było w worek płócienny z logo sponsora, który dzięki przymocowanym linkom dał się założyć na plecy i mógł robić za plecak. Nie polecam jednak nosić go w ten sposób. Założyłem go na chwilę i czułem się dość zniewieściale. Zdecydowanie nie mój styl, ale jak ktoś lubi wyglądać jak mała dziewczynka, to spoko. Plecak nada się idealnie.


Swarzędz od dawna kojarzy mi się bardzo dobrze. To miasto, w którym po raz pierwszy przebiegłem półmaraton. Można powiedzieć, że to miejsce mojej drogi krzyżowej, bo pierwszy start na dystansie 21 km kojarzy mi się z ogromnym bólem nóg i walką o każdy krok. Na mecie była radość, którą można porównać do wstąpienia do nieba. Olbrzymia duma. Poczucie dobrze wykonanej roboty. Ale przede wszystkim cudowne uczucie, które pojawia się zawsze, gdy spełniamy swoje marzenia. Uczucie triumfu i przełamania swoich słabości. Nic nie cieszy tak bardzo, jak wygrana walki ze samym sobą. Jesteśmy dla siebie najtrudniejszymi przeciwnikami.

Nie tylko z powodu ukończenia pierwszego półmaratonu lubię Swarzędz. Zabrzmi to trochę jak wchodzenie w tyłek, aby przypodobać się drugiej osobie, ale lubię Swarzędz, bo z tego miasta pochodzi moja szefowa, którą darzę dużą sympatią. Jest dobrym kierownikiem, ale i dobrym człowiekiem. Idzie z nią porozmawiać na wiele ciekawych tematów. Królują w naszych rozmowach filmy, seriale, książki i gry. Kierowniczka nie gra, ale jej córka jest graczem. Często dostaję bojowe zadanie od Pani Kierownik, aby polecić jej jakiś dobry tytuł, który miałby stanowić udany prezent na wszelakie okazje.


Start 7. Biegu Szpota usytuowany był ponad kilometr od biura zawodów. Była to idealna forma delikatnej rozgrzewki przed biegiem. Słoneczko ostro świeciło, ciałka biegaczy opaliło. Nie był to dobry prognostyk przed biegiem, gdyż w pełnym słońcu nie biega się najlepiej. Jednak zdecydowanie bardziej wolę biegać w upale niż podczas mroźnej pogody. Śmieszą mnie narzekania niektórych biegaczy, którzy uważają, że jak świeci słońce i temperatura powietrza przekracza 25 stopni Celsjusza, to już nie da się biegać. Serio?! Często zdarza mi się biegać w wielkie upały. Traktuję taki trening jak wyzwanie. Test samego siebie. Biorę zawsze ze sobą na takie treningi wodę lub towarzyszy mi w nich kolega na rowerze, który wykonuje zadania ekipy technicznej. Bezpieczeństwo przede wszystkim. Jednak czasami warto zaryzykować w myśl zasady, że gdy jest ryzyko, to jest zabawa. Polecam zrobić kilka takich treningów i wzmocnić swój organizm, a nie narzekać, że zawody są zbyt późno organizowane i jest za gorąco na bieganie. Dla mnie upał zaczyna się od 30 stopni. Wszystko poniżej to ciepła aura.


Przed startem krótki popis swoich możliwości dał raper Jacek Mezo, który biega już regularnie od wielu lat. Zaśpiewał m. in. jeden z moich ulubionych utworów - "Ważne". Jest to bardzo niedoceniona piosenka z cudowną melodią i pięknym tekstem, który mimo upływu 15 lat jest nadal aktualny.


"Ważne, że potrafisz widzieć dobro. Ważne, że dostrzegasz jego ogrom."

Zawsze trzeba dostrzegać w życiu to, co dobre. Nie należy skupiać się na negatywach, bo to prowadzi jedynie do tego, że takimi negatywnymi myślami kreujemy sobie po prostu negatywne życie. Trzeba dostrzegać miłość w człowieku, bo ona jest w każdym z nas czasami tylko mocno ukryta pod naszymi maskami, które zakładamy, aby upodabniać się do ogółu. A przecież w każdej sekundzie swojego życia trzeba być sobą i pamiętać, że: "Ty też jesteś Bogiem tylko wyobraź to sobie, sobie", jak śpiewała Paktofonika. Każdy z nas rodzi się dobry. Potem wiele osób wybiera inną drogę zatracając swoje wewnętrzne piękno. Jak będzie wyglądał ten świat, gdy zniknie dobro? Nie będzie wyglądał w ogóle, bo też zniknie. Gdyby ludzie byli dla siebie tylko dobrzy, nie byłoby wojen, bo dobro to empatia i rozumienie uczuć drugiego człowieka. Nie chcesz, aby ktoś Cię krzywdził? To nie krzywdź innych! Może to życzeniowe myślenie marzyciela, ale wszystkie wielkie zmiany zaczynały się od działań marzycieli. Nie narzekaj, że świat jest zły i nic na to nie możesz poradzić, bo to gówno prawda. Możesz! Wystarczy być tylko dobrym dla drugiego człowieka. Każda lawina zaczyna się od małego kamyka, a ulewa od małej kropli. Zmiana zaczyna się we wnętrzu każdego z nas. Od przypomnienia sobie: "Jestem Bogiem", dalej cytując Paktofonikę.


"Po raz setny powtarzasz, że świat jest szpetny Taki z ciebie sceptyk na bok sentymenty."

Świat będzie taki, jacy będą ludzie. Chcesz zmienić świat, to zmień siebie! Bądź lepszym człowiekiem. Cały czas się rozwijaj. Nie stój w miejscu. Pomagaj słabszym. Nie bój się okazywać słabości. Nie bój się płakać, nie bój się cieszyć! W końcu nie bój się żyć. Znam tylko jedną receptę, aby zbudować lepszy świat. Trzeba żyć zgodnie z maksymą Grahama Mastertona: "Jeśli kiedykolwiek postąpisz wobec kogoś źle, ten ktoś być może o tym zapomni, ty natomiast nie zapomnisz o tym nigdy." Nie warto jest postępować źle, bo to droga na skróty, która początkowo może się wydawać właściwa, ale na dłuższą metę prowadzi w ślepy zaułek. Nie sądzę, abyś chciał żyć z ciągłym poczuciem winy. Żyć w zgodzie ze sobą to najwyższa wartość. Poza tym tak, jak dobro wraca, zło też wróci, bo równowaga w kosmosie musi być.

"Ten image, optymizm jest ważny. Bez niego świat byłby straszny."

Bez optymistycznego patrzenia na świat nasze życie nie miałoby sensu. Trzeba marzyć i patrzeć z odwagą wprzód. Trzeba żyć tu i teraz najlepiej jak się potrafi i nie zabiegać tylko o coraz większe zasoby materialne. Materia w końcu zniknie, a doświadczenia zostają na zawsze. Marzenia pomagają przetrwać trudniejsze chwile. Dają nam rozrywkę. Poprawiają humor. Optymistyczne myślenie pomaga w realizacji trudnych celów. Nie pozwala poddać się nam już na starcie nawet bez próby podniesienia rękawic. Optymizm pozwala nam radośnie iść przez życie. Nam wszystkim brakuje uśmiechu.

"Ktoś sprawił, że mam chęć walczyć jak Dawid, i powstrzymywać bieg pędzących lawin."

Wierzę w idealny świat. Wierzę, że moje czyny przyczynią się do stworzenia nowego, lepszego świata. Wiele osób śmieszą moje przekonania, ale ja ich nie zmienię, bo wiem, że mają one sens. Dawidowi nikt nie dawał szans w starciu z Goliatem, a on dał radę wygrać pojedynek zdawałoby się nie do wygrania. Nie warto kierować się opinią większości ludzi, którzy twierdzą, że nie da się czegoś zrobić. Chcieć, to móc wszystko. Czasami trzeba iść pod prąd, bo większość zaprogramowanego społeczeństwa płynie z głównym nurtem wprost w objęcia wodospadu lub mielizny. 

"Ważne gdy patrzysz z nadzieją Że ta niedziela nie będzie ostatnią niedzielą. Że jak sobie pościelą ludzie tak się wyśpią. Jaką postawę przyjmą taką ujrzą przyszłość." 


Tak, jak już pisałem dobro powraca. Im więcej dobra przekażę innym, tym więcej go dostanę w zamian. Gdyby wszyscy starali się tak postępować, to nasza przyszłość mieniłaby się w kolorowych barwach. Trzeba mieć nadzieję na lepsze jutro. Przeszłość może być smutna, teraźniejszość okrutna, ale przyszłość będzie wspaniała. Poprawa losu jest w naszych rękach. Nie możemy tylko narzekać, że jest źle. Musimy działać, aby zmienić nasze życie na lepsze. Podobno nadzieja umiera ostatnia. Nie zgadzam się z tym. Nadzieja nigdy nie umiera. Jest nieśmiertelna! Nadzieja tkwi głęboko w naszych sercach. Problem w tym, że w dzisiejszych czasach zbyt dużo myślimy, a zbyt mało czujemy. 

"Mamy sporo do zrobienia by świat pozmieniać Przeszłość jest tatuażem – nikt jej nie zmaże. Ważne że potrafimy żyć tu razem." 

Nie trzeba się wstydzić przeszłości. Nie wolno wypierać zdarzeń przeszłych z naszej pamięci. Przeszłość ma wpływ na nasze życie teraźniejsze. Wszystko to, czego doświadczyliśmy ma swój sens i cel, którego choć nie pojmujemy w danej chwili, to prędzej czy później sam nam się objawi. Upadamy i podnosimy się. Dzięki temu jesteśmy silniejsi. Niestety nie potrafimy żyć na świecie razem. Ludzie nienawidzą się wzajemnie i tak naprawdę nie wiedzą dlaczego. Nie lubimy "inności". Gdy ktoś ma już inny kolor skóry lub wierzy w coś innego, to automatycznie staje się naszym wrogiem. Wydaje nam się, że jesteśmy inni, ale w głębi duszy wszyscy jesteśmy tacy sami i każdemu z nas należy się szacunek. Mamy sporo do zrobienia w tej kwestii. Trzeba zakasać rękawy i wziąć się do roboty. Tylko nasze działania mogą zmienić świat na lepsze.


Miałem opisywać przebieg zawodów, ale poniosło mnie trochę i zrobiły się z tego tekstu filozoficzne rozważania. Całe dorosłe życie interesowała mnie filozofia. Teraz, dzięki mojemu blogowi, mogę się podzielić z Czytelnikami moimi rozważaniami. A w przyszłości może wybiorę się na studia filozoficzne. Ciągnie mnie w tym kierunku coraz bardziej.

Kończąc tę przydługawą dygresję wracam do opisu zawodów. Pomimo faktu, że dwa dni przed startem za mocno zabalowałem, to i tak postanowiłem ruszyć od początku ostro z kopytka jak kucyk. Energii na start, oprócz muzyki Mezo, dostarczyła mi również kofeina zawarta w żelu energetycznym. Aby zniwelować skutki upalnej pogody dość obficie skropiłem się wodą. Ta taktyka przyniosła pozytywny skutek, ale tylko do 2. km. Potem już byłem mokry jedynie od potu. Na moje szczęście na trasie ukazała się ustawiona przez strażaków obfita kurtyna wodna. W tamtym momencie była ona dla mnie tym samym, czym dla zagubionego podróżnika na pustyni jest oaza. Dobrze, że nie była to fatamorgana. Lodowata woda orzeźwiła moje rozgrzane od promieni słonecznych ciało. Pognałem do przodu. Czas był dobry. Blisko nowego rekordu. Wiedziałem, że aby ustanowić nowy rekord muszę przyśpieszyć. Nie byłem jednak w stanie. Biegłem, jak na siebie, szybko. Biegłem najszybciej w tym sezonie. Natury jednak nie oszukasz. Organizm dał mi sygnał, że muszę delikatnie zwolnić, bo inaczej padnę. Brakowało mi tlenu w płucach i wody w ustach. Wiedziałem, że rekordu już nie zrobię, ale i tak postanowiłem pobiec tak szybko, jak będę w stanie.


Życie uratowała mi mała dziewczynka, która stała z ojcem na poboczu trasy i rozdawała biegaczom butelki z wodą. Miało to miejsce na czwartym kilometrze. Dzięki pomocy owej dziewczynki ugasiłem pragnienie i schłodziłem ciało. To pozwoliło mi delikatnie przyśpieszyć. Wiedziałem, że punkt odżywczy będzie znajdował się w okolicach piątego kilometra, dlatego nie bałem się o zapas sił na drugą połowę trasy. Zaaplikowałem drugi żel i pomknąłem do przodu w stronę słońca, aż po horyzontu brzeg.

Przy kolejnej kurtynie wodnej miałem pewne nietypowe zdarzenie. Jakaś Pani wpadła mi niespodziewanie w moje objęcia. Śpieszę Wam z omówieniem tej sytuacji. Wiem, że jestem boski, ale nie zdarza mi się, aby pierwszy raz widziane kobiety wpadały mi znienacka w objęcia. Chciałem się ochłodzić zimną wodą płynącą z kurtyny. Podobnie chciała zrobić owa niewiasta. Ona jednak nie chciała, aby woda dostała się jej do oczu, dlatego wybiegając spod źródła wody, miała je zamknięte. Los chciał, że na jej trasie znalazłem się ja. Z wielkim impetem wpadła w moje objęcia. Złapałem ją na chwilę, aby się nie przewróciła. Niewiasta była bardzo zakłopotana całą sytuacją. Grzecznie przeprosiła, że wpadła na mnie. Odpowiedziałem jej, że nic się nie stało, odwzajemniłem uśmiech i pobiegłem dalej. W gruncie rzeczy całe to zabawne zdarzenie mogło się zakończyć bolesną stłuczką. Dobrze, że dysponuję dobrym refleksem i odpowiednią siłą. Następnym razem muszę bardziej uważać, bo nie wiem, co na to wszystko powie moja Elżbieta. Chyba nie będzie zadowolona, że jakieś harpie same wskakują mi w objęcia. Przysięgam, to był tylko przypadek.


Na trasie biegu spotkałem chłopaka. Wyglądał na nastolatka. Miał amputowaną lewą rękę od łokcia. Mimo swojej niepełnosprawności biegł bardzo szybko. Możecie powiedzieć, że bez ręki da się biegać. Pewnie, że się da, ale jest znacznie trudniej, gdyż praca rąk odgrywa wielką rolę podczas biegu. Podziwiam takich ludzi, że mimo tego, iż los nie rozpieszcza potrafią żyć pełnią życia. Ludzie sami niszczą sobie zdrowie przez kanapowy tryb życia i śmieciowe jedzenie. Człowiek to najwspanialsza maszyna. Trzeba dbać o swoje ciało, aby jak najdłużej być zdrowym.

Najbardziej uśmiałem się w okolicach 7. km, gdy spostrzegłem piękny pas zieleni przy ścieżce rowerowej. Rosły na tym pasie młode brzozy. Było ich dużo. Bardzo dużo. Pamiętam, że podczas półmaratonu w 2016 roku były one znacznie mniejsze. Pomyślałem,  że nadadzą się idealnie na krzyże smoleńskie. Piękne by były z nich dewocjonalia dla osób wierzących w zamach. Myślę sobie, że jeśli uda się tej całej bandzie sfrustrowanych oszołomów posadzić Donalda Tuska za zdradę stanu, to ktoś wpadnie na pomysł, aby zmusić go do pracy, aby nie nudził się w celi. Proponuję, żeby Donald robił  w kiciu krzyże brzozowe. Suweniry dla wierzących w zamach. Pisowcy uznaliby pewnie to za rodzaj pokuty. Ja określiłbym to mianem głupoty, bo pokuta związana jest z grzechem, a ja winy w Donaldzie, ani w nikim innym znanym z imienia i nazwiska, nie dostrzegam. Winna jest nasza polska mentalność, którą można określić jednym zdaniem: "A ch.uj, jakoś to będzie." 10 kwietnia niestety nie było jakoś. Było tragicznie. 

      
Do mety dotarłem z najlepszym czasem w tym sezonie i trzecim najlepszym w mojej karierze - 52m 25s. Do życiówki 50m 43s z Kórnika z ubiegłego roku trochę zabrakło. Wiedziałem jednak, że dałem z siebie wszystko. Szybciej nie mogłem dzisiaj pobiec. Na mecie czekała woda i jabłuszka. Zabrakło mi drożdżówki, ale mi zawsze ich brakuje, bo lubię słodycze. Ile by nie było drożdżówek, to zawsze jest za mało. Medal wręczała mi córka mojej szefowej - Aleksandra. Dumny z ukończenia biegu w przyzwoitym czasie udałem się w umówione jeszcze przed biegiem z Sylwestrem miejsce spotkania. Pogratulowałem mu dobrego wyniku, gdyż skubany pobiegł w czasie 49m 09s. Jest to jego aktualny rekord. Aby zregenerować się po biegu ustawiliśmy się w długiej kolejce po kiełbasę z grilla. Na deser wybraliśmy się na lemoniadę z tym, że ja w ostatnim momencie zamówiłem shake'a o smaku kiwi. Smakowo tyłka nie urywał, ale był zimny i genialnie mnie ochłodził.


Najbliższy start w ostatnią niedzielę kwietnia odbędzie się we Wrześni na bardzo szybkiej trasie. Liczę na dobry wynik. Nieśmiało marzę o złamaniu granicy 50 minut na dystansie 10 km, ale na takie szybkie bieganie chyba na razie mnie nie stać. Będę jednak próbował. Do przeczytania za tydzień w kolejnym wpisie opisującym moje zmagania biegowe.    


sobota, 21 kwietnia 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #6

"Starsi Panowie" w swoim słynnym utworze kabaretowym śpiewali, że "piosenka jest dobra na wszystko, [...] na drogę za śliską, [...] na stopę za niską." Na moje szczęście trasa 11. PKO Poznań Półmaraton nie była śliska, a ma stopa, choć jest szeroka, w nowych ciżemkach nie była za niska.


W mojej opinii połówka maratonu jest dobra na wszystko. Zapewni ci ból mięśni po starcie, czasami jakieś otarcia, ale najlepsze jest to, że na mecie da ci cudowną radość i satysfakcję z dotarcia do mety. "Piosenka pomoże na wiele. Na co dzień, jak i na niedzielę. Na to żebyś Ty patrzał weselej" - brzmią dalsze wersy wspomnianej wyżej piosenki Kabaretu Starszych Panów. Przeprowadźmy teraz krótkie ćwiczenie. Proszę, moje miłe Czytelniczki i mili Czytelnicy, zaśpiewajcie powyższy fragment utworu "Piosenka jest dobra na wszystko", z tą jednak małą korektą, że zamiast słowa "piosenka" użyjcie "połówka". Dokonajcie małej i zgrabnej podmiany. Prawda, że idealnie pasuje?

Kasia Sobczyk śpiewała, że "trzynastego wszystko zdarzyć się może". W moim przypadku zdarzyło się wiele dobrego 15 kwietnia podczas zawodów, ale cała przygoda z poznańskim półmaratonem zaczęła się w piątek 13., gdy koleżanka z pracy w swojej wielkiej uprzejmości odebrała za mnie pakiet startowy. Nie jestem przesądny. Nie wierzę w pecha, który miałby mi się akurat przytrafić, bo kalendarz wskazał konkretną datę. Wierzę jednak w szczęście i pozytywne myślenie. Szczęściu trzeba pomagać, a pozytywne myślenie pomaga stan szczęśliwości osiągnąć.


Pakiet był bogaty, ale cena za niego słona. Zapisałem się w pierwszym możliwym terminie, czyli w grudniu 2017 roku wtedy, gdy opłata startowa była najniższa i wynosiła 90 zł. Zawartość pakietu pozwoliła jednak otrzeć łzy związane z wydaniem dość sporej ilości gotówki. W skład jego wchodziła koszulka, torba sportowa, żel energetyczny, napój izotoniczny, piwo Grodziskie i kolorowy przewodnik po biegu. Na mecie miał na biegaczy oczekiwać posiłek regeneracyjny w formie spaghetti (wersja mięsna i wegańska) oraz piwo z Browaru Fortuna (jasne i ciemne).

Parę dni przed biegiem byłem dosłownie i w przenośni osrany ze strachu. Wolałbym jednak tego tematu nie poruszać, bo jest on zbyt cuchnący. Ciężko mi jest powiedzieć skąd się wzięły moje obawy przed startem w półmaratonie w Poznaniu. Przecież nie miałbyć to mój pierwszy start na tym dystansie, a już dziewiąty. Myślę, że mój stres wynikał z faktu, że dawno nie biegałem tego dystansu. Ostatni raz stawałem w szranki z połówką w Toruniu 5 miesięcy temu. Nie pamiętam tego zdarzania, ale podobno w tamtym czasie na mecie oznajmiłem z wielkim entuzjazmem, że "dyszkę bym jeszcze przebiegł". Te słowa przypomniane mi przez moją lubą przed startem natchnęły moje serce przekonaniem, że dam radę ukończyć bieg w Poznaniu.

Rodowiczka ścisnęłaby w ręku kamyk zielony i wsiadła do pociągu byle jakiego. Ja wolałem nie ryzykować spóźnienia na start biegu. Wybrałem inny środek lokomocji. Przed godziną 8.00 wyruszyłem w drogę do Poznania wesołym autobus wraz ze średzkimi biegaczami Polonii Środa. Towarzyszyła nam wszystkim spora liczba osób w charakterze obsługi technicznej oraz źródła wsparcia, bo, jak wiadomo, bez dopingu gorzej się biega.


"Wszystko się może zdarzyć. Gdy głowa pełna marzeń. Gdy tylko czegoś pragniesz. Gdy bardzo chcesz..." - śpiewała pewna Anita, gdy byłem w podstawówce. Jedyną przeszkodą w realizacji naszych marzeń jest nasza głowa. Przeszkodą są myśli, które powstrzymują nas od realizacji upragnionych celów. Od dłuższego czasu staram się usuwać takie myśli z mojej kory mózgowej, niczym gumka do mazania, która usuwa ślady ołówka z kartki. Nie zawsze udaje się usunąć trwale te myśli, podobnie jak nie zawsze udaje się trwale wymazać ołówek z kartki. Czasem zostają w głowie ślady po  negatywnych myślach, ale to nic złego. Jest to oznaka naszej walki o lepszy stan. Gumka niejednokrotnie uszkodzi kartkę, ale czy jest to powód, aby jej nie używać? Lepiej próbować coś zmienić, niż potem być wściekłym na siebie za swój los. 

Będąc w połowie drogi do Poznania zorientowałem się, że mam na sobie koszulkę z ubiegłorocznego półmaratonu w Grodzisku Wielkopolskim, gdzie udało mi się, jak do tej pory, pobiec najszybciej w mojej karierze. Wziąłem tę okoliczność za dobry omen i prognozę na dobry bieg. Nie myliłem się. Od momentu ustawienia się w swojej strefie startowej czułem się wybornie. Miałem świetne samopoczucie oraz przekonanie, że mogę góry przenosić i całą wioskę mieczem wykosić. Utwór "Sexy and I Know It" puszczany przez DJ-a, potęgował tylko moją pewność siebie i wiarę w swoje siły. Mimo, że nie miałem dużo sposobności do treningu, to czułem, że mam petardy w nogach, a zamiast płuc butle z podtlenkiem azotu. Wszamałem kilka galaretek z kofeiną. Strzeliłem shota z BCAA. Skropiłem mój piękny czerep wodą. Zapodałem sobie dwa liście na pobudzenie. Byłem gotów na walkę. "Poznaniu, idący w bój, pozdrawia Cię" - w niemy sposób krzyczała moja dusza.


Starter wypalił, a ja wystrzeliłem do przodu. Gdzieś tam z tyłu głowy ciągle słyszałem usłyszany chwilę przed startem główny motyw muzyczny do pięknego filmu "Rydwany ognia." Melodia pełna patosu niosła mnie przed siebie. Podobno maraton to najdłuższa podróż życia. Jaką podróżą jest zatem półmaraton? Pewnie o połowę krótszą, ale mogę się mylić. Jestem tylko człowiekiem. Cholernie przystojnym, ale jednak tylko człowiekiem. 

Do piątego kilometra towarzyszył mi podczas biegu Sylwester, który debiutował na dystansie 21 km i paru metrów. Chciałem biec z nim, bo zawsze we dwójkę raźniej, ale gdy skonsumowałem na pierwszym punkcie odżywczym żel ALE Energy Thunder poczułem taki zastrzyk energii i siły do biegu, jakby sam Hermes pożyczył mi swoje buty lub Zeus walnął swym piorunem prosto w mój tyłek. Takiej energii nie mogłem zmarnować. Wypaliłem ostro do przodu, zostawiając Sylwestra w tyle. W mojej głowie nagle zabrzmiał utwór Imagine Dragons - "Thunder". Czułem, że jestem szybki jak piorun. Wiedziałem, że błyskawicznie, jak piorun dotrę do celu, jakim w moim przypadku była meta. Czułem, że na nogach nie mam butów tylko torpedy, które pchały mnie z wielką mocą do mety. Nowe buty, po zamontowaniu w nich wkładek Scholl do obuwia sportowego, sprawdzały się idealnie. Szedłem w nich jak przeciąg. Mknąłem jak pociąg towarowy na stację końcową. Pędziłem jak Tirowiec do Tirówki po zamoczenie w bułeczce parówki. Moc była ze mną. Było cudnie.


W okolicach 8. kilometra power nadal mnie nie opuszczał. Energii dodawali mi kibicujący na trasie ludzie oraz maskotki Koziołków Lecha Poznań - Ejber i Gzub. Były też cheerleaderki Kolejorza, ale były zbyt nieletnie, aby skupiać na nich swoją uwagę. Gnałem więc dalej do kolejnego punktu odżywczego, do którego były już tylko dwa kilometry.

Jak na każdym punkcie odżywczym, tak i na tym, zlokalizowanym w okolicach dziesiątego kilometra, panował straszny tłok. Trzeba było wykazać się nie lada sprytem, aby sprawnie i szybko zabrać dla siebie kubek z wodą. Skoro miałem już wodę, to przyszła pora na kolejny żel, aby dodać sobie sił. Wiem, że nie powinno się eksperymentować z nowymi wspomagaczami podczas biegu, ale uznałem, że skoro dobrze znam produkty firmy ALE, to nowy smak ich żelu mi nie zaszkodzi. Żel o smaku Cafe Latte zawierał 50 mg kofeiny i smakował cudnie. Prawie jak ciasto kawowe. Oprócz dobrego smaku dał mi zastrzyk energii, abym mógł dalej zmierzać żwawym krokiem do mety.

Spojrzałem na zegarek. Spojrzałem ponownie, bo nie wierzyłem własnym oczom. Miałem za sobą już ponad 10 kilometrów, a miałem mnóstwo sił. Zegarek informował mnie, że dystans 10 klocków przebyłem w czasie poniżej 56 minut. Zdałem sobie w tamtej chwili sprawę, że biegnę po rekord. I nie wiedzieć czemu zacząłem sobie nucić w głowie pewien religijny utwór, który brzmiał tak: "Oto jest dzień, który dał nam Pan. Weselmy się i radujmy się z Nim." To był ewidentnie mój dzień. Gdybym był Jackiem Stachurskim, to zmieniłbym w tym momencie tekst swojego szlagieru i śpiewałbym, że urodziłem się po to, aby gnać. Grać w końcu może każdy. Gnają tylko najlepsi.


Trasa całego biegu była płaska jak biust modelki. Sprzyjała zatem szybkiemu bieganiu. Delikatny podbieg znajdował się dopiero pod koniec trasy. Gdzieś tam z tyłu głowy cały czas miałem małe obawy z nim związane. Wiedziałem jednak, że nie ma co martwić się na zapas. Trzeba robić swoje, czyli biec przed siebie najszybciej jak się da. Na mecie będzie czas na odpoczynek, teraz jest pora walki. Gnałem szybko. Na pewnym zakręcie tak mnie wyniosło i zarzuciło, że zamiast przybić młodemu chłopakowi piątkę, pacnąłem go otwartą dłonią w twarz. Na szczęście zrobiłem to delikatnie. Przepraszam chłopczyku. Nie chciałem. Wiszę Ci czekoladę. Jak kiedyś będę sławny, to odnajdź mnie, a dam Ci autograf bez kolejki.

W okolicach 18. kilometra czułem, że zaczynam delikatnie zwalniać. Jednak już po chwili przekonałem się, że niebiosa mają dla mnie przygotowany plan. Stwórca nie pozwoli mi ukończyć biegu bez życiówki. Wyprzedził mnie Pan z biegowym wózkiem, w którym spoczywał jego synek. Ów Pan puszczał bardzo głośno energetyczną muzykę. Postanowiłem się pod niego podpiąć w nadziei, że dzięki niemu nie zwolnię i utrzymam odpowiednie tempo. Pamiętacie scenę z trzeciej części "Szklanej pułapki", gdy Bruce Willis wzywa karetkę do fikcyjnego zdarzenia, do którego ma się szybko dostać? Karetce na sygnale wszyscy kierowcy ustępują miejsca, a jadąc za nią Bruce szybko pokonuje kolejne kilometry, zamiast stać w długim korku. Biegłem tak za Panem ponad kilometr, aż do ostatniego punktu żywieniowego, gdzie miałem małą przygodę.


Wziąłem kubek z izotonikiem i chciałem biec szybko do mety, aż tu nagle niespodzianka. Kobieta biegnąca przede mną zaraz po wzięciu kubeczka z napojem zarzuciła kotwicę i zatrzymała się. Prawie na nią wpadłem. Nie miałem nawet czasu zmieszać jej z błotem za głupie i nieodpowiedzialne zachowanie. Byłem zbyt skupiony na walce o nowy rekord życiowy na tym dystansie. Byłem czujny, dlatego zamiast wpaść na tą głupiutką panią, udało mi się ją wyminąć i tylko delikatnie przepchnąć. Poczułem się jak tygrys polujący na swoją ofiarę. Zamiast żądzy krwi załączyła mi się żądza walki o nowy najlepszy wynik. Pędziłem z całych sił do przodu. Na 20. kilometrze pojawił się kryzys i trochę zwolniłem. Wtedy to dogonił mnie Sylwester. Próbowałem biec razem z nim, ale jego tempo było w tym momencie zbyt szybkie. Zameldowałem się na mecie z nowym rekordem (1H 58M 46S), czterdzieści parę sekund za Sylwestrem, który w swoim debiucie uzyskał bardzo dobry czas.

Zaraz po biegu, gdy już odebraliśmy pamiątkowe medale, czym prędzej udaliśmy się po ciemne piwo Fortuna, aby ugasić nasze wzmożone pragnienie. Parafrazując słowa Św. Jan Pawła II można powiedzieć, że po bieganiu chodziliśmy na Fortunki. Po biegu byłem tak głodny, że kremówkę z chęcią też bym wszamał. Nawet  taką nie z Wadowic. Musiałem się jednak zadowolić makaronem. Też dobrze. Posileni udaliśmy się z powrotem do naszego autobusu, aby powrócić na łono Ziemi Średzkiej. Zmęczeni, ale dumni z dobrze wykonanej pracy.


Na sam koniec chciałbym pozdrowić dwie Karyny, które postanowiły urządzić sobie spacer ze swoimi dziećmi w wózkach po trasie półmaratonu. Nie dziwią mnie już takie przypadki, bo głupich nie sieją, tylko sami się rodzą. Pierwszy jednak raz widziałem, aby spacerować pod prąd rozpędzonego tłumu biegaczy. Wam, Karynki, pewnie nic by się nie stało, gdyby ktoś przypadkiem na was wpadł, ale wasze małe dzieci mogłyby mieć mniej szczęścia. Trzeba mieć olej w głowie, a nie brwi z henny i jebitnie różowe tipsy. Uwierzcie, to się przydaje. Henna i tipsy przeminą, olej w głowie zostanie.


Nie będę miał zbyt wiele czasu na odpoczynek, bo już w najbliższą niedzielę czekają mnie zmagania w Swarzędzu. Dystans 10. kilometrów. Dla mnie Pikuś. Oczekujcie relacji w przyszłym tygodniu.

Cały powyższy tekst zawiera sporo nawiązań do utworów muzycznych. Musicie mi to wybaczyć. Idzie wiosna. Moja dusza sama się rwie do śpiewania.   
   




czwartek, 19 kwietnia 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #5

Francji nigdy nie darzyłem zbytnią sympatią, zwłaszcza po Euro 2000 w piłce nożnej, gdy Francuzi pokonali w finale po dogrywce moją ukochaną reprezentację Italii. Z miłością francuską jest zupełnie inaczej. Darzę ją wielką sympatią, szacunkiem i nieustannie odczuwam do niej ciągoty...


7 kwietnia roku pańskiego 2018 odbył się w Gnieźnie XVI. Bieg Europejski, którego państwem przewodnim była w tym roku Francja. Co roku organizator bierze na tapetę inny kraj Wspólnoty Europejskiej. Na zawody udałem się z Sylwestrem, ale na miejscu spotkaliśmy parę biegaczy z naszego klubu Polonia Środa - Damiana i Anię. Bieg Europejski jest wyjątkowy ze względu na czas jego rozgrywania. O ile zdarzają się sytuacje, że zawody odbywają się w sobotę, a nie w niedzielę, gdy większość osób ma wolne, to pora rozgrywania biegu głównego o godzinie 17.00 jest już dość nietypowa. Dla mnie jest to pora idealna. Dzięki późnej godzinie rozgrywania biegu można się spokojnie wyspać przed zawodami. Fakt rozgrywania konkurencji w sobotę wybitnie mi pasuje, gdyż mogę dnia następnego spokojnie odpocząć przed pracą. 

Lubię biegać w Gnieźnie. Organizacja zawodów zawsze stoi na wysokim poziomie. Opłata startowa nie jest wygórowana, pakiet startowy bogaty, ale... No właśnie zawsze musi być jakieś "ale". Trasy biegu są zawsze nudne. W przypadku Biegu Europejskiego, który odbywa się zawsze na dystansie 10 kilometrów, start i meta usytuowane były na rynku miejskim, z którego tylko parę kroków dzieli biegaczy od słynnej Katedry Gnieźnieńskiej. To duży plus biegu. Rynek jest mały, ale urokliwy. Pozostała część trasy przebiegała na obrzeżach miasta i była strasznie nudna. Zero ładnych widoków i mało kibiców. Sama trasa jest dość nietypowa, gdyż składa się z dwóch pętli, ale nie są one jednakowej długości, jak to zwykle ma miejsce na innych biegach. W Gnieźnie pierwsza pętla jest krótsza i liczy sobie 4 kilometry, a druga dłuższa 6 km. Wiem, że organizator, wyznaczając trasę biegu, stara się w jak najmniejszym stopniu sparaliżować komunikacyjnie miasto. Można jednak wyłączyć większą część miasta z ruchu samochodowego na kilka godzin, dając większą frajdę biegaczom. Inną sprawą jest to, że organizator nie chce zmienić ustalonej już jakiś czas temu trasy, gdyż posiada ona atest Polskiego Związku Lekkoatletyki (PZLA). Utrata atestu wiąże się ze spadkiem prestiżu, ponieważ wyniki uzyskane na trasie bez atestu nie są oficjalnie uznawanymi. Nie można legitymować się "życiówką" z trasy bez atestu. Uzyskanie atestu wiążę się z dodatkowymi kosztami. Niewiele osób w naszym kraju ma uprawnienia do sprawdzania trasy pod względem wytycznych  PZLA.

Bieg kosztował mnie ok. 60 zł. Byłoby taniej, gdybym zapisał się w pierwszym terminie. Nie wiedziałem, czy będę w stanie wystartować w Gnieźnie, stąd moja opieszałość w zapisać. W skład pakietu wchodziła piękna koszulka techniczna, kubek z motywem z biegu oraz butelka Piwa Grodziskiego. Odbiór pakietów przebiegał sprawnie, a samo biuro zawodów było zlokalizowane blisko startu. Ilość przenośnych toalet była wystarczająca. Nie musiałem stać w długich kolejkach. Po biegu każdy zawodnik otrzymywał zupę cebulową z bagietką, rogala z kremem ozdobionego flagą francuską oraz kawę lub herbatę do wyboru w zależności od preferencji. Na trasie biegu były aż trzy punkty z wodą do picia. To wszystko składa się na moją bardzo wysoką ocenę tego biegu. Narzekanie na nudną trasę to ostatnio moje hobby. Stałem się wybredny i tyle. Trudno mnie zadowolić. Nie skupiajcie się zatem na moim psioczeniu na trasę, tylko bez obaw startujcie w kolejnej edycji Biegu Europejskiego, bo naprawdę jest warto.


Zanim przejdę do opisu samych moich zmagań na trasie, przytoczę Wam moje rozmowy z dwoma starszymi biegaczami, które odbyłem w oczekiwaniu na start. Przy dokonywaniu rekonesansu trasy, a dokładniej strefy startu, zagadał do nas mieszkaniec Gniezna w wieku ok. 60 lat . Do rozmowy z nami zachęciły go nasze koszulki, które poinformowały go, że jesteśmy biegaczami ze Środy Wielkopolskiej. Zapytał nas, czy dobrze biega się w Środzie i jak często biegamy? Rozmowa bardzo się kleiła i przebiegała w miłej atmosferze. Biegacz z Gniezna, którego imienia nie pamiętam, opowiedział nam swoją historię zdrowotną. Podczas zeszłorocznego półmaratonu Lechitów, który odbył się w Gnieźnie we wrześniu ubiegłego roku, i w którym też brałem udział, biegacz z Gniezna miał zawał. Dobiegł na linie mety i jego serce zamiast zwolnić nagle przyśpieszyło. Udał się po pomoc medyczną. Ratownik medyczny poinformował go, że ma zawał i jadą zaraz do szpitala. Dzięki szybko udzielonej pomocy biegacz z Gniezna został uratowany. Zawał zmienił jednak diametralnie jego życie. Musiał zacząć bardziej uważać na siebie. Na ponad 6 miesięcy został wyłączony z biegania. Start w Biegu Europejskim był jego pierwszym po zawale i okresie rekonwalescencji. Oczywiście nie mógł już biegać tyle, co przedtem, ani nawet tak szybko, jak przed zawałem. Musiał rygorystycznie pilnować, aby nie mieć za wysokiego tętna podczas biegu, aby nie nabawić się kolejnego zawału mięśnia sercowego. Spytałem go, czy nie boi się, że może mu się coś stać podczas biegania. On, bez chwili zastanowienia, odpowiedział mi, patrząc prosto w oczy, że woli umrzeć biegnąc na trasie, niż w fotelu przed telewizorem. Miał rację. Nie ma bowiem nic piękniejszego, niż żyć bez ograniczeń i umrzeć w taki sposób, w jaki się chce. Być wolnym do samego końca swoich dni.


Gdy sprawdzaliśmy z Sylwestrem listę startową podszedł do nas pan Ryszard z Wrocławia, lat 75. Poprosił o sprawdzenie, ilu zawodników startuje w jego kategorii wiekowej. Chciał wiedzieć, czy ma szanse na podium w kategorii M70. Okazało się, że mężczyzn liczących sobie więcej niż 70 lat, ale mniej niż 80, było czterech. Po analizie dat urodzenia tych biegaczy okazało się, że pan Ryszard jest najstarszym uczestnikiem biegu w swojej kategorii i prawdopodobnie najstarszym w całym Biegu Europejskim. Zapytałem go, od kiedy biega? Opowiedział mi żartobliwie, że też chciałby to wiedzieć. Ma problemy z pamięcią i nie wie, kiedy zaczął biegać. Po chwili jednak dodał, mówiąc już poważnie, że biega od 15. roku życia, czyli już 60 lat! Pochwalił się, że jego najlepszy wynik na 10 kilometrów po przekroczeniu 70. roku życia wynosi 1 godzina i 3 minuty. Rewelacyjnie. Nie jeden facet w wieku 30 lat może jedynie pomarzyć o takim wyniku. Kontakt z takimi nestorami biegami przyczynia się do poszerzenia zakresu naszej wiedzy. Pan Ryszard poinformował  mnie, że 45 lat temu w Polsce nie biegało się dystansu półmaratonu (21 km), tylko dystans 25 kilometrów. Były oczywiście organizowane maratony. Nie było natomiast tak popularnych obecnie biegów na 10 kilometrów. Dużo częściej biegano na dystansie 5 kilometrów. Pan Ryszard był bardzo zabawny i towarzyski. Wręcz nie chciał zakończyć z nami rozmowy. Na koniec zapytałem, gdzie ma następny bieg?Odpowiedział mi, że on zapisuje się na bieg w ostatnim możliwym terminie, bo gdyby zapisał się zbyt wcześnie, to istnieje możliwość, że wyrzuci pieniądze w błoto, bo może nie dożyć do biegu. Na razie nie wie, gdzie będzie startował. Poinformował mnie, że biegi wybiera spontanicznie. Denerwuje go fakt, że na niektóre biegi trzeba się zapisać z wyprzedzeniem półrocznym, aby dostać pakiet startowy. Mówił, że w takim, jak on jest wieku, żyje się z dnia na dzień. Każdy dzień traktuje jakby był jego ostatnim. Jest to cudowna recepta na życie w szczęściu.   


Zanim jeszcze napiszę coś o biegu pora na krótką zmianę tematu... Będąc uczniem klasy o profilu edukacja europejska jako drugi obowiązkowy do nauki język miałem w liceum francuski. Ucząca go pani była bardzo miła, ale cała klasa nie czuła wielkiej miłości do tego języka. Nauka szła nam opornie. Wszyscy moi koledzy i koleżanki woleli skupić się na nauce języka angielskiego. Było to rozsądne, gdyż z tego języka zdawaliśmy maturę. Pani Danusia robiła co mogła, aby nas zainteresować ogólnie pojętą tematyką francuską. Puszczała nam francuskie piosenki, a zajęcia często odbywały się w sali od informatyki na komputerach. Pamiętam, jak kolega z ławki Maciej nucił często pod uchem na lekcjach utwór Edith Piaf - "Milord". Maciej uwielbiał zmieniać teksty piosenek, dlatego w jego wykonaniu początek tego utworu brzmiał: "Au revoir milord, where is your broken sword." Połączenie francuskiego z angielskim tak spodobało się męskiej części klasy, że nie raz i nie dwa było śpiewane po pijaki podczas licealnianych imprez.

Pomimo faktu, iż mury LO im. Powstańców Wielkopolskich opuściłem z czwóreczką na świadectwie, to do dziś potrafię się jedynie przedstawić po francusku, a moim ulubionym zwrotem do dziś dzień jest: "Je ne comprends pas. Parlez vous polonais?" (Nie rozumiem. Mówisz po polsku?). Pamiętam, jak pani Danusia uczyła nas, aby na zadane pytanie nie odpowiadać krótkim "tak" lub "nie". Chciała, abyśmy odpowiadali pełnym zdaniem. Nie zawsze człowiek był w stanie uargumentować swoją wypowiedź. W takich sytuacjach przydawał się zwrot "ca depends", czyli "to zależy". Była to taktyka obronna wymyślona przeze mnie, a potem praktykowana przez innych kolegów, aby uniknąć używania zwrotów "tak" i "nie". Oczywiście nie zawsze była to taktyka skuteczna. Gdy pani Danusia była dociekliwa, to zadawała pytania doprecyzowujące i wtedy człowiek był z góry skazany na porażkę. Czasami jednak udawało się tym krótkim zwrotem zakończyć dyskusję.


Po krótkiej dygresji przyszła pora na opis moich poczynań na trasie. Przed biegiem postanowiłem, że nie będę się "boostować" żadnym żelem. Zbijam wagę, dlatego ograniczam cukier. Wziąłem ze sobą jednak jeden żel energetyczny na trasę biegu, aby dać mięśniom siłę do walki o lepszy czas. Start w Gnieźnie był okazją do przetestowania nowych butów biegowych, które nabyłem dzień wcześniej w sklepie biegacza w Poznaniu. Nike Air Zoom Vomero 13 to cudowny but (buty zostaną opisane w osobnym tekście na blogu). Bardzo wygodny oraz zapewniający bardzo dużą amortyzację, co w moim przypadku jest bardzo ważne, gdyż Calineczką nie jestem. Nawet najlepsze buty nie są w stanie ponieść człowieka, gdy sił w nogach nie ma. Brakuje mi treningów, aby dojść do optymalnej formy. W Gnieźnie brakowało mi również świeżości w nogach. Od pierwszego kilometra czułem, że moje nogi nie są w stanie szybko biec. Zmęczenie nóg wynikało z faktu ich przeciążenia. W przeddzień biegu udałem się na zakupy do Poznania po buty zamiast wypoczywać po ciężkim tygodniu pracy. W sobotę rano miałem nadrobić czas odpoczynku. Wybrałem się jednak do miasta po zakupy, które przedłużyły mi się znacznie z powodu gry w Pokemon GO. Z mojej własnej winy pojechałem na bieg zmęczony. Co gorsze, nie przełożyłem do nowych butów wkładek sportowych, które zapewniają mi duży komfort biegania. Bez wkładek bolą mnie poduszki stóp, gdy biegam. Ból nie jest intensywny, ale dość dokuczliwy podczas biegu.

Wiem, że winny się tłumaczy, ale uznałem, że muszę się wytłumaczyć ze swojego kiepskiego czasu. Co prawda jest to najlepszy wynik jaki uzyskałem w tym roku na dystansie 10 kilometrów (54 min. 26 s.), jednak w zeszłym roku przebiegłem dokładnie tę samą trasę o ponad 30 sekund szybciej i to w gorszych warunkach atmosferycznych. Sam bieg przebiegał spokojnie. Pierwsze 3 kilometry miałem bardzo szybkie. Sił zaczęło mi brakować w okolicach 6 kilometra. Spożyłem wtedy żel energetyczny, który zawierał małą ilość cukru, ale w jego składzie było 1000 mg witaminy C, która niweluje zmęczenie. Żel nic nie pomógł w dalszym biegu. Po raz kolejny sprawdziła się zasada, że żadne wspomagacze nie pomogą, gdy w nogach nie ma siły. Dałem z siebie wszystko. Na więcej nie było mnie stać.


Bieg Europejski charakteryzuje się dużą liczbą wszelakich grajków zlokalizowanych wzdłuż trasy zawodów. Tym razem było ich mniej, niż w zeszłym roku, a poziom ich umiejętności był znacznie gorszy. Nie było zespołów rockowych. Był za to raper, który nawijał na "fristajlu". Był DJ z dużymi ciągotami do reggae. Ich popisy nie zagrzały mnie jakoś specjalnie do walki. Mnóstwo energii w moje nogi wpompował mężczyzna przebrany za postać żandarma z Saint-Tropez. Pewnie wiecie, że jest to legendarna postać komediowa, w którą wcielał się kultowy francuski aktor komediowy - Louis de Funès. Za dzieciaka oglądałem wszystkie filmy z tym aktorem, jakie leciały w TV. Często nawet wybierałem się do pobliskiej wypożyczalni kaset wideo po kolejne filmy z przesympatycznym łysym Francuzem. Filmy z Louis de Funès to typowe komedie pomyłek, gdzie cały świat nagle wali się głównemu bohaterowi na głowę, a on i tak daje radę cało wyjść z trudnych sytuacji bawiąc przy tym widza swoim zachowaniem, które odbiega od ogólnie przyjętych zasad. Komedie te śmieszą widza w każdym wieku. Nie zawierają nagości, wulgaryzmów oraz źródła ohydy i żałosności. Współczesne komedie francuskie posiadają również te cechy. Niestety komedie z Hollywood poszły zupełnie inną drogą. Nie raz już to mówiłem, ale amerykańskie komedie są obecnie zbyt wulgarne, przez co nie są śmieszne, tylko wręcz żałosne. Tak, jak nie przepadam zbytnio za kulturą francuską, tak uwielbiam ich współczesne komedie. Szczerze polecam. Uśmiech gwarantowany.


Po zakończeniu biegu udało się zrobić fotkę z sympatycznym panem przebranym za żandarma z Saint-Tropez. Na zdjęciu został uwieczniony charakterystyczny pojazd żandarma marki Citroen. Ów pojazd miał z tyłu zamontowane głośniki, z których leciały francuskie szlagiery. "Podrabiany" żandarm podśpiewywał nieustannie po francusku, co było dość zabawne, gdyż nie znał tego języka.



Na sam koniec całej imprezy zaopatrzyłem się u sprzedawcy w biurze zawodów w cudowny w smaku sok z buraków z dodatkiem soku z aronii i jabłek. Better Sport Drink ma podobno zapewnić mnóstwo energii witalnej w życiu codziennym, jak i podczas zawodów. Zakupiony przeze mnie sok zwany jest "legalnym dopingiem". Przetestuję go i kiedyś napiszę, czy faktycznie działa. Butelka o pojemności jednego litra kosztowała 6 zł. Bez wahania nabyłem całą zgrzewkę, czyli 6 sztuk. Mam problemy z niską ilością żelaza we krwi. Mam pić dużo soku z buraka. Problem z nimi jest jednak taki, że mają ohydny smak. W przypadku soku Better Sport Drink sprawa ma się zupełnie inaczej. Smak buraka jest minimalnie wyczuwalny pomimo tego, że w składzie znajduje się on w proporcji 55%.

Był już wieczór. Słońce szykowało się do snu, a my wyruszyliśmy w drogę powrotną do Środy. Bogatsi o kolejne kilometry w nogach, nowe doświadczenia i medale do kolekcji wracaliśmy z uśmiechami na ustach do domu. Zmęczeni, ale szczęśliwi, z poczuciem dobrze wykonanej pracy zmierzaliśmy pod prysznic, bo już delikatnie zaczynało od nas "capić". Wiedzieliśmy, że następny start nie będzie już taki prosty. Półmaraton w Poznaniu to nie będzie prosta sprawa, jak puszczenie cichego bąka w towarzystwie. Będzie to raczej podobne do próby nie pokolorowania bokserek brązową kredką podczas biegunki. Ciężka sprawa, ale trzeba zacisnąć poślady i da się radę. Jestem dobrej myśli. Na dobry czas nie liczę, ale na solidny bieg już jak najbardziej. Relacja z biegu nastąpi niebawem. Bądźcie zatem czujni!
  


sobota, 14 kwietnia 2018

Wierszykiem historia pisana...

... dobrym ludziom opowiedziana.
Z własnej woli spisana, ku uciesze ludu publikowana.



Szykując się pewnego dnia do kina, zaskoczyła mnie pewna nowina.
Gry w Biedronce dziś sprzedają, za nieduże pieniądze je oddają.

Choć większą ich część jedynie kompy odpalają, to na konsole też kilka gier mają.
Cieszy mnie to niezmiernie, bo jedynie na konsolach gram wiernie.
Gry na pecety nie interesują mnie, niestety.

Gram na konsoli japońskiej o numerze cztery, choć lubię także konsole z poprzedniej ery.
Gry takie, jak Mafia trójeczka, Strit Fajter piąteczka przytuliłbym chętnie, jak mamusiowe ciasteczka.
Nie są to gry z wysokimi ocenami, ale dopóki nie zagramy, to się o ich jakości nie przekonamy.

Nie ocenia się książki po okładce, a kobiety po pierwszej randce.
Każdej grze trzeba dać szanse, nawet tej o złej w internecie marce.
Recenzja swoje, a życie swoje.
Na temat gry nie wypowiem się zanim nie spotkamy się przed TV oboje.



W Mafię kiedyś na piecu grałem, do końcowej misji jednak nie wytrwałem.
Nie wynikało to z faktu, że gra była słaba, w owym czasie wciągnęła mnie inna zabawa.
W kosza w lidze amatorskiej grałem, na gry zbytnio czasu nie miałem.

Ulicznego wojownika pamiętam dobrze z Amigi, dżojstikiem robiłem w tej grze różne podrygi.
E. Honda, Chun Li, Guile, Ken i Ryu, grając nimi czułem się jak w raju.
Momentami byłem wręcz na haju.

Do koszyka Mafija i Fajter od razu powędrowały, w obawie, aby się w inne łapska nie dostały.
Gdy miałem już podchodzić do kasy, ujrzałem schowany na boku tytuł cacy.

Lego Batman na plejstejszon trójeczkę, cztery dyszki za nóweczkę.
Gra była przeznaczona dla Adama, syna mego wiernego kompana.
Młody uwielbia gry Lego, czyli trafił swój na swego.
Gdy gra z tatusiem jest cały uradowany, można powiedzieć, że ze szczęścia wręcz osrany.



Zanim udałem się do kasy, nabyć swoje gierkowe frykasy,
moją uwagę zwróciła wystawa produktów sportowych, a szczególnie cena wkładek silikonowych.
Sprawdzają się idealnie w letnim obuwiu, dodając sił do miejskiego w terenie zasuwu.

Z wypełnionym koszykiem, udałem się do kasy migiem.
Tam kolejka na mnie czekała, banda ludków żarcie kupowała.
A w wózkach mieli tyle, jakby chcieli karmić ludzi nie wiadomo ile.
Na czekaniu zeszło prawie pół godziny, prawie stęskniłem się za widokiem swojej rodziny.

W końcu nadeszła moja pora zapłaty, mogłem spokojne spakować swoje kupione graty.
Udałem się potem spóźniony, w mej lubej Elżbiety strony.
Elka kawkę w kubku mi zrobiła i na "Kształt wody" do kina średzkiego Baszta pogoniła.
Seans minął całkiem miło, na sprawdzenie gier czasu nie było.

Gierki powiększyły kupkę wstydu, gdyż więcej czasu na granie nie widu.
Ani widu, ani słychu, na granie przyjdzie czas podczas letniego urlopiku. 
Wtedy pogram w spokoju i na luziku.

To na tyle Panie i Panowie. Zapraszam do lektury części "po słowie".



... Po słowie ...
Powyższy wpis powstał późnym wieczorem i był zaspokojeniem mojej potrzeby pochwalenia się moimi zakupami. Zwykłe opisanie kupionych gier uważam za zbyt prostą formę wypowiedzi. Często dzieląc się z Wami moimi nowo kupionymi grami, wymyślam na tę okoliczność jakąś historię. Tym razem postanowiłem sobie trochę utrudnić sprawę i opisać całe zdarzenie w formie prostych rymów. Pamiętajcie, że kto się nie rozwija, ten nie stoi w miejscu tylko się cofa. 





piątek, 13 kwietnia 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #4

Większość ludzi w Wielką Sobotę idzie ze święconką, aby poświęcić chleb, jajka, wędliny oraz inne frykasy na świąteczne stoły. Ja natomiast wybrałem się na bieg do Poznania, aby gonić Zajączka Wielkanocnego. Święconka, choć w innej postaci, jednak mnie nie ominęła. Dzięki ciepłej, choć dżdżystej aurze, moje jajka mimo tego, że skrywały się bezpiecznie w spodenkach, to zostały sowicie skropione słoną wodą. Nie będę jednak wchodził zbytnio w szczegóły, gdyż nie czas na to i pora.


Bieg Zajączka Wielkanocnego odbył się 31 marca 2018 roku. W podróży na start oraz na samej trasie towarzyszył mi kolega Sylwek, dla którego był to oficjalny debiut w barwach klubowych Polonii Środa. Zabrał on ze sobą swoją córeczkę, aby mogła wystartować w biegu dziecięcym. Jak widać na ich przypadku jabłko nie pada daleko od jabłoni. Ojciec to zapalony biegacz, a córka dzielnie idzie w jego ślady startując już w kolejnych zawodach.

Mówi się, że nie chodzi o to, żeby złapać króliczka, ale o to, aby go gonić. W tym konkretnym przypadku króliczek ustąpił miejsca Zajączkowi Wielkanocnemu. Nie bójcie się jednak o stan mojego uzębienia. Nie udało mi się złapać zająca ani w przenośni, ani dosłownie. Frajda z jego gonienia była jednak niesamowita.

Start zawodów miał się odbyć w samo południe, czyli o ulubionej porze kowbojów do pojedynków. My z Sylwestrem zmagań się nie boimy, dlatego chętnie stanęliśmy w szranki na dość trudnej i wymagającej trasie wokół stawu Olszak. Trasa przebiegała leśnymi duktami. Momentami była bardzo wąska, ale i bardzo malownicza. Trzeba było uważać na wystające z ziemi korzenie oraz gałązki, które chciały dawać biegaczom spóźnione "boże rany" z tą różnicą, że zamiast tyłka koncentrowały się na twarzy. Było kilka stromych podbiegów oraz kilka górek, z których zbiegało się szybko, co powodowało nagły wzrost adrenaliny. Trasa biegu liczyła sobie dwie pętle po 5 kilometrów każda. Nie trzeba być wielkim orłem z matematyki, aby wyliczyć całkowity dystans trasy, jaki było nam dane przebiec. No właśnie! Ile to było?


Na miejscu zawodów byliśmy w okolicach godziny 9.30. Dość wcześnie, ale nie mieliśmy wyboru, gdyż córka Sylwestra - Amelia, musiała do godziny wpół do dziesiątej odebrać swój pakiet startowy. Biuro zawodów było zorganizowane bardzo sprawnie. Odbiór pakietów zajął nam około 5 minut. Mieliśmy sporo wolnego czasu do startu młodej Amelki, a jeszcze więcej do początku naszego biegu. Aby zabić czas poszliśmy na kawę. Przypominało to trochę sytuację dwóch blondynek, które w oczekiwaniu na jakieś promocje w galerii handlowej umilają sobie czas oczekiwania plotkami przy kawie. My jednak nie plotkowaliśmy o nowych butach naszych koleżanek, czy o ich brzydkich fryzurach. Nie dyskutowaliśmy nawet o taktyce na bieg. Skupiliśmy się na ważniejszej tematyce, czyli analizie składów wielkanocnych stołów. W święta błędem niewybaczalnym jest zjeść mniej, niż pozwala organizm.


Zanim wystartowały biegi dziecięce udało mi się zrobić zdjęcie z Wielkanocnym Zajączkiem. Gdy podszedłem do faceta przebranego za Zajączka usłyszałem od niego pytanie, czy aby nie jestem za duży na zdjęcie z Zającem? Bez wahania odpowiedziałem, że nie. Człowiek nigdy nie jest za duży na dobrą zabawę. Z pewnością pamiętacie "Chłopaki nie płaczą"? Olaf Lubaszenko zrobił kultowy, cudowny i ponadczasowy film. Czemu wspominam tę produkcję? A, to temu, bo gdy usłyszałem od Zajączka, że jestem za duży na zdjęcie z nim, przypomniała mi się kwestia Michała Milowicza, który w filmie Lubaszenki wcielił się w postać  nieudolnego gangstera Bolca. Powiedział on: "Polski gangster nie ma luzu – rusza się jak wóz z węglem. A przydałoby się trochę polotu i finezji w tym smutnym jak pizda mieście". Cytat idealnie pasuje do mojej rozmowy z Zajączkiem. Facetowi ewidentnie brakowało luzu. Co jest złego w robieniu sobie zdjęcia z Zajączkiem, gdy jest się już dorosłym facetem? Nie mam pojęcia. Jeśli wy wiecie, to dajcie mi znać. W życiu chodzi o to, aby się bawić, aby mieć dobry humor. Nie wolno jednak przy tej zabawie ranić innych osób. Zdjęcie z Zajączkiem bardzo poprawiło mi humor. Wrzuciłem je szybko na fejsika, aby inni mogli je zobaczyć i również poprawić sobie humor widząc dorosłego faceta pozującego do zdjęcia z Zajączkiem mającego na twarzy uśmiech od ucha do ucha. Pewnie wielu facetów nie zrobiłoby sobie takiego zdjęcia, a na pewno by go do sieci nie wrzuciło w obawie, że ucierpi ich wizerunek twardziela i prawdziwego mężczyzny. A kto powiedział, że facet nie może zrobić sobie zdjęcia z Zajączkiem? Czy to coś wstydliwego? Ja bym bardziej wstydził się, gdybym bał się zrobić takie zdjęcie w obawie, że ucierpi na tym moje ego. Pieprzyć to, co ludzie powiedzą. Sami kierujemy własnym życiem, a opinie innych ludzi, zwłaszcza te bezpodstawnie krytyczne, należy wsadzić głęboko tam, gdzie nie dochodzi światło dzienne. Wszystkim nam brakuje luzu. Wyplujcie kije od szczotki, które dawno połknęliście lub wydalcie je (wiadomo czym) i przestańcie być spięci. Powaga jest ważna w życiu, ale uśmiech i radość z drobnych rzeczy dnia codziennego jest ważniejsza. Nie wolno mieć cały czas spiętego tyłka (chyba, że podczas ćwiczeń, ale to już inna kwestia).


Do biegu głównego została godzina, gdy na trasę ruszyła Amelia. Młoda córka Sylwestra-urzędnika miała do pokonania dystans 800 metrów. Poradziła sobie z nim bardzo dobrze, plasując się w połowie stawki. Konkurencja była bardzo silna. Dla młodej adeptki biegania najważniejsza była sama frajda z udziału w biegu oraz mała babka wielkanocna, którą otrzymywała każda osoba kończąca bieg. Jest ona wielką sympatyczką słodyczy. Miłość do słodyczy nie odbija się w ogóle na jej sylwetce. Zupełnie inaczej niż w moim przypadku. Muszę Wam powiedzieć, że babka była przedniego smaku. Miała tylko jeden wielki minus. Cholernie wielki. Była za mała.

Gdy mój zegarek wskazał godzinę 11.55 ściągnąłem ze swojego grzbietu klubową bluzę i za przyzwoleniem Sylwestra umieściłem ją w plecaku Amelii. Kolega po fachu zrobił to samo. Trochę nam było głupio, że wysługujemy się małą dziewczynką, aby pilnowała nam bluz. Było to jednak znacznie lepsze rozwiązanie niż stanie w długiej kolejce do depozytu. Amelia na szczęście nie musiała dźwigać wielkich ciężarów. Podejrzewam, że jej książki do szkoły ważą znacznie więcej. Wzięła swój plecak i czekała, aż skończymy bieg, będąc bezpieczną w biurze zawodów.


Pierwszy kilometr pokonaliśmy w ślamazarnym tempie 7 min/km. Powodem takiego słabego czasu nie była nasza słaba dyspozycja biegowa tylko fakt dużej liczby biegaczy przypadającej na wąskie metry kwadratowe trasy. Gdy tylko pojawiła się okazja do wyprzedzenia maruderów, to Sylwek się nie wahał. Zaczął ostro gnać do przodu, dając mi przed tym wyraźny znak, że mam biec za nim. Starszych trzeba słuchać, więc bez zbędnych pytań podążyłem za nim. Udało się nam wyprzedzić kilka osób, jednocześnie czerpiąc przyjemność z szybkiego biegu. Gdy natrafiła się kolejna okazja do poprawienia naszych lokat, to tym razem ja dałem sygnał do ataku poboczem trasy. Wyprzedziliśmy kilka kolejnych osób. Wszystko byłoby fajnie, gdyby moje kubki smakowe, wbrew swej woli, nie musiały zaznać smaku gałązki budzącego się do życia krzaczka. Gałązka nagle wpakowała mi się do ust. Zanim pewnym i stanowczym ruchem usunąłem ją z mojego otworu gębowego, zdążyła już wejść w reakcję ze śliną wyprodukowaną przez moje ślinianki. Smak nie był wyborny, ale przynajmniej zaliczyłem bliski kontakt z naturą.


Na dalszym etapie trasy obyło się bez wymiany śliny z krzaczkami. Nie udało mi się jednak uniknąć bliskiego kontaktu z wystającym na ścieżce korzeniem. Całe nasze nagłe spotkanie skwitowałem staropolskim słowem "kurwa", które podobnie, jak czekoladki "Merci", wyraża więcej, niż 1000 słów. Po wszystkim zrobiło mi się głupio. Może ten korzeń czuł się samotny i szukał przyjaciela? A ja w tak prostacki sposób odrzuciłem jego wołanie o pomoc! To pytanie nurtuje mnie po dziś dzień. Postanowiłem, że kiedyś wrócę do tego poznańskiego lasu i go odnajdę. Grzecznie przeproszę i spokojnie wysłucham jego trosk. Spytam, co mogę dla niego zrobić i zaoferuję przyjaźń. Na koniec mocno przytulę. Tulenie zawsze pomaga. Sprawił, że potknąłem się o niego, bo chciał zwrócić moją uwagę. Chciał mi opowiedzieć o swoich problemach. O tym, że ludzie go ignorują i obwiniają bezpodstawnie o upadki. Uprzedzę ewentualne pytania: nie paliłem, nie wciągałem, nie wąchałem niczego, ani mnie nie popierdoliło. Ja po prostu wrażliwy i empatyczny jestem.

Do 4. kilometra trzymałem się dzielnie za Sylwestrem, ale potem skubany przyśpieszył i zostawił mnie w tyle. Nie w dalekim tyle, bo prawie do końca biegu widziałem go w oddali przed sobą. Nie jestem w optymalnej formie, ale progres jest u mnie widoczny. Przez parę kilometrów jestem w stanie dotrzymać kroku Sylwkowi. Bieg Zajączka Wielkanocnego pokazał mi, że mam moc w nogach i dam radę przebiec kwietniowy półmaraton w Poznaniu. Przez ostatnie braki treningów i problemy ze zdrowiem, mimo, że nie będzie to mój pierwszy półmaraton, zacząłem w to wątpić. Liczne podbiegi, które pokonywałem z niewielkim trudem, wzmocniły moją psychikę. Wąskie ścieżki biegowe dały mi mnóstwo frajdy oraz odbudowały moją wiarę w to, że potrafię szybko biegać i pokonywać na trasie słabości swojego ciała.


Na mecie zameldowałem się z czasem 58 minut i 10 sekund, niecałe dwie minuty za Sylwestrem. Nie jest to powalający wynik, ale biorąc pod uwagę profil trasy, która była bardzo pofałdowana, a nie płaska, jak blat stołu, uznaję go za zadowalający i prognozujący dobrze na przyszłość. Na finiszu czekał na mnie kolejny medal do kolekcji. Moim zdaniem jest on cudnej urody. Uwielbiam kolorowe medale, które mają inny kształt, niż okrągły. Motyw biegnącego zajączka może i jest infantylny, ale takie lubię najbardziej.


Następny start w Gnieźnie w zawodach o nazwie XVI. Bieg Europejski. W tym roku krajem przewodnim biegu będzie Francja. Au revoir mes amies!