piątek, 28 września 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #20

Zwykłemu zjadaczowi chleba, bułek i ukochanych przeze mnie rogali maślanych Jarocin kojarzy się z festiwalem muzyki rockowej. Gdy słyszę kiedy ktoś wymawia nazwę tego miasta, to na myśl przychodzą mi trzy zupełnie inne od siebie oraz od muzyki rockowej rzeczy, gdyż miasto Jarocin kojarzy mi się z cebulą, kupą i centralizacją podatku VAT na szczeblu gmin. Trochę mnie już znacie i wiecie, że potrafię mieć różne dziwne skojarzenia. 


Czym prędzej pragnę Wam je wyjaśnić. Mój niedoszły teść zwykł nazywać mieszkańców Jarocina i jego okolic „cebulorzami". Nie wiem, skąd wzięła się ta obelga, bo raczej nie był to wyszukany komplement. Nie mam również ochoty poznać jej historii, ale podoba mi się to określenie i jakoś je sobie zakodowałem. Pierwszy raz odwiedziłem miasto Jarocin przy okazji wizyty w tamtejszym sanepidzie, gdzie moja ex musiała oddać kupę do analizy w związku z rozpoczęciem pracy w średzkim szpitalu. Stąd skojarzenie z kałem. Niezbyt miłe, ale mieszkańcy Jarocina muszą mi to wybaczyć. Ostatnim moim skojarzeniem z Jarocinem są podatki, którymi się zawodowo zajmuję. Byłem tam kiedyś na szkoleniu w urzędzie skarbowym. Było nudne, źle zorganizowane, nie było ciastek i brakowało kawy. Nic dziwnego, że dobrze zapamiętałem ten koszmar. 

Pora kończyć te małe dygresje, które w gruncie rzeczy nie wnoszą nic i przejść do meritum, a więc do opisu zdarzeń minionych z ostatnich zawodów o nazwie Rock Run Jarocin, gdzie wraz z Sylwkiem i Anetą startowaliśmy na dystansie półmaratonu. Był też bieg na 10 km, ale nam ciągle brakuje biegania i kilometrów w dupie, stąd decyzja o starcie na trasie liczącej 21,1 km. W podróżny do stolicy polskiego rocka towarzyszyła nam mała Amelia – córka Sylwestra, która pojechała, aby wystartować w biegu dziecięcym na dystansie 200 metrów.


Droga minęła szybko i przebiegła w miłej atmosferze. Na miejsce dojechaliśmy prawie 3 h przed startem, który rozpoczął się o 12.30. Musieliśmy być jednak wcześniej, gdyż biuro zawodów zamykano o godzinie 11.00. Gdybyśmy się spóźnili, to nie odebralibyśmy naszych pakietów startowych, które były całkiem fajne jak za cenę ok. 50 zł. W ładnym worku z logo biegu znajdował się oczywiście numer startowy z chipem oraz woda, izotonik i egzemplarz Gazety Jarocińskiej. Była także koszulka, za którą trzeba było dodatkowo zapłacić, czego ja nie zrobiłem i potem żałowałem, bo była całkiem gustowna. 

Biuro zawodów znajdowało się w miejskim aquaparku, który mieści się w sąsiedztwie stadionu drużyny piłkarskiej Jarota Jarocin, która rywalizuje ze średzką Polonią w tej samej klasie rozgrywek. Biuro było sprawnie zorganizowane, ale nie mogło być inaczej, gdyż frekwencja biegu była mała. Na dwóch dystansach biegło łącznie ok. 300 biegaczy. Było to pewnie spowodowane tym, że w ten sam dzień odbywał się również półmaraton w podpoznańskim Swarzędzu, a tam pula nagród zawsze jest wysoka i to właśnie ten bieg ściąga w owym czasie największą liczbę biegaczy.


Do startu mieliśmy sporo czasu, który spędziliśmy na ławce w pobliskim parku, aby skryć się w cieniu przed słońcem, które zaczynało coraz mocniej świecić. Podczas tego biegu zamierzałem po raz pierwszy wystartować w czapce z daszkiem i okularach, aby uchronić oczy i głowę przed słońcem. W nowym „imidżu” byłem prawie nie do poznania. Ostatnimi czasy zapuściłem dłuższą brodę, która w połączeniu z przyciemnionymi okularami i czapką maskowała moją śliczną buzię. Był to świadomy zabieg, aby ukryć się przed moją psychofanką Perpetuą (opublikowałem jej list w Tomaszowej Kronice Biegowej nr 17). I chyba mi się to udało, bo nawet Sylwek i Aneta mieli problem, żeby mnie rozpoznać. Gdy założyłem ciemne okulary i czapkę momentalnie przypomniała mi się zabawna postać z brytyjskiego serialu „Allo, allo.” Chodzi mi mianowicie o starszego pana z francuskiego ruchu oporu, który na akcje dywersyjne zawsze przyodziewał jakieś przebranie. Robił to jednak w tak nieudolny sposób, że każdy bez najmniejszego wysiłku mógł odgadnąć jego tożsamość. On jednak myślał, że jest geniuszem kamuflażu i nikt go nie pozna. Dlatego, gdy podchodził do znajomych sobie osób opuszczał okulary na dół i spoglądał spod nich ukradkiem na swojego rozmówcę szeptem ujawniając kim jest za pomocą charakterystycznego zdania: ”Pss. To ja! Le Clerc!” 

Przed samym startem udało nam się parę słów zamienić z Ernestem Iwańczukiem, który przez 8 lat był zastępcą burmistrza w Gminie Środa, a który zamierza obecnie starać się w zbliżających wyborach o stanowisko Starosty. Jest on dobrym przykładem, że na bieganie nigdy nie jest za późno. Swoją przygodę z bieganiem zaczął po ukończeniu 50 roku życia. A miało to miejsce parę miesięcy temu. Widać, że bieganie stało się jego pasją. Życzę mu zdrowia i wielu sukcesów sportowych.


Podczas ustawiania się na linii startu moim ślicznym i uroczym niebieskim oczom ukazał się tylko delikatnie mniej śliczny i uroczy medal pamiątkowy z biegu w kształcie starego mikrofonu. Widziałem kiedyś, że Krzychu Krawczyk śpiewał do podobnego. A, że Krzycha lubię, bo ma facet szyk i styl, a za młodu był cudnym amantem, to nie mogłem przez cały bieg pozbyć się jego utworów z głowy. Przez całą trasę nuciłem jego szlagiery. Zacząłem od melancholijnego utworu, którego fragment tekstu brzmi: ”Chciałem być... marynarzem. Chciałem mieć... tatuaże”. Potem, gdy nogi zaczęły mocniej podawać, nuciłem sobie „Parostatek” - „Parostatkiem w piękny rejs, statkiem na parę w piękny rejs” oraz utwór „Mój przyjacielu”. 

Zacząłem moje zmagania powoli. Nie chciałem szarżować, bo nie wiedziałem na co mnie stać. Miałem urlop i mało biegałem, ale po kilku kilometrach przekonałem się, że odpoczynek dobrze mi zrobił, bo podczas biegu czułem się wybornie. Biegłem nawet paręnaście metrów z Sylwkiem i Anetą. Dobrze, że głowa mnie nie poniosła i nie starałem się biec w ich tempie, bo pewnie bym po paru kilometrach wylądował w przydrożnym rowie.


Trasa na papierze nie wydawała się ciekawa ponieważ miała biec głównie po okolicznych wioskach. Początek trasy był interesujący, gdyż wprost ze stadionu Jaroty biegło się na Stary Rynek, gdzie obiegało się ratusz dookoła i dopiero potem biegło się po okolicznych wioskach w sąsiedztwie lasów sosnowych, które pięknie pachniały. Trasa była asfaltowa, a asfalt nowy. Brak dziur i kolein ułatwiał przebieranie nogami. 

Pierwsze 5 km upłynęło  w towarzystwie faceta, który biegł z dużym bukłakiem wody na plecach. Woda bulgotała niemiłosiernie. Aż dziw brał, że nie chciało mu się siku od tego szumu wody, bo mi po 10 minutach biegu już się chciało, dlatego gdy tylko nadarzyła się okazja, to uciekłem mu, bo z każdą kolejną minutą czułem coraz mocniejsze ciśnienie w pęcherzu. Niby miałem sporo ustronnego miejsca na jego opróżnienie, ale nie chciałem wybić się z rytmu biegu, który miałem całkiem spoko. Ciekaw jestem czy posiadacz owego bukłaka w końcu skapitulował i poszedł w krzaki odcedzić kartofelki. 

W okolicach 10 kilometra wyprzedziło mnie kilku biegaczy, a za sobą zobaczyłem karetkę, która zamykała stawkę biegaczy. Doszła do mnie myśl, że biegnę ostatni. Kuźwa! Niby to żadna ujma dobiec na końcu, ale mój charakter nie pozwala mi poddać się bez walki, dlatego przyśpieszyłem. Widmo dotarcia na metę na samiuśkim końcu dodało mi tyle energii, że momentalnie wyprzedziłem kilka osób. Ale i tak ciągle było mi mało. Parłem szybko do przodu, aby zdobyć przewagę nad ostatnim biegaczem. Jak się potem okazało na nawrotce w pewnej urokliwej wsi wcale nie biegłem ostatni! Za karetką była jeszcze grupa ok. 20 biegaczy. Nie żałowałem jednak decyzji o zwiększeniu tempa. Dzięki temu pojawiła się cząstka nadziei na nowy rekord życiowy. Martwił mnie jednak fakt, że zegarek na każdym kilometrze kontrolnym, począwszy od 8, wskazywał mi mniejszy przebyty przeze mnie dystans niż informacja umieszczona na trasie biegu, ale o tym jeszcze będzie pora napisać.


Mieszkańcy okolicznych wsi takich, jak: Wilkowyja i Annopol witali wszystkich biegaczy uśmiechem, szczerym dopingiem oraz wodą do picia w kubeczkach i wodą do schłodzenia, która płynęła prosto z węża. Dzięki ich pomocy każdy biegacz miał zapewnioną dostateczną ilość wody, aby ukończyć bieg. Również straż pożarna spisała się na złoty medal rozstawiając na trasie kilka kurtyn wodnych, które dają siły do biegu, bo choć nie było wielkiego upału, to i tak słońce mogło dać sporo w kość.

Najlepsze zdarzenie miało miejsce ok. 16 km, gdzie na punkcie z wodą zorganizowanym przez mieszkańców pewnej wioski, której nazwy nie jestem w stanie zapamiętać, małe dzieci podawały wodę spragnionym uczestnikom biegu. Podbiegł do mnie chłopiec, może lat 5, i zapytuje się mnie grzecznie, ale z uśmiechem na twarzy, czy może mnie polać wodą. Bez wahania zgodziłem się, bo taki zimny prysznic daje dodatkową energię podczas biegu. Nie chciałem także zrobić maluchowi przykrości, gdyż widziałem, że ma wielką ochotę, by kogoś polać wodą. Nie dziwię mu się. Lany poniedziałek już dawno za nami, a do następnego trzeba czekać cały rok. Gdy zobaczył, że się zgadzam, wziął spory zamach. Widać było, że z całym sił pragnie wylać wodę wprost na moją twarz. Przeliczył się jednak w swoich obliczeniach. Za bardzo chciał, a jak to zwykle ma miejsce w takich sytuacjach, wtedy nasze plany spalają na panewce. Woda zamiast skropić moją twarz wylądowała wprost na moich klejnotach rodowych. Efekt schłodzenia został osiągnięty, ja pobiegłem dalej. Chłopiec był zawiedziony, że nie udało mu się polać mnie wodą tam, gdzie chciał. Ale najlepsze były miny okolicznych gapiów. W końcu to niecodzienny widok, że małe dziecko publicznie polewa kroczę dorosłego faceta. Zrobiło się trochę niesmacznie. Pora uciąć temat.


Na ostatnich kilometrach przed metą, która miała miejsce na stadionie Jaroty Jarocin, mocno dopingował mnie klubowy kolega Jacek, który biega w barwach Polonii, ale pochodzi z Jarocina. Startował on na dystansie 10 km i był najlepszy w swojej kategorii wiekowej. Dzięki jego wsparciu dotarłem na metę z czasem 1h56m46s, czyli z nowym rekordem życiowym na tym dystansie poprawionym aż o 2 minuty. Zegarek wskazał mi jednak, że trasa była o prawie 700 metrów krótsza. Inni biegacze mieli podobne pomiary. Trasa nie posiadała atestu Polskiego Związku Lekkoatletyki. Organizator sam zmierzył trasę i albo się pomylił, albo pomyliły się pomiary zegarków GPS biegaczy. Na trasie było kilka ostrych zakrętów i nawrotek, ale nie chce mi się wierzyć, że aż o tyle metrów pomyliłyby się zegarki tak wielu biegaczy. Wynik cieszy, ale nie mogę uznać go za oficjalny czas. Nie mogę oszukiwać sam siebie. Wiem, że trasa była źle zmierzona i stąd taki dobry czas. Ale nawet, gdybym musiał przebiec te dodatkowe 700 m, to i tak miałbym swój drugi najlepszy wynik w karierze i drugi półmaraton ukończony w czasie poniżej 2 godzin. Sama trasa nie należała do najłatwiejszych. Ostatni podbieg, ciągnący się przez prawie 2 km, dał mocno wszystkim w kość.


Po biegu czekało na wszystkich biegaczy sporo dobra. Strefa finishera mieściła się na terenie pływalni miejskiej, gdzie znajdował się odkryty basen. Był on idealny, aby dać ochłodę i wytchnienie zmęczonym po biegu nogom. Długo się nie zastanawialiśmy przed wejściem do niego. Zrobiliśmy to po odebraniu, przysługującego każdemu biegaczowi, posiłku i piwa z miejscowego browaru. Do wyboru było spaghetti (wersja mięsna i wegańska) oraz jakaś zupka. Muszę przyznać, że porcja była akuratna, a i w smaku mięsna wersja makaronu bardzo trafiła w moje gusta kulinarne. Nowością dla mnie była możliwość kupna w strefie finiszera piwa za realną gotówkę, a nie za kupony z pakietu startowego. To dobra praktyka, gdyż znajomi biegacza mają także okazję napić się złocistego trunku, a nie tylko patrzeć jak on się nim raczy. Biegacze mają sposobność wypicia większej ilości piwa niż tylko jedna sztuka. W upalne dni ma to kolosalne znaczenie.


Ten emocjonujący event biegowy zakończyliśmy z grubej rury, wielką pompą, czyli lotem balonem. Był on darmowy tylko trzeba było pobrać specjalny bilet. Zrobić to trzeba było bardzo szybko, bo bilety rozchodziły się jak ciepłe bułeczki. Nie był to właściwie lot balonem, a jedynie wzniesienie się na wysokość ok. 15 m, ale i tak wiązało się to z dawką adrenaliny. Kosz balonu był bardzo mały, a palnik, który ogrzewał powietrze w czasze balonu, głośny i gorący. Trochę się bałem, bo delikatny lęk wysokości nie jest mi rzeczą obcą. W zniwelowaniu strachu nie pomagał fakt, że osoba pilotująca balon na każde moje pytanie odpowiadała zawsze tak samo: "Nie poniemaju". Dopiero będąc w powietrzu uświadomiłem sobie, że powierzyłem swoje życie w ręce sąsiada ze wschodu, podobnie jak Polska powierzyła swoją gospodarkę i cały rynek pracy. Mi udało się wyjść cało z lotu balonem sterowanym przez Sergieja Nieponiemaju, ale ciekaw jestem, jak poradzi sobie nasz kraj.


Aby być dokładnym i skrupulatnym kronikarzem muszę napisać o sukcesach mojej koleżanki i kolegi z sekcji biegowej. Anecie udało się zająć drugie miejsce w kategorii open kobiet, a Jacek wygrał rywalizację w kategorii M50. Ja z Sylwkiem musiałem obejść się jedynie smakiem zwycięstwa. Nie było nam jednak jakoś przesadnie smutno, bo takie przystojniaki jak my nigdy nie płaczą po porażce. Wygraliśmy już dawno temu na loterii genetycznej przystojne aparycje, a jest to sukces dany niewielu osobom.





piątek, 21 września 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #19

„Nic, co ludzkie, nie jest mi obce” - powiadał rzymski komediopisarz Terencjusz. Podczas mojej krótkiej, lecz ostatnimi czasy intensywnej, amatorskiej kariery biegowej zdarzało mi się borykać na trasach z różnymi problemami natury fizjologicznej. Nie raz chciało mi się pić, a czasami nawet jeść. Zdarzało się odczuwać silne ciśnienie w pęcherzu lub nazbyt wzmożoną pracę jelit. Nigdy jednak nie miałem nudności, co zmieniło się na biegu w Miłosławiu. Ale to, czy zwymiotowałem na trasie, czy udało mi się pawia dowieść do mety przekonacie się pod koniec tekstu. Życzę miłej lektury.


III Miłosław Biega Bieg Powstańca odbył się 2 września i kończył zmagania w ramach Grand Prix Powiatu Wrzesińskiego. W podróż do oddalonego niezbyt daleko Miłosławia wyruszyłem z kolegą z sekcji biegowej Grzegorzem. Wdzięczny mu jestem za okazanie dobrej woli i zabranie mnie na zawody. Na miejscu spotkaliśmy Łukasza i Magdalenę. Reprezentacja Polonii była zatem skromna, ale nie liczy się ilość, a jakość. Zawsze daję z siebie co najlepsze i ogólnie jestem boski, dlatego o jakość naszego występu w ogóle się nie bałem. Przygotowania do zawodów zaczęliśmy od wspólnego pamiątkowego zdjęcia, co by nasz kieras Leszek nie musiał wyzywać, że nie ma co do kroniki klubowej włożyć.


Następnie przyszła pora na odbiór pakietów startowych. W biegu wziąć miała udział skromna liczba biegaczy (ok. 150 osób), dlatego nie spodziewałem się najmniejszego zamieszania w biurze zawodów. Pakiety udało nam się odebrać w bardzo sprawny sposób. Były one bogate. Jeśli wziąć pod uwagę, że kosztowały zaledwie 35 zł to można zaryzykować stwierdzenie, że były wręcz królewskiej jakości. No może trochę przesadzam, ale nie da się zaprzeczyć, że stosunek jakości do ceny był bardzo dobry. Każdy startujący zawodnik w swoim pakiecie znalazł batonik od Anny Lewandowskiej, piwo Miłosław z browaru Fortuna (niestety bezalkoholowe), mix zbóż ekspandowanych do chrupania, mały ręcznik do rąk oraz frotkę. Zważywszy na fakt, że na mecie na każdego biegacza, który ukończył zawody, czekała pieczona pyra z gzikiem oraz pajda chleba ze smalcem i ogórkiem kiszonym, to było to moim zdaniem najlepiej wydane 35 zł w życiu.


Trzecia edycja biegu w Miłosławiu dostała w tym roku nazwę „Bieg powstańca”. Miało to na celu uczczenie 170 rocznicy bitwy pod Miłosławiem, która była największą bitwą Powstania Wielkopolskiego w 1848 roku będącego częścią ogólnopolskiego planu powstania narodowego w czasie europejskiej Wiosny Ludów. Bitwa z Prusakami okazała się dla Polaków zwycięska, ale owe zwycięstwo nie zostało przez Polaków wykorzystane operacyjnie. Miłosław został zdobyty, ale wskutek poniesionych strat w ludziach polskie oddziały nie były w stanie dogonić uciekających z miasta Prusaków. Sama bitwa oraz jej ofiary zostały upamiętnione przez umieszczenie na Grobie Nieznanego Żołnierza tablicy z napisem: ”MIŁOSŁAW 30 IV 1848”. Na numerze startowym umieszczono reprodukcję obrazu Juliusza Kossaka pt. „Bitwa pod Miłosławiem”. Ten sam motyw znalazł się na pamiątkowym medalu. Jest to znakomity przykład tego, jak kultura fizyczna może rozszerzać horyzonty oraz przyczyniać się do lepszego poznawania naszej historii. Przed zawodami w ogóle nie słyszałem o tej bitwie, a teraz mogę Wam choć parę zdań o niej opowiedzieć, aby kultywować pamięć naszych bohaterskich przodków. 

Zdarza mi się często narzekać na numery startowe, które przydziela mi organizator. Mam jakąś dziwną sympatię do liczb parzystych, tymczasem nader często przychodzi mi startować z numerem nieparzystym. Szczególną odrazą darzę „jedynkę”, gdy jest ostatnią cyfrą w numerze startowym. Zaburza mi ona moje oryginalne poczucie estetyki. Czy komuś może w ogóle podobać się liczba „261”, 591”, czy „731”? Chyba tylko jakimś niewrażliwym na piękno parzystych liczb psychopatom. Możecie mnie nie zrozumieć, zdaję sobie z tego sprawę, ale taki już jestem. Mnie się nie rozumie, mnie się po prostu lubi. Gdy w Miłosławiu ujrzałem, że po raz kolejny przyjdzie mi biegać z numerem kończącym się cyfrą jeden ogarnęła mnie delikatna wściekłość. Jednak po chwili namysłu uświadomiłem sobie, że liczba „21” jest całkiem spoko. To w końcu oczko! Składają się na nią trzy cyfry siedem, a jak wiadomo, to szczęśliwe cyfry. Czy zatem na biegu mogłem się spodziewać aż potrójnego szczęścia? Takie miałem przewidywania i chęci, ale wyszło trochę inaczej.


Po krótkiej rozgrzewce przyszedł czas na start, który nastąpił prawie punktualnie, bo parę minut po godzinie 10.00. Dystans 10 km był cały czas nadal przede mną, ale nie robił on na mnie wielkiego wrażenia. Nie raz dawałem mu już radę. Na pierwszych metrach trasy towarzyszyły biegaczom dźwięki bijących dzwonów, które dobiegały z pobliskiego kościoła. Uznałem to za dobry znak. Niebiosa nad nami czuwały. Ale jak to zwykle bywa nie każdy na taką boską opiekę się załapał. 

Od początku postanowiłem sobie, że zacznę bieg powoli, aby potem przyśpieszyć. Zegarek ustawiłem sobie na 53 min, aby w zbliżonym do tego wyniku czasie ukończyć zawody. Początkowo szło mi bardzo dobrze. Czułem, że nogi niosą mimo delikatnego bólu ścięgna Achillesa w prawej nodze. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie silny i zimny wiatr, który wiał nam prosto w twarz. Wiedziałem, że szybko nie ustąpi i będę musiał się z nim zmagać przez całe 5 km, aż do momentu nawrotu na trasie i powrotu na metę. Jako, że nie umiem kontrolować warunków pogodowych, pozostało mi jedynie je zaakceptować. Zacisnąłem zęby i biegłem mocno przed siebie. Udało się dogonić Grzegorza, a nawet go na paręnaście metrów przegonić. Biegłem w założonym tempie i czułem, że dam radę je utrzymać do końca. Wtedy jednak nastąpiła nawrotka i wiatr, który do tej pory wiał mi w twarz i schładzał przed palącym jak wrzesień słońcem, zaczął wiać mi w plecy. Biegło mi się niby lżej, bo wiatr nie stawiał mi już oporu, a wręcz przeciwnie, pchał mnie w kierunku mety. Ale wtedy też słońce zaczęło mocniej świecić, a jego żar poczułem na swym ciele. I wtedy też wzięły mnie nudności. 

Napiszę to bez upiększania i kolorowania rzeczywistości... Zwyczajnie na 6 kilometrze zachciało mi się rzygać niemiłosiernie. Na początku myślałem, że było to spowodowane żelem energetycznym, który zjadłem ok. 10 min. wcześniej. Było to raczej mało prawdopodobne, bo był to żel, który stosuję już od ponad roku i nigdy mi jeszcze nie zaszkodził. Zacząłem analizować przyczyny moich nudności i doszedłem do wniosku, że ich powodem może być zbyt małe śniadanie, które zjadłem zbyt wcześnie rano, bo nagle strasznie zaczęło mnie ssać w żołądku. Ostatecznie uznałem jednak, że głównym winowajcą zaistniałego stanu rzeczy był silny i zimny wiatr, którego zwyczajnie się „nałykałem” i to on spowodował u mnie nudności.

Aby nie wymiotować musiałem znacznie zwolnić. Wiedziałem, że zakładany czas ukończenia przed biegiem jest już nierealny do osiągnięcia. Pragnąłem jedynie dobiec do mety i puścić pawia. W miarę upływu czasu mój stan się poprawiał, ale nie był on idealny. Nudności raz się pojawiały, by po chwili zniknąć. Trwało to dobre 15 minut. Dopiero będąc na 8 kilometrze trasy nabrałem pewności, że jest ze mną i z moim żołądkiem lepiej. Delikatnie przyśpieszyłem, ale nie byłem w stanie powtórzyć tempa z pierwszej części dystansu. Gdy jednak zobaczyłem gdzieś w oddali metę załączył mi się instynkt do walki o jak najlepszy czas. Ostanie 600 metrów biegłem ile sił w nogach. Problemy żołądkowe całkowicie ustąpiły. Byłem dumny z siebie, że udało mi się przezwyciężyć zaistniałe trudności. To na pewno zaprocentuje na przyszłość.


Bieg ukończyłem na 120 miejscu z czasem 56m07s. Nie był zły, gdy weźmie się pod uwagę moje niespodziewane nudności. Bieg można opisać żartobliwym hasłem: ”Wiater wiał, kwiaty pachły, ona mnie odepchła.” Owe hasło wymaga jednak pewnego wyjaśnienia, aby stało się jasne i klarowne. Wiecie, że wiatr wiał, bo o tym pisałem. Kwiaty nie pachniały, ale na wsi czuć było obornik, a dla niektórych osób stroniących od kąpieli to jedno i to samo. Żadna kobieta mnie nie odepchnęła, ale za to jakiś idiota podstawił nogę Łukaszowi, który wskutek czego cały się poobdzierał.

sobota, 15 września 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #18

„Ale będzie kuźwa pięknie!” - pomyślał Tomasz zaraz po przebudzeniu. Jego budzik na chińskim Xiaomi zadzwonił punktualnie o godzinie 2.50 dając sygnał do pobudki. Dawno już nie wstawał o tej porze. Ostatni raz miało miało to miejsce w kwietniu, w Wielki Piątek, gdy wybierał się na poranną drogę krzyżową ulicami swojego ukochanego miasta. Uwielbiał ten event. Niewiele osób wie, ale Tomasz mimo, że kościołową pobożnością nie grzeszył, to miał jedną słabość związaną z ceremoniałem kościelnym. A mowa tutaj o pieśniach wielkopostnych. Lubił je śpiewać, a wręcz kochał słuchać. Te wszystkie wspominki o bólu, cierpieniu, gwoździach i biczowaniu nierozerwalnie kojarzyły mu się z bieganiem, które kochał. Chyba każdy biegacz lubi drogę krzyżową i pieśni śpiewane w jej trakcie. Czuje się wtedy jak ryba w wodzie, bo czym różni się droga krzyżowa od biegu długodystansowego? W zasadzie niczym. Jest ból, cierpienie, pot, czasem krew i łzy. W końcu jest też złożenie do grobu, czyli dotarcie do mety w jednym kawałku. Bo kto biega ten wie, że po wyczerpującym biegu asfalt za linią mety jest wygodniejszy od wyściełanego aksamitem łoża.


I właśnie po to, aby pobiegać Tomasz wstał tak wcześnie rano. Nie był to kolejny bieg jakich wiele miał Tomasz już za sobą. Wstał tak wcześnie, aby udać się w podróż do miasta partnerskiego Środy Wielkopolskiej zwanego Henningsdorf położonego 333 km na zachód od Środy zlokalizowanego na terenie dawnej Rzeszy, którą dziś zwiemy Republiką Federalną Niemiec. Wraz z grupą biegaczy z sekcji biegowej klubu Polonii Środa miał wziąć tam udział w zawodach o nazwie 21. Henningsdorfer Citylauf. Tomasz trochę bał się jechać na zawody do zachodnich przyjaciół, ale podświadomie wiedział, że tam pasuje. Może to przez podwóją literę „S” w swojej ksywie „tomaSSo” lub może przez młodzieńczą fascynację niemieckimi filmami przyrodniczymi na VHS, gdzie fabuła nie była tam ważna, a języka znać nie trzeba było, aby dobrze się bawić. Pomyślał, że podobnie może być z bieganiem. Wystarczy biec i dobrze się bawić. Takie myślenie bardzo podniosło Tomasza na duchu. Obawiał się bardzo, że nie dogada się z miejscową ludnością, gdyż jedynymi mu znanymi zwrotami były takie frazy, jak: „hendeho”, „polnisze szwaijne" oraz „arbait macht frai”. Ale tak to bywa kiedy człowiek uczy się języka oglądając filmy wojenne. Tomasz nauczył się z nich i tak zdecydowanie więcej zwrotów niż z filmów przyrodniczych ojca nagranych na VHS, które oglądał w kółko przy każdej nadarzającej się okazji, gdy rodziców nie było w domu. Tam zresztą było bardzo mało tekstu. Stale tylko powtarzały się zwroty „sznela” i „ja gut”.


Zbiórka całej sekcji miała mieć miejsce punktualnie o godzinie 3.50 na parkingu przed, nomen omen, niemieckim marketem Netto, aby wyjechać równo o godzinie 4.00. Piszę, że miała, bo jak to zwykle bywa na wyjazdach, nic nie idzie zgodnie z planem. Zawsze się trafi jakaś zbłąkana owieczka, która nie dotrze na czas na wyjazd. Tym razem całą wyprawę opóźnił kolega o ksywie Smok, który dzień wcześniej tak sowicie gasił pragnienie, że zaspał. Tomasz zbytnio się tym faktem nie przejął, gdyż miał ze sobą poduszkę, którą zawsze bierze w dalekie wojaże i najzwyczajniej sobie drzemał we wnętrzu nowiusieńkiego autobusu marki IVECO, którego właścicielem i kierowcą w jednej osobie, który miał zawieść całą wesołą grupę do Niemiec, był Pan Zbyszek. Tomasz znał go już od wielu lat, a miało to związek z jego profesją. Na co dzień przecież w swojej pracy na stanowisku urzędniczym zajmował się opodatkowaniem podobnych do owego autobusu środków transportowych. Żałował trochę, że gdy określał zobowiązanie podatkowe Panu Zbyszkowi za nowe IVECO nie dał mu żadnego rabatu, ale zwyczajnie nie mógł tego zrobić, choć ze szczerego serca chciał. Wiecie jak to jest - „dura lex, sed lex – twarde prawo, ale prawo”. 

Tomasz nie wiedział jak przebiegała podróż aż do pierwszego postoju, gdyż zwyczajnie zasnął. Śniło mu się, że ściga się z gepardem, tygrysem i pumą na jakiejś afrykańskiej sawannie. Upał, żar i spiekota. Tomasz walczył jak równy z dzikimi bestiami na dystansie 10 km. Początek był trudny. Zwierzęta zostawiły go daleko w tyle na starcie, ale nasz bohater się nie poddawał. Zacisnął zęby i poślady i zabrał się za pogoń. Na 3 kilometrze był już trzeci, zostawiając tym samym pumę daleko w tyle. Potrzebował zaledwie paru minut, aby dogonić geparda. Ten cwaniak w cętki nie dał się łatwo wyprzedzić, ale i on musiał uznać wyższość Tomasza nad swoją kocią postacią. Najtrudniejsze wciąż było przed Tomaszem. Musiał dopaść tygrysa. Znalazł się on w zasięgu jego wzroku w połowie 8 kilometra, ale dopiero na początku 9 kilometra udało mu się go dopaść. Biegli ramię w ramię, a właściwe noga w łapę lub łeb w głowę. Ani tygrys, ani Tomasz nie odpuszczał. Biegli razem do mety, która była już tuż tuż. Nagle tygrys delikatnie zwolnił. Na to czekał Tomasz. Przyśpieszył i wyszedł na prowadzenie powoli zostawiając w tyle kota w paski. Gdy już miał przekraczać linię mety i zbierać wszystkie należne mu laury poczuł, że ktoś go szturcha w bok. Meta, która przed chwilą była dobrze widoczna, zaczęła się powoli rozmywać, by po chwili zniknąć z pola widzenia. Nagle Tomasz usłyszał głos Sylwestra, który siedział obok: „Wstawaj, postój na toaletę”. Smutny Tomasz wstał i z wielkim żalem opuścił autobus. Był wściekły na Sylwka, że obudził go w takim momencie, gdy już prawie wygrał swoje pierwsze zawody w karierze. Nie mógł mu jednak o tym powiedzieć, bo co by jego kolega pomyślał o facecie, któremu śni się wyścig z dzikimi kotami? Diagnoza mogłaby być tylko jedna - świr, wariat, pojeb, a przyszycia takiej łatki Tomasz by nie chciał. Woli być kojarzony jako przystojny bloger niż psychol, któremu śni się, że bierze udział w wyścigu z gepardem, pumą i tygrysem.


Do Henningsdorfu Tomasz wraz z koleżankami i kolegami z sekcji dotarł przed godziną 9.00. Miał on zatem sporo czasu do zawodów, które na dystansie 10,8 km miały rozpocząć się o godzinie 10.05. Pięć minut wcześniej startować miał bieg na dystansie 5,4 km, w którym udział brać miała Joasia – nasza klubowa fotoreporterka. Pozostała część drużyny miała stanąć w szranki na pełnym dystansie. Na dystans 10,8 km składały się cztery pętle po 2,7 km każda. Trasa przebiegać miała częściowo drogą, a czasami ścieżkami dla pieszych. Tomasz otrzymał swój numer startowy bez zbędnej zwłoki. Martwiło go jedynie, że numery wydano wszystkim biegaczom dopiero po fakcie, gdy wszyscy ustawili się wzdłuż muru. Miało to podobno przyśpieszyć całą procedurę, ale ja myślę, że to takie przyzwyczajenie z czasów okupacji. Ale to jedynie moje skromne zdanie. 

Tomasz, tak zresztą jak każdy biegacz, lubi skorzystać z toalety, co by podczas biegu zbędnego balastu nie dźwigać. Problemem był brak przenośnych toalet na starcie. Aby skorzystać z toalet Tomasz wraz z koleżankami i kolegami musieli się udać do pobliskiej szkoły, ale tam ilość toalet była tak przerażająco mała, że znalezienie wolnej kuwety graniczyło z cudem. Po dłuższej chwili każdy znalazł dla siebie ustronne miejsce i mógł udać się do autobusu, aby się przebrać i przygotować do biegu. 

Na starcie uroczy bohater naszej opowieści ustawił się przy końcu stawki. Cały czas nerwowo obserwował otoczenie w obawie czy, aby przypadkiem jego psychofanka Perpetua nie wybrała się za nim aż do Henningsdorfu. Nigdy nie wiadomo, co takiej osobie przyjdzie do głowy. Tomasz od czasu otrzymania od niej listu długo bił się z myślami czy zignorować korespondencję Perpetuy czy napisać jej, że ich związek nie ma sensu, bo jest już zajęty, a poza tym wizja posiadania kobiety świętojebliwej przy swoim boku nie jest szczytem jego marzeń życiowych ani spełnieniem jego fantazji erotycznych. Na razie postanowił, że nie będzie jej odpisywać, ale też obiecał sobie, że gdyby jakimś cudem odkrył jej obecność na biegu (nie wiedział przecież jak wygląda), to od razu poprosi ją o nie śledzenie swojej osoby, gdyż to narusza jego prywatność.


Start w wykonaniu Tomasza był spokojny. Wiedział, że nie ma co szarżować od początku, bo jak mawiał premier Leszek Miller: „Prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale po tym, jak kończy.” Maksyma owa pasuje idealnie do biegania. Lepiej spokojnie zacząć niż wystrzelić jak z procy, by potem od połowy trasy walczyć o tlen w płucach. Tomasz cały czas miał w głowie incydent z poprzednich zawodów z Torunia. Nie chciał mieć znów problemów natury żołądkowej, dlatego tym razem przed startem darował sobie sałatkę, a spożył jedynie bułki z dżemem. I była to dobra decyzja, bo od początku biegło mu się lekko i żadne sygnały na niebie i ziemi nie wskazywały katastrofy gastrycznej.

Początek biegu nie był jednak w 100% szczęśliwy. Zdrowie i humor mu dopisywały, ale nie można tego było powiedzieć o kwestiach natury technicznej, gdyż jego zegarek odmówił mu na starcie posłuszeństwa i nie chciał znaleźć jego pozycji na GPS. Tomasz zmuszony był biec pierwsze 1,5 km bez pomiaru prędkości i czasu. Przetrwał jednak ten ciężki czas biegnąc za grupką Polonistów, którzy poruszali się w tempie 5m10s na kilometr. Było to jednak tempo delikatnie za szybkie jak na jego aktualne możliwości. Co prawda przed zawodami zrobił sobie tydzień przerwy od biegania i udał się do fizjoterapeutki na solidny masaż nóg, ale i to nic nie pomogło. Wszystko na co było go stać to bieg w tempie 5m20s na kilometr.


Podczas biegu Tomasz zwykł rozmyślać nad różnymi sprawami, o których na co dzień nie miał czasu myśleć. Przypomniał mu się dziadek, który snuł mu za dzieciaka opowieści z czasów wojny. Dziadek z wielką dumą opowiadał o swojej służbie w AK. Jakim to był oddanym sprawie żołnierzem z wieloma odznaczeniami. Tomasz dopiero po latach, gdy dorósł, zrozumiał, dlaczego ojciec nie kazał mu nigdy w towarzystwie kolegów wspominać o przeszłości dziadka. Jako dziecko nie rozumiał, dlaczego tata wstydzi się przeszłości dziadka. Służba w Armii Krajowej była w Polsce powodem do dumy, ale bycie członkiem Auschwitz Komando pewnie już nie bardzo. Chociaż w Niemczech, nawet po latach, może ta sprawa wyglądać diametralnie inaczej. 

Pierwsza pętla minęła Tomaszowi jak z bicza strzelił. Na drugiej wielokrotnie wyprowadzili go z równowagi niemieccy biegacze, którzy bez najmniejszych skrupułów skracali trasę biegu często zamiast po drodze biegnąć po chodniku. Tomasz starał się nie skracać. Miał przed oczyma postać Błażeja, który zwykł w takich sytuacjach mówić: ”Panowie nie ścinamy! A potem nowe życiówki są!” Choć chęć skrócenia sobie trasy była silna Tomasz opierał się jej dzielnie, aby nie narazić się na gniew kolegi z drużyny. Kilka razy uległ pokusie ścięcia trasy, ale nawet osobom świętym zdarza się źle postąpić, a co dopiero jemu, który do świętych na pewno nie należy.


Kończąc drugą pętlę Tomasz czuł silne pragnienie. Na całe jego szczęście po każdej zaliczonej pętli biegu można było na linii startu/mety ugasić pragnienie wodą z kubeczka podawanego przez wolontariuszy. Tomasz miał w planach również posilić się żelem z kofeiną, aby dodać sobie energii na kolejne dwie pętle. Wziął zatem aż dwa kubeczki z wodą. Pewien niemiecki wolontariusz widząc jego zachowanie pomyślał pewnie, że nasz bohater jest na skraju wyczerpania biorąc aż dwa kubki z wodą. Postanowił mu pomóc i oblał mu sowicie plecy zimną wodą. Efekt był natychmiastowy. W Tomasza wstąpiła olbrzymia energia mimo, że nie zdążył zażyć jeszcze energetycznego medykamentu. W momencie, gdy woda lądowała na jego plecach, przypomniały mu się słowa „Roty” autorstwa Marii Konopnickiej - „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz.” Pod nosem dopowiedział sobie nową wersję tekstu - „Ani wodą mnie polewał.” Widać było, że skropienie przez Niemca wodą podziałało nie tylko na jego ciało, ale także na dumę narodową. Najważniejszy był jednak efekt w postaci dodatkowej energii do biegu. A ten został osiągnięty, dlatego Tomasz nie miał żalu do niemieckiego wolontariusza za incydent z wodą. 

Na trzeciej pętli Tomasz także nie mógł narzekać na nudę, gdyż cały czas ścigał się z cherlawej budowy niemiaszkiem. Raz to on prowadził, a raz Tomasz. Biegli prawie równym tempem. Tomasz zdziwiony był, że dotrzymywał równego kroku tak znacznie chudszej istocie niż on sam. Zachodni kolega nie miał zbędnego balastu w postaci paru kilogramów, ale nie miał też sił w nogach, które w ten dzień Tomasza nie opuszczały. W połowie pętli Tomasz postanowił zgubić swoje towarzystwo i wydarł do przodu. Zdziwił się bardzo, gdy zobaczył, że jego atak pozostał bez odzewu. Pomyślał sobie, że gdyby takim tempem jego przodkowie próbowali najechać Polskę, to wojna na dobre by się nie zaczęła, a już musiałaby się kończyć spektakularną klęską Rzeszy. Jednak najlepsze zajście, które miało miejsce na trzeciej pętli, było jeszcze cały czas przed Tomaszem biegnącym coraz szybciej do mety. Nagle z dużą prędkością minął go jakiś szkop obdarzony idealną sylwetką biegową. Za nim z wielką werwą i animuszem biegł kolega klubowy Kamil usiłując go dogonić i krzycząc z całych sił: ”Franz jebany uciekł mi.”


Czwarta pętla była dla Tomasza formalnością. Chciał utrzymać swoją pozycję i może w miarę szczęścia jeszcze kogoś wyprzedzić. Skupił się jedynie na tym, aby utrzymywać prędkość powyżej 11km/h, gdyż wiedział, że na większe szarże nie jest go w dniu dzisiejszym stać. Jego oczom ukazał się widok wielu tzw. wystawek, czyli niepotrzebnych rzeczy wystawianych przed dom w celu zabrania ich przez osoby chętne. Spodobała mu się jedna szafka. Nawet kolor pasował do jego mebli domowych. Piękna olcha! Miał na nią chrapkę, ale szybko poszedł po rozum do głowy, że z szafką będzie mu się ciężko biegło, a i w autobusie było mało miejsca, aby ją przetransportować do Środy. Musiał o niej zapomnieć, choć nie było mu łatwo. Takie okazje nie zdarzają się często.

Tomasz na metę zameldował się z czasem 57m35s. Zawody wygrał jakiś miejscowy Niemiec, ale pozostałe dwa stopnie podium zajęli Poloniści, odpowiednio Kamil i kieras Leszek. Sporym zgrzytem był fakt odwołania ceremonii wręczenia nagród, gdyż kursujące po trasie biegu autobusy wprowadziły zamęt w pomiarze czasów i nie dało się w dniu zawodów podać prawidłowych wyników. Podobno Niemcy słyną z dokładności. Tomasz przekonał się o tym, że to gówno prawda. I kolejny raz powiedzenie "cudze chwalicie, swego nie znacie" znalazło swoje potwierdzenie w rzeczywistości.


Po tym, jak już wszyscy się dobrze odświeżyli, przyszła pora na uzupełnienie utraconych podczas biegu kalorii. Tomasz był bardzo głodny, ale on mało kiedy jest najedzony. Cała drużyna udała się do poleconej przez lokalną biegaczkę restauracji o nazwie Skipper. Menu było w języku niemieckim. Dzięki Bogu, że Kamil ogarniał tą szwabską mowę. Inaczej pewnie Tomaszowi nie udałoby się zamówić takiego pysznego kotleta, jakiego było mu dane zjeść po biegu.


Po obiedzie i krótkim spacerze po mieście przyszła nieuchronna pora powrotu do domu. Wszystkim było smutno, żal było opuszczać to cudowne miasto, ale gdy Tomasz dowiedział się, że w autobusie czeka na niego kilka zimnych piwek, żal i smutek jakoś samoistnie uleciał. Ot, taka jest zbawcza natura alkoholu. Podróż do domu Poloniści umilali sobie słuchaniem szlagierów polskich i zagranicznych artystów. Nagle po wysłuchaniu motywu muzycznego z serialu „Czterej pancerni i pies” któryś z polonistów zadał głośno pytanie. Było to pytanie z natury takich, na które każdy zna odpowiedź, ale nikt nie waży się głośno odpowiedzieć. A treść jego brzmiała: ”Teraz przyznać się, kto walił sobie konia na Marusię?” Cały autobus w jednej chwili parsknął głośnym śmiechem, a Tomasz w głowie miał pytanie innej treści, które jego zdaniem było właściwsze: ”Jak można sobie było nie walić na Marusię?” On za młodu nie przepuszczał żadnej okazji, ale ciiii, bo to jego słodka tajemnica i nie chciałby, aby wyszła ona na jaw. Obydwa pytania, zarówno to zadane publicznie, jak i to, które zrodziło się w głowie Tomasza, pozostały bez odpowiedzi. Ciekawe dlaczego? Może kolejny wyjazd zaowocuje odpowiedzią na nie. Bo kto pyta, ten nie błądzi. Pamiętajcie o tym.


W domu Tomasz liczył na miłe przywitanie. Wrócił w końcu z trofeum z niegdyś wrogiego kraju, którego po dziś dzień mało kto darzy sympatią. Zamiast całusa usłyszał od matki w samych drzwiach: "Proszek do prania kupiłeś, jak Ci kazałam? Wiesz, że niemiecka chemia jest lepsza od naszej!" I wtedy Tomaszowi przypomniało się, po co zrobił supełek na swojej chusteczce. Miał mu on przypomnieć o kupnie detergentu. I przypomniał, ale rychło w czas. 

piątek, 7 września 2018

Ze śmiercią mu do twarzy - recenzja Murdered Soul Sucpect.

Gdy po raz pierwszy usłyszałem o Murdered Soul Suspect (polski podtytuł - śledztwo zza grobu) byłem wniebowzięty. Oczywiście nie tak dosłownie, jak biedna Maryja wiecznie dziewica (Józef to miał cierpliwość, że taką babę w domu trzymał). Gdy zobaczyłem pierwszy zwiastun dobrze wiedziałem, że muszę zagrać w tę grę, bo ma klimat, który mnie kręci.


W grze kierujemy poczynaniami byłego przestępcy, a obecnie detektywa policyjnego imieniem Ronan. Naszego bohatera poznajemy w momencie jego śmierci. Nie jest nam zatem dane zdecydować o jego losie ziemskim. Możemy jednak spróbować pomóc Ronanowi w przedostaniu się na drugą stronę. Jego dusza utknęła na ziemi i nie zazna spokoju dopóki nie dowie się kto i dlaczego czyhał na jego życie.

Komu bije dzwon

Akcja gry rozgrywa się w słynnym amerykańskim miasteczku Salem, gdzie w XVI wieku miały miejsce głośne procesy kobiet, które posądzono o używanie czarów. Ronan O'Connor bada sprawę seryjnego mordercy, któremu prasa nadała pseudonim Dzwonnik. Jest blisko jego ujęcia, ale w bezpośrednim kontakcie z mordercą przegrywa i traci życie. Zazwyczaj śmierć jest początkiem końca, ale w tym przypadku jest początkiem interesującej przygody. Ronan w miarę upływu czasu uczy się nowych umiejętności przydatnych w śledztwie, jak np. przechodzenie przez ściany, ale tylko te niepoświęcone – poświęcone stanowią dla niego barierę nie do przebicia. Nasz detektyw potrafi opętać ludzi i zwierzęta, aby sterować ich zachowaniem. Potrafi się również teleportować na niewielką odległość oraz usuwać zbędne elementy otoczenia, aby przedostać się do trudno dostępnych miejsc.


Historia opowiedziana w Murdered Soul Suspect w mojej opinii zadowoli nawet najbardziej wymagających graczy. Klimat jest mroczny. Porusza wątek życia po śmierci, który nurtuje ludzkość od setek lat. Stopniowo poznajemy kolejne tajemnice Dzwonnika oraz szczegóły jego makabrycznych morderstw. Dowiadujemy się także, dlaczego nasz bohater musiał zginąć. Gdy już wydaje nam się, że wiemy, kto jest mordercą akcja nagle przyspiesza i zmienia nasze przypuszczenia co do motywu zbrodni. Poznajemy zakończenie, które jest spójne i logiczne, jeśli bierzemy pod uwagę wszystkie wskazówki, które podali nam twórcy gry. Jest ono jednak tak mało prawdopodobne, że w moim mniemaniu mało który gracz wpadnie od razu na takie rozwiązanie. Jeśli ktoś lubi klimaty paranormalne, to będzie fabułą zachwycony.

Miasto wiedźm

Podczas gry przemierzamy ulice Salem w dosyć swobodny sposób. Miasto swoim rozmiarem nie rzuca na kolana. Brak mapy powoduje z początku wrażenie, że ulice Salem są rozległą lokacją. Nic bardziej mylnego. Oprócz ulic małego miasteczka dane nam będzie poruszać się po takich budynkach, jak kościół, muzeum, cmentarz, szpital psychiatryczny, czy stara kamienica. Trzon rozgrywki stanowi tutaj eksploracja terenu w poszukiwaniu ogromnej ilości przedmiotów do znalezienia. Jest ich ponad dwieście. Szukanie ich sprawia jednak przyjemność i niesie za sobą nagrody. Gdy znajdziemy wszystkie „znajdźki” z danej kategorii będzie nam dane poznać ciekawą i mroczą historię.


Martwy Columbo

Jak to bywa w pracy detektywa przyjdzie nam sporo czasu spędzić na różnych miejscach zbrodni. Śledztwa polegają na znalezieniu wskazówek, które pomogą nam dowiedzieć się co wydarzyło się na miejscu zbrodni. Szukanie wskazówek przez ducha przypomina hybrydę dwóch gier – Beyond Two Souls i L.A. Noire. W pierwszej wspomnianej grze było nam dane sterować duchem Aidenem, a w drugiej trzon rozgrywki stanowiła drobiazgowa eksploracja miejsc zbrodni. O ile Ronanem kieruje się o wiele lepiej niż Aidenem, to badanie miejsc zbrodni w Murdered zostało maksymalnie uproszczone w porównaniu do rzeczy jakie musieliśmy robić Cole'em w L.A. Noire. O ile początkowe śledztwa dają nam dużo radości, to w miarę upływu czasu stają się bardzo odtwórcze i powtarzalne. Nie zapewniają już żadnej frajdy. Ogólnie powtarzalność to największa bolączka tej gry. Twórcy mieli genialny pomysł na scenariusz oraz na innowacyjną rozgrywkę, która jednak na dłuższą metę jest zbyt monotonna.


Jeśli myślicie, że skoro Ronan jest duchem i nie musi nikogo i niczego się bać, to jesteście w dużym błędzie. Nikt żywy nie może zrobić mu krzywdy, ale to „coś” już tak. Na duszę naszego bohatera czyhają demony. Twórcy cierpieli na brak wyobraźni i wymyślili dla Ronana tylko jeden rodzaj przeciwników. Walka z nimi nie należy do najtrudniejszych zadań, jednak w końcowym etapie gry demony potrafią uprzykrzyć życie. Aby je wyeliminować musimy zakraść się do nich od tyłu niepostrzeżenie i nacisnąć właściwy klawisz, a następnie wcisnąć kombinację dwóch przycisków (losowy kierunek i losowy klawisz akcji). Bułka z masłem. Podczas rozgrywki nie spotkamy zbyt wiele demonów. Osoby łatwo ulegające opętaniu przez siły nieczyste nie mają się zatem czego bać. Egzorcysta nie będzie raczej potrzebny. Ale, jak wiadomo, strzeżonego Pan Bóg strzeże (a może strzyże?).

Okular wskazany

Gra posiada polskie napisy, które, jak to często bywa, są zbyt małej wielkości. Osoby, które mają słabszy wzrok mogą mieć problem z ich dostrzeżeniem. Na szczęście nikt w Polsce nie wpadł na „genialny” pomysł, ale zdubbingować Murdered. Nikt nie podłożyłby lepiej głosu do głównego bohatera niż Jason Brooks. Jego głos idealnie pasował do postaci detektywa po przejściach.

Na koniec kilka słów o grafice. Jest ona ładna, ale nie rzuca na kolana. Jest to spowodowane zapewne tym, że gra ukazała się w okresie przejściowym pomiędzy jedną a drugą generacją konsol. Osobiście ograłem Murdered zarówno na PlayStation 3, jak i 4. Różnica w grafice jest minimalna oczywiście na korzyść nowszej konsoli. Na konsoli obecnej generacji rozgrywka wydaje się bardziej płynna. Ekrany wczytywania są krótsze, ale nie jest to kolosalna różnica. Spokojnie, bez najmniejszych obaw można ograć na starszym sprzęcie.


Dla kogo jest ta gra? Na pewno dla ludzi, których kręcą duchy, zjawy i demony. Osobom, które uwielbiają gry polegające na eksploracji otoczenia Murdered również przypadnie do gustu. Gracze, którzy oczekują od elektronicznych produkcji ciekawych historii z nieoczekiwanym zakończeniem będą solidnie ukontentowani.