piątek, 20 września 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #53_2019/20

Pobiedziska Triada biegowa dobiegła końca. Po występie w zawodach na 10,5 km oraz na 5 km, przyszła pora sprawdzić się na dystansie półmaratonu i tym samym pożegnać na jakiś czas zawody w Pobiedziskach. Czas najwyższy odkryć nowe tereny do biegania. Kronika w formie dialogu.


- Wysoki Sądzie. Zupełnie nie wiem zupełnie, co we mnie wstąpiło. Zazwyczaj nie zdarza mi się paradować po mieście w nocy krzycząc wniebogłosy, że jestem "pieprzoną kozicą górską." Musi mi jednak Sąd wybaczyć moje karygodne zachowanie, gdyż nie co dzień zdarza mi się złamać dwie godziny na półmaratonie i to w dodatku na niemalże górskiej trasie, gdzie różnica wzniesień wynosi 300 m.

- Z całym szacunkiem, ale w opinii Sądu i zdaje się każdego dorosłego i rozsądnego obywatela naszego kraju, nic nie jest w stanie wytłumaczyć takiego skandalicznego zachowania. Proszę mnie jednak przekonać. Może uda się Panu przedstawić jakieś sensowne argumenty. W jakim biegu brał Pan udział w niedzielny poranek?

- XXX Półmaraton Jagiełły w Pobiedziskach. To nie byle jaki bieg. Liczne podbiegi i leśny plener sprawiają, że człowiek czuje się, jakby biegł po szlakach Karkonoszy, a nie po drodze asfaltowej w wielkopolskich Pobiedziskach. Na dystans 21 km składały się dwie pętle. Start następował koło Szkoły Podstawowej im. Kazimierza Odnowiciela. Biegliśmy w kierunku wsi Kociałkowa Górka, gdzie następowała nawrotka, powrót na metę i druga pętla. Pogoda sprzyjała. Było ok. 20 stopni, wiał chłodny wiaterek i nie było, jak to zwykle miało miejsce o tej porze roku, palącego słońca. I tak było jednak kurewsko ciężko!


- Przypominam Panu, że znajduje się Pan w budynku Sądu. Proszę zatem powagę i poszanowanie zasad szeroko pojętego dobrego wychowania. Używanie wulgaryzmów nie jest uznawanie za zachowanie akceptowalne w przestrzeni publicznej. W przypadku niezastosowania się do mojego nakazu, zmuszony będę nałożyć na Pana karę porządkową w wysokości 100 stawek dziennych.

- Wysoki Sądzie, szczerze przepraszam. To się już nie powtórzy. Użycie przeze mnie wulgaryzmu spowodowane było nagłym napływem emocji związanym z emocjonalnym powrotem do zdarzeń z tego cudownego biegu.

- Proszę kontynuować Panie Tomaszu. Tylko teraz już proszę bez wulgaryzmów.


- Ruszyłem powoli. Nie chciałem szarżować od początku zawodów na tej trudnej trasie. Przez chwilę przeszło mi nawet przez myśl, aby biec z grupką biegaczy prowadzoną przez pacemakerów na czas 2h20m. Stwierdziłem jednak, że czuję się na siłach, na osiągniecie o wiele lepszego rezultatu. Ustawiłem się z grupką, która miała biec na czas 2h10m. Biegłem z nimi nawet parę minut. Prowadzący tą grupkę pacemakerzy (dwaj panowie) nie przypadli mi zbytnio do gustu. Jacyś tacy drętwi i mało kontaktowi byli. Postanowiłem ich wyprzedzić, a że nóżka dobrze podawała, to dogoniłem „zajączków” biegnących na czas dwóch godzin. Byli to właściwie zając i zajęczyca. Okazali się bardzo zabawnymi ludźmi, z którymi zamieniłem kilka ciekawych zdań. Razem pośmialiśmy się utworów puszczanych przez głośnik bluetooth. Muzyką podczas biegu raczył siebie i innych biegaczy pewien starszy Pan. Nie uwierzy Sąd, czego ten jegomość słuchał. Lepiej od razu powiem, że rześki emeryt słuchał powszechnie znanego motywu z baletu Piotra Czajkowskiego „Jezioro łabędzie”. Przyznam szczerze i bez bicia, że wybitne dobrze się biegło przy tej muzyce. Czułem się lekko jak baletnica w balerinach. Szkoda, że starszy fan Czajkowskiego znacznie przyśpieszył i mi uciekł. Moje uszy, dusza i nogi pozbawione zostały energetycznych dźwięków. Trudno. I tak trzeba było biec dalej.


- Do rzeczy Panie Tomaszu!

- Do tego właśnie zmierzam. Bez dokładnego opisu zdarzeń na trasie biegu nie będę Wysokiemu Sądowi wyjaśnić przyczyn mojego karygodnego zachowania.

- Niech Pan się streszcza. Poproszę mniej popisów literackich, a więcej faktów.

- Postaram się, ale mogę nie dać rady. A więc… Zapewne znana jest Wysokiemu Sądowi postać naszego zacnego woja Zawiszy Czarnego. W tegorocznej jubileuszowej edycji jego wizerunek zdobił pamiątkowy medal i koszulkę. Nie muszę dodawać, że zarówno jedno, jak i drugie było śliczne i urocze. Zawiszę Czarnego można nazwać takim James’em Bondem ówczesnych czasów. Był rycerzem od zadań specjalnych. Gdy była jakaś misja niemożliwa do wykonania, to nie dzwoniło się po Ethana Hunta („Mission Impossible” – seria filmów), tylko posyłało się kruka z wiadomością – „Czarniuteńki mnie Ciebie potrzeba. I Twego miecza też.” Była to osoba numer dwa na liście najbardziej znienawidzonych przez Zakon Krzyżacki Person w całej Europie (pierwszy był Władek Jagiełło). Wie Wysoki Sąd, że Zawisza Czarny pokonał podczas pewnego turnieju rycerskiego aż dwunastu innych wojowników?! A zrobił to, gdy miał już na karku 50 lat! Miałem jednak się streszczać i dążyć do sedna swojej wypowiedzi…


- Taka była Pańska deklaracja. Byłoby miło, gdyby Pan się do niej zastosował i zmierzał do meritum swojej wypowiedzi.

- Taki mam zamiar, ale ja mało konsekwentny jestem. Mam tak od urodzenia.

- Od urodzenia ma Pan też taką przywarę, że mówi Pan dużo i nie zawsze na temat?

- Tę cenną umiejętność nabyłem, pracując w urzędniczym fachu. Płacą mi za mówienie i pisanie treści, które dla większości osób nie mają sensu. Nie o tym miałem jednak mówić. Wrócę do Biegu Jagiełły w Pobiedziskach.

- Proszę o szanowanie czasu zgromadzonych tu osób i o jak najszybsze zmierzanie do celu.

- Czyż w bieganiu nie chodzi o jak najszybsze zmierzanie do celu?

- Jest Pan biegaczem, dlatego liczę, że Pan to potrafi.


- Szlifuję cały czas tę umiejętność, ale jeszcze sporo papieru ściernego wykorzystam, zanim w pełni opanuje tę umiejętność. A wracając do biegu… Pewnie nie udałoby mi się osiągnąć takiego dobrego czasu, gdyby nie grupka ludzi przebrana za średniowiecznych wojów, którzy przygrywali biegaczom na bębnach i rogu. Z drugiej strony, gdyby nie ten cudowny wynik to nie musiałbym tutaj odpowiadać za mój nieobyczajny wybryk, bo nie miałbym się z czego cieszyć. Panowie wydobywali ze swoich instrumentów cudowny rytm. Taki rytm, który wprawiał nogi biegacza w idealny cykl biegowy. Rytm, który nadawał odpowiednie tempo biegu i pomagał jednocześnie zagłuszyć myśli kołatające się w głowie, które podpowiadały, aby przerwać bieg, bo nie ma sensu biegać po tych Pobiedziskich wzniesieniach. Biegnąć zgodnie z wygrywanym przez wojów rytmem czułem się jak Ben Hur, który przez podobny rytm zachęcany był do żwawego wiosłowania w galerze. Na moje szczęście nie czuwał nade mną nikt z batem, który dbał o prawidłowe tempo wiosłowania.


- Ostrzegam Pana po raz kolejny. Proszę zmierzać do sedna. Chciałbym wiedzieć jak udany start w zawodach, może skłonić dorosłego człowieka do biegania nago po mieście i w wulgarny sposób oznajmiania wszystkim w około, że jest się ssakiem z rodziny wołowatych?

- Najmocniej przepraszam Wysoki Sąd. Zmierzam już do końca. Właściwie to omówiłem dopiero zdarzenia z pierwszej pętli biegu, ale obiecuję, że historia drugiej części dystansu szybko zejdzie. Zacznę, aby nie przedłużać i nie marnować czasu wszystkich zgromadzonych tu na sali osób… Na początku drugiej pętli moim oczom ukazała się przychodnia weterynaryjna. Nie mogłem dojść do tego, jak udało mi się nie dostrzeć tak wielkiego budynku podczas pierwszej pętli. Widocznie wtedy miałem więcej sił i parłem ostro do przodu, bez rozglądania się na boki. Na drugiej pętli nie było już tak łatwo. Szukałem wszelkich znanych i dostępnych sposobów, aby utrzymać dotychczasowe tempo, które pozwoliłoby i na dotarcie do mety w czasie poniżej dwóch godzin. Spoglądając sobie na wspomnianą wcześniej przychodnię weterynaryjną, doszło do mnie, że mają tak zapewne sporo specyfików dla koni wyścigowych, które niewątpliwie pomogłyby mi w osiągnięciu dobrego rezultatu na mecie. Jak widać – tonący brzytwy się chwyta. W chwili kryzysu człowiek może podjąć decyzje, których potem będzie żałował do końca życia. Nie należy nigdy iść na skróty. Myśl o farmakologicznym wspomaganiu szybko mi przeszła. Ruszyłem do przodu. Walczyć o złamanie 2h.


- Bardzo dobrze, że pożegnał Pan myśl o sterydach. O ile samo ich stosowanie nie jest penalizowane, to ich rozprowadzanie już jak najbardziej.

- Świetnie zdaję sobie z tego sprawę. Prosiłbym Wysoki Sad, aby mi nie przerywał wypowiedzi, gdyż pozostała mi jeszcze tylko jedna historyjka z biegu do opowiedzenia i zmierzam do wyczekiwanego przez Wysoki Sąd końca … Gdzieś w połowie pierwszej pętli dobiegaliśmy do miejscowości o nazwie Kapalica. Nie byłoby w tym nic zupełnie dziwnego. Ot wioska jak wioska, normalna osada. Nazwa tylko trochę trudna do wymówienia. Nie wiedzieć czemu przeczytałem nazwę tej miejscowości zupełnie inaczej. Może to była wina zmęczenia, a może potu, który wpadając mi w oczy, delikatnie mnie oślepił. Pewnie to wina braku okularów korekcyjnych, których używam na co dzień, a do biegania nie zakładam w obawie przed zniszczeniem. Wysoki Sąd pewnie wie jakie drogie są szkiełka i okulary, a jakie kiepskie są pensje urzędnicze. Wrócę jednak do wątku, który powoli zaczynam gubić... Byłem święcie przekonany, że na znaku widnieje nazwa miejscowości „Kaplica”. Niby tylko jedna literka. Jedno „a” mniej, a robi znaczną różnicę. Weźmy sobie taki przykład z życia. Duża litera „A” kojarzy się grupą komiksowych super bohaterów - Avengers. Gdy dodamy jednak do niej kolejną literę „A”, otrzymamy skrót pewnej powszechnie znanej grupy wsparcia, której bycie członkiem nie jest uznawane za powód do dumy. Samo słowo kaplica również nie kojarzy się zbyt dobrze. W slangu oznacza „coś, co się nie udało albo jest z góry skazane na klęskę”. Nie był to dobry omen, jeśli chodzi o bieg. Na szczęście miałem szczęście. Błędnie rozczytana przeze mnie miejscowość nie przyniosła mi pecha.


- Staram się usilnie zrozumieć powód Pańskiego obscenicznego zachowania. I ni jak jestem w stanie sobie wyobrazić, jak satysfakcjonujący wynik w zawodach mógł skłonić Pana do zakłócania ciszy nocnej i biegania nago?


- Bo Wysoki Sąd nie biega. Podobnie jak syty nie zrozumie głodnego, tak osoba niebiegająca nie zrozumie biegacza. Szkoda było jedynie strzępić ryja. Mogłem od razu poddać się karze. Przynajmniej bym czasu nie stracił. Proszę mnie zamknąć. Niech to będzie areszt z dużym spacerniakiem, żebym miał gdzie biegać. Odsiadka, odsiadką, ale trening trzeba zrobić.


poniedziałek, 9 września 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #52_2019/19

Zazwyczaj w dzień przed zawodami staram się położyć wcześnie, aby być wyspanym i wypoczętym. Tym razem było inaczej. Było mniej snu, ale za to ile pozytywnych emocji…


Sobota 22.00. Pato Turniej w Crash Team Racing Nitro Fuled. Organizator Ojciec Gracz. Jako wieloletni fan przygód uroczego jamraja w bolidzie kartingowym nie wyobrażałem sobie, aby nie wziąć udziału w turnieju online. Zwłaszcza że swoją obecnością zaszczyciła go elita portalu PPE.pl. Koledzy z portalu brutalnie zweryfikowali moje umiejętności w prowadzeniu karta. Zdecydowanie zbyt często zamykałem listę zawodników na mecie. Kilka razy dojechałem w środku stawki, a raz nawet załapałem się na najniższy stopień podium. Nie wyniki były tu jednak najważniejsze, a dobra zabawa. Podczas całej rozgrywki, która trwała około 60 minut moja adrenalinka skoczyła na bardzo wysoki poziom. Już nie mogę się doczekać kolejnej odsłony turnieju.


Poziom endorfin skoczył mi na tak wysoki poziom, że ciężko było mi zasnąć. Dochodziła już północ, a ja nadal nie spałem. Wiedziałem, że mój start w niedzielnej I. Charytatywnej Piątce z Fludrą dla Alanka nie będzie należał do najlepszych. Poszło mi jednak lepiej, niż myślałem. Muszę chyba bardziej zacząć wierzyć w siebie. Granie do późna w gry i konsumowanie ogromnych ilości mięsiwa na imieninach mamy Mariolki, nie wpływają negatywnie na moją formę biegową.

Alan to uroczy młodzieniec, który urodził się z wrodzoną siniczą wadą serca oraz niezgodnością przedsionkowo-komorową. Bieg miał pomóc w zbiórce środków na konieczną operację. Lubię wspierać takie inicjatywny. Zawsze, gdy mogę staram się brać udział, w charytatywnych biegach. Koszt udziału zawodnika wynosił zaledwie 15 zł i w całości był przekazany na konto rodziców Alana. Oczywiście można było uiścić cegiełkę w wyższej wysokości lub wrzucić na miejscu pieniądze do puszki.


Bieg odbywał się na dystansie 5 km. Trasa przebiegała po ścieżce rowerowej wokół Zalewu Średzkiego. Na zawody udałem się z moją Elżbietą i jej synalkiem, który z własnej i nieprzymuszonej woli zdecydował się na udział biegu dziecięcym na dystansie 600 m. W drodze na zawody zadał on pytanie: „Co to jest ta Fludra?”. Ja mu na to, że to firma, która zajmuje się obróbką metali. Po chwili usłyszałem kolejne pytanie z jego ust:” Po, co obrabiać metali? Przecież oni nic nie mają.” Żarty się młodzieniaszkowi trzymają. Faktem jest, że sformułowanie „obróbka metali” jest wieloznaczne. Może oznaczać tworzenie różnych metalowych elementów i przedmiotów, ale może również oznaczać czynność polegających na wyłudzaniu pieniędzy od członków pewnej subkultury, którzy ubierają się na czarno i słuchają ciężkiej muzyki, a zwyczajowo zowie się ich „metalami”. Mimo młodego wieku młody wyłapał tę wieloznaczność perfekcyjnie.


W trakcie zawodów panowało małe zamieszanie. Były to jednak problemy wieku młodzieńczego. Były to pierwsze zawody z tego cyklu. Organizator dopiero się uczy. Jestem pewien, że wyciągnie właściwe wnioski i w kolejnej edycji wszystko będzie już grało na sto procent. Nie myli się ten kto nic nie robi. Fajnie, że na biegowej mapie Środy pojawiły się nowe zawody. I to w dodatku o tak szczytnym charakterze. 

Organizatorowi pomyliły się czipy w biurze zawodów, wskutek czego start był opóźniony o 15 minut. Było też małe zamieszanie z biegami dziecięcymi. Nikt nie wiedział jaką trasą mają przebiegać i kiedy się zaczną. Ostatecznie udało się rozegrać dwa biegi (200 i 600 m). Numery startowe były kiepskiej jakości i pod wpływem wody odpadały z ubrań. Dużym plusem były jednak lody dla każdego dziecka, które ukończyło bieg. Jak wiadomo, dzieci ubóstwiają lody. Za rok na pewno będzie lepiej. Trzymam za to kciuki.

Na starcie wdałem się w pogaduszki z Piotrem. To jeden z moich fanów, który regularnie czyta moje kroniki. Poinformował mnie, że dziś nie jest w najlepszej formie po wczorajszej imprezie i będę miał okazję go po raz pierwszy wyprzedzić. W swoim wywodzie był jednak zbyt uprzejmy dla mnie. Mimo że wagę mamy zbliżoną, to jeśli chodzi o wyniki w bieganiu, dzieli nas spora przepaść, podobna do Wielkiego Kanionu w Kolorado. W Arizonie w USA. W Ameryce Północnej na planecie Ziemia. W Układzie Słonecznym. Piotr musiałby imprezować bez przerwy przez tydzień, abym był w stanie go prześcignąć.


W ten niedzielny poranek w założeniu miał biec wolno, gdyż robił za zajączka, który miał pomóc drugiej osobie w osiągnięciu dobrego wyniku. Udało mi się biec razem z Piotrem przez pierwszy kilometr. Zatem 1/5 biegu byłem mu stanie dorównać. Musiałem swój szaleńczy start odpokutować na pozostałych mi do mety czterech kilometrach. Czas 4m53s na kilometr w upalny i słoneczny dzień to nie jest dla mnie odpowiednie tempo. Na drugim kilometrze musiałem zwolnić, bo inaczej padłbym gdzieś w połowie dystansu. 5m20s był i tak spoko czasem. Nie byłem nim ukontentowany, ale nie drażnił mnie on. Trzeci kilometr to już była niemoc twórcza w moim wykonaniu. Słońce ostro dawało mi po pysku swym blaskiem i żarem. Woda, którą miałem w butelce, aby się napić i schłodzić poprzez oblewanie, została podgrzana do tak niebotycznej temperatury, że pewnie byłaby w stanie, jakąś zieloną herbatkę lub yerbę zaparzyć. Nie ma nic bardziej przyjemnego od wrzątku w palny dzień. Tak właśnie wyobrażam sobie piekło. Człowiekowi chce się cholernie mocno pić, a diabeł, szatan, czy inny czort w swojej „dobroci” podaje mu szklaneczkę świeżutko zaparzonego w piekielnym kociołku wrzątku. 

Gdy już chciało mi się paść na pysk i zdechnąć, od owego aktu desperacji odwiódł mnie utwór „Trofea” Dawida Podsiadły, którego refren nagle zagościł w mojej głowie.

„Staję się potworem bo wtedy czuję że

Choć jestem tak naprawdę, nie ma mnie

To dzięki temu mogę na stary rower wsiąść

Zamieszkać w kamienicy

Nie myć rąk” 

Wyobraziłem sobie, że jestem biegowym potworem, któremu żaden dystans i tempo nie jest straszne, bo mam zamontowaną w tyłku przekładnię rowerową, która mnie napędza. Dzięki temu mogę zamieszkać nawet w starej i wysokiej kamienicy bez windy, bo dzięki przekładni dam radę wdrapywać się bez najmniejszego wysiłku nawet na najwyższe piętro. Przekładnia moja jest niezawodna, niczego jej nie braknie. Po niwach zielonych niesie mnie. Nad wody spokojne prowadzi mnie. Tam myje ręce. Oszczędzam na wodzie w kamienicy. 

Nie wiem, czy Dawid Podsiadło zgodzi się z moją interpretacją jego hitu. Jeśli kiedyś będę miał okazję z nim zamienić parę słów, to na pewno poruszę ten temat, bo jest to ciekawa kwestia, która zapewne nurtuje nie tylko mnie, ale i Was moi czytelnicy. Kończąc ten wątek, dodam tylko, że warto mieć bujną wyobraźnię. Człowiek wtedy nigdy się nie nudzi. 

Na czwartym kilometrze zdarzyła się mała katastrofa…odpadł mi numer startowy. Zbyt wilgotny byłem. Papier nie dał rady. Gdybym nie kolekcjonował numerów startowych, to miałbym to gdzieś. Wywaliłbym go i szybko o nim zapomniał. Jako wytrawny kolekcjoner nie mogłem sobie pozwolić na taką herezję. Postanowiłem, że poniosę go w ręce do mety. W końcu tak daleko, aż do niej nie zostało. Mój plan udało się zrealizować. Numer dotarł do mety wraz ze mną. Był w opłakanym stanie, ale przetrwał. Na ostatnim kilometrze udało mi się nieznacznie przyśpieszyć. A dodam, że finisz był pod górkę.


Przed biegiem założyłem sobie, że pokonam dystans 5 km w czasie 27 min. Taki wynik w mojej obecnej kondycji przy uwzględnieniu trudnych warunków atmosferycznych oraz niełatwego profilu trasy był w moim zasięgu. I jak sobie założyłem, to tak zrobiłem. Zegar na mecie wskazał mi czas 26m47s.


Najlepsze jednak czekało na mnie na końcu zawodów. Gdy wypoczywałem sobie i zbierałem siły na powrót do domu, podszedł do mnie mój kolega Filip, który tego dnia wygrał zawody. Zapytał się, czy nie zrobię sobie z nim zdjęcia na podium, które mieściło się na scenie. Stwierdził, że nie mamy wspólnego zdjęcia i że będzie to fajna pamiątka. Zgodziłem się bez wahania. Tryumfatorom zawodów się nie odmawia. Po drodze na scenę dołączył się do nas Burmistrz Miasta Piotr Mieloch, któremu zaproponowaliśmy, aby dołączył się do nas. Gdy po chwili stanęliśmy wszyscy na podium w celu zrobienia wspólnej fotki, nagle pod sceną zebrało się kilku fotografów, którzy urządzili nam sesję fotograficzną. Niewinna fotka z kolegą przerodziła się sesję. Przyznam, że podobało mi się to. W świetle fleszy aparatów bardzo mi do twarzy.