W sobotnie
popołudnie Gdynia przywitała mnie obfitym deszczem. Czyżby miasto płakało nad moim
utrapionym losem? Bałem się, że w niedzielę, podczas zawodów,
będzie mi dane poczuć się jak foka pływająca w zimnym Bałtyku.
Niebiosa jednak były mi przychylne. W czasie biegu nie padało, było
stosunkowo ciepło i prawie bezwietrznie.
Swoje pierwsze kroki skierowałem do
biura zawodów mieszczącego się w hali widowiskowej Gdynia
Arena. Organizacja biura była sprawna. Bez problemów odebrałem
pakiet startowy, który był dość ubogi. Składał się z numeru
startowego, ulotek reklamowych oraz małego plecaka biegowego, z
którego jestem bardzo zadowolony, gdyż przyda mi się na dłuższe
biegi lub spacery z kijkami. Na terenie hali można było zrobić sobie zdjęcia na tle baneru reklamującego półmaraton oraz dokonać
zakupów u licznie zgromadzonych wystawców. Było mnóstwo stanowisk
z odzieżą sportową, gadżetami typu zegarki biegowe i wieszaki na
medale. Ja udałem się do miejsca z odżywkami i suplementami dla
biegaczy. Mimo, że zabrałem ze sobą 4 żele energetyczne, nabyłem dodatkowo energy shot z naturalną kofeiną.
Postanowiłem go wypróbować podczas biegu. Opakowanie 25 ml
zawierało aż 200 mg kofeiny. Prawdziwy zastrzyk naturalnej energii.
Według zaleceń pani ekspedientki należało jeden shot wypić
przed biegiem, a drugi po godzinie wysiłku. Z uwagi na fakt, że
dopiero testowałem ten specyfik, postanowiłem wypić przed startem
połowę flakonika, a drugą podczas biegu. Kofeina zadziałała
wybornie. Dostałem olbrzymiego kopa energetycznego, który dodał mi
sił.
Dłuższą chwilę spędziłem przy
stanowisku promującym półmaraton w Białymstoku, który odbędzie
się 14 maja tego roku. Jest to mój kolejny bieg na drodze do
zdobycia Korony Półmaratonów Polskich. Zrobiłem sobie zdjęcie
przed banerem promującym wydarzenie oraz zasięgnąłem języka odnośnie
trasy. Podobno jest bardzo płaska i ma tylko jeden mały podbieg na
20 kilometrze. Ucieszyło mnie to niezmiernie.
Po odbiorze pakietu startowego udałem
się do miejsca mojego zakwaterowania. Wybrałem hotel
"Mercure", gdyż miał on bardzo dobrą lokalizację. Dzieliło go około 300 metrów od linii startu. Nocleg udało mi się
zarezerwować w okazyjnej cenie, jednak słono dopłaciłem za usługi
dodatkowe (parking 40 zł, śniadanie 49 zł, 15 zł za każdą
dodatkową godzinę zakwaterowania ponad opłaconą dobę).
Późny obiad zjadłem w
restauracji „Róża wiatrów”. Zaszalałem i zamówiłem golonkę
gotowaną w piwie i pomidorach. Posiłek był ciężki, ale bardzo smaczny. Dał mi dużo siły podczas biegu. Nie mogłem oprzeć się pokusie skosztowania ich przepysznego deseru, który za namową kelnera także zamówiłem. Pieczone śliwki z lodami w sosie karmelowym okraszone śliwowicą. Niebo w gębie. Restaurację mogę szczerze polecić wszystkim miłośnikom dobrego jedzenia. Lokal urzekł
mnie nie tylko swoją kuchnią. Ma on również cudowny klimat lat minionych. Na
wejściu powitała mnie pani, która odebrała ode mnie kurtkę i
zaprowadziła do wolnego stolika. Czemu w dzisiejszych czasach
odchodzi się od takich zachowań? Każda restauracja powinna mieć
obowiązkową szatnie.
Wieczorem udałem się do Starbucks'a na
aromatyczną kawę z mlekiem. Uwielbiam tę kawiarnię. Mają
olbrzymi wybór kaw i kilka rodzajów mleka. Do ideału brakuje im
tylko cukru kokosowego, ksylitolu lub erytrytolu.
Przed snem urządziłem sobie mały maraton filmowy w celu wyluzowania się przed biegiem. Obejrzałem francuską
komedię „Wszystko zostaje w rodzinie 1/2” oraz naszą rodzimą produkcję "7 rzeczy, których nie wiecie o facetach." Uśmiałem się po pachy. Około 24.00 zasnąłem. Łóżko było duże, ale materac,
jak dla mnie, za twardy. Pobudka nastąpiła około godziny 7.00. Od razu,
bez zbędnej zwłoki, udałem się na śniadanie, na którym spotkałem
wielu biegaczy. Zjadłem pyszne parówki z warzywami oraz granolę z
nasionami i owocami. Był
osobny stół ze zdrową żywnością, na którym leżało mnóstwo rarytasów (choćby jagody goji).
Śniadanie było adekwatne do swojej ceny.
Najedzony udałem się do pokoju
zakosztować gorącej kąpieli w wannie. Potem miała miejsce
rozgrzewka i szykowanie całego ekwipunku na bieg, tj. bidonów z
izotonikiem, żeli i batonów energetycznych. Przywdziałem na siebie
strój biegowy, który zwieńczyłem workiem na śmieci z wyciętymi
dziurami na głowę i ręce, aby nie tracić ciepła od momentu opuszczenia hotelu, aż
do startu. Bez problemu odnalazłem swoją strefę startową. Nie
zostało mi nic więcej, jak tylko przebiec dystans 21 km i 97 m.
Pierwszy kilometr zacząłem biec wolno,
wręcz ślamazarnie, ale pomyślałem, że nie ma co gnać do przodu. Na drugim kilometrze przyśpieszyłem i starałem
się trzymać tempo 6 minut na kilometr. Atmosfera na trasie była
cudowna. Dzieci ze szkół kibicowały głośno i zachęcały do
biegu. Było mnóstwo życzliwych osób, które przybijały
biegaczom piątki. Co parę kilometrów rozstawione były głośniki,
z których płynęła głośna i energetyczna muzyka. To niezmiernie
pomagało w pokonaniu dystansu.
Rzuciła mi się w oczy duża ilość przenośnych toalet rozstawionych na całej trasie. To duży plus, bo nie ma nic gorszego, jak nagła potrzeba fizjologiczna podczas biegu i niemożność jej zaspokojenia.
Biegnąc lubię przyglądać się koszulkom biegaczy. Da się zawsze dostrzec mnóstwo kolorowych t-shirtów z zabawnymi tekstami. Moim faworytem była nazwa klubu biegacza „Padłem na ryj”.
Wśród biegaczy zawsze znajdzie się kilku pozytywnych wariatów. Do takich na pewno zaliczyć należy mężczyznę ubranego w różową sukienkę i opaskę z kokardą na głowie, czy Pawła Meja, zwanego bosym biegaczem, gdyż w każdych zawodach startuje bez butów.
Miłe dla oka są obrazki rodziców biegnących ze swoimi pociechami. Dzieci wygodnie siedzą w wózkach biegowych i oddają się na przykład kolorowaniu kolorowanek.
Rzuciła mi się w oczy duża ilość przenośnych toalet rozstawionych na całej trasie. To duży plus, bo nie ma nic gorszego, jak nagła potrzeba fizjologiczna podczas biegu i niemożność jej zaspokojenia.
Biegnąc lubię przyglądać się koszulkom biegaczy. Da się zawsze dostrzec mnóstwo kolorowych t-shirtów z zabawnymi tekstami. Moim faworytem była nazwa klubu biegacza „Padłem na ryj”.
Miłe dla oka są obrazki rodziców biegnących ze swoimi pociechami. Dzieci wygodnie siedzą w wózkach biegowych i oddają się na przykład kolorowaniu kolorowanek.
Moim założeniem było zaliczenie
biegu w czasie lepszym niż 2 godziny i 12 minut. Udało się! Czas 2h 9min 8s to
mój aktualny najlepszy wynik. Osiągnąłem go dzięki
fantastycznej publice zagrzewającej do walki oraz dobrze ułożonej
trasie z małą liczbą podbiegów. Gdynio, uwielbiam cię! Za rok
możesz być pewna, że zobaczymy się ponownie.
Na mecie, oprócz pamiątkowego medalu,
czekał na mnie recovery bag, w skład którego wchodziła puszka
Lecha Free, napój izotoniczny, woda, jabłko i baton z magnezem.
Jedynym mankamentem gdyńskiego półmaratonu była słaba organizacja namiotu, w którym
grawerowano medale. Czekałem w kolejce ponad godzinę, co przepłaciłem przeziębieniem.
Na koniec mam dla Was dwie ciekawostki.
Na mecie biegu po raz pierwszy w życiu
widziałem chudego labradora. W dodatku jadł on marchewkę i to z olbrzymią przyjemnością,
jakby był to tłusty kawał mięsa. Widać, że jego właściciele
prowadzą zdrowy tryb życia.
Podczas wymeldowywania z hotelu
byłem świadkiem zabawnego, w moim odczuciu, zdarzenia. Recepcjonista
próbował znaleźć firmę świadczącą usługi doładowywania
akumulatorów w autobusach ponieważ grupie Białorusinów, uczestniczących w półmaratonie, wyładował się
akumulator w ich autobusie i nie mogli wrócić do domu. Ach ta wschodnia fantazja i
nonszalancja. Byleby dojechać, a potem jakoś się wróci.
Pierwszy krok do zdobycia Korony
Półmaratonów Polskich już za mną. Można powiedzieć, że mam 20% tego cennego medalu. Jeszcze tylko cztery starty.