poniedziałek, 17 czerwca 2019

"Deluxe"! Czy Ty jesteś "deluxe"?

Różne są oblicza "deluxe". Dochodzę do wniosku, że producenci gier, już od dłuższego czasu, w bardzo różny sposób je definiują. Dla każdego z nich oznacza ono coś zupełnie innego. Nie byłoby problemu, gdyby słowo "deluxe" nie traciło na swoim znaczeniu. Kiedyś oznaczało ono przecież coś wyjątkowego i ekskluzywnego. Dziś to tylko tani chwyt marketingowy mający zachęcić gracza do kupna droższej wersji gry, która w większości przypadków nie jest mu do niczego potrzeba, a tym bardziej nie jest warta swojej ceny.


Na przykładzie wydań deluxe gier Injustice 2 i The Crew 2 postaram się wykazać jak bardzo różne są znaczenia słowa "deluxe" i czy wersje "deluxe" są nam tak w ogóle potrzebne. Na pewno nie znikną one z rynku, bo wydawcy nie zrezygnują z łatwego zarobku. Obawiam się jednak, że będą one coraz słabszej jakości, aby jeszcze łatwiej i szybciej ludzie z branży gier zwiększali swój dochód.


Wydanie deluxe Injustice 2 zawiera dwa kody, które po wklepaniu do konsoli, dają nam możliwość walki czterema nowymi wojownikami, takimi jak Darkseid, Red Hood, Sub Zero i Starfire. Właściwie to wersja deluxe obdarowuje nas jedynie trzema nowymi fajterami, bo postać Darkseida dołączana była początkowo do zamówień przedpremierowych. Oprócz dodatkowych grywalnych postaci dostajemy kilka mniejszych bzdetów (stroje, sprzęt, cienie). Prawda, że cienko jak na coś, co wydawca śmie nazwać edycją deluxe? Czy dwie kartki z kodami można nazwać czymś wyjątkowym i ekskluzywnym? Śmiem bardzo wątpić.


Aby, być uczciwym i rzetelnym muszę dostać, że istnieje jeszcze wersja Legendary, która oprócz opisanych przeze mnie wyżej dodatków daje nam sposobność do zagrania kolejnymi nowymi wojownikami. Jest ich...uwaga, aż o 6 więcej! Chyba że liczyć Żółwia Ninja jako 4 nowych wojowników, bo dzięki opcji personalizacji możemy stworzyć sobie dowolnego Turtlesa, to wtedy mamy ich o całą 9 sztuk więcej! Dochodzą nam oczywiście takie małe dodatki jak stroje i tego typu bzdety. Legendarne wydanie pełną gębą. Normalnie super! Wybaczcie, że nie krzyknę na całe gardło Wow. Nie, że problemy zdrowotne mi w tym przeszkadzają, tylko rozum i szacunek dla własnej osoby mi nie pozwalają. 

  
Sprawa na pierwszy rzut oka wygląda inaczej, gdy spojrzymy na edycję deluxe The Crew 2. Pudełko z grą spakowane jest w  papierowe etui, aby zmieścić dodatkową kopertę, która kryje w sobie kilka małych gadżetów. Znajdziemy tam mapę USA z gry oraz cztery duże naklejki. Początkowo dodatki cieszą oko i duszę kolekcjonera. Jednak po krótkiej chwili zastanowienia dochodzę do wniosku, że dodatki te, mimo że są ładne wizualnie, to są potrzebne nam jak łysemu grzebień i odżywka z mleka koziego z dodatkiem masła shea.


Oprócz fizycznych dodatków w wydaniu deluxe drugiej części The Crew znajdziemy oczywiście dodatki cyfrowe. Są one, na nasze szczęście, na płycie. Nie jest konieczne wpisywanie żadnych kodów, aby otrzymać dodatkowy samolocik, autko wyścigowe oraz samochód typy monster car. Do owych dodatków otrzymujemy nowe stroje dla naszego kierowcy. Coś czuję, że bez nich ta gra byłaby zupełnie niegrywalna. Dla ścisłości muszę dodać, że istnieje jeszcze wersja Gold, która zawiera dodatkowo season passa, który jak to powszechnie bywa umożliwia pobranie po premierze gry, dodatkowej zawartości, bez konieczności ponoszenia dodatkowych opłat.



Wydanie The Crew 2, które omówiłem wyżej, chociaż udaje, że jest deluxe, podczas gdy edycja deluxe Injustice 2 to jawna kpina. The Crew 2 podano nam w innym opakowaniu oraz dodano kilka małych gadżetów, które tylko mydlą nam oczy i odwracają uwagę od faktu, że tak naprawdę zapłaciliśmy za coś co z nazwy jest unikalne, ale w rzeczywistości z unikalnością i wyjątkowością nie ma nic do czynienia. Wydanie deluxe Injustice 2 nie podejmuje nawet tego trudu. Może to i dobrze. Przynajmniej wydawca jest szczery. Nie musi stosować żadnych sztuczek marketingowych, aby sprzedać swój produkt za cenę, której nie jest warta. Daje nam prosty wybór - chcesz płacić na błahostki, to płać, my nie będziemy Cię przesadnie do tego namawiać, sam decyduj.



Zaczynając pisać ten wpis, chciałem udowodnić, że parę dodatkowych gadżetów może dać prawo do nazywania danego wydania mianem deluxe. Jednak z każdą kolejną linijką teksty zaczynało docierać do mnie, że to nie tędy droga prowadzi. Głupie naklejki i mapka dodane do The Crew 2 nie czynią tego wydania deluxe lepszym od wydania luksusowego Injustice 2. To zwykle mydlenie oczy, na które przyznam się bez bicia, nabrałem się już na starcie. Łyknąłem to, jak pelikan. Zarówno jedno, jak i drugie wydanie obu gier w mojej opinii  nie zasługują na miano deluxe. Ich zawartość jest nieadekwatna do ich cen. Dodam, że obie gry zakupiłem na promocji, dlatego nie płakałem zbytnio nad ich ubogą zawartością.


Na linii twórcy gier i gracze mamy olbrzymi konflikt pojęciowy. Obie strony w różny sposób definiują pojęcie deluxe Branża gier już dawno zdezawuowała znaczenie tego pojęcia. Wydaje mi się, że gracze też są sobie trochę winni, przynajmniej niektórzy. Ci, co mają nierealne oczekiwania odnośnie do cen i zawartości gier, którym żaden zdrowo myślący wydawca nie jest w stanie sprostać. Nie zmienia to jednak faktu, że słowo deluxe już dawno przestało oznaczać coś wyjątkowego i ekskluzywnego.


Czy potrzebujemy zatem wydań deluxe? Tak i Nie. Większość graczy omija je szerokim łukiem, ale jest też garstka osób, która lubi dowartościować swoją osobę faktem posiadania czegoś ekskluzywnego. Nie ma w tym nic złego, przy założeniu, że deluxe w będzie czymś faktycznie wyjątkowym i niepowtarzalnym, a nie tylko tanim chwytem marketingowym mającym na celu zapełnienie kabzy wydawcy łatwym źródłem gotówki. 

A jakie jest Wasze zdanie na temat wydań deluxe? Kupujecie je, czy macie w głębokim poważaniu? Są one w ogóle potrzebne, czy mogły odejść w niepamięć jak zeszłoroczny śnieg? Zapraszam do dyskusji.  

środa, 12 czerwca 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #47_2019/15

Znana jest Wam legenda o powstaniu Bydgoszczy? Pewnie nie, bo wiedza o niej nie jest powszechna. Nie bójcie się jednak. W swojej dobroci podzielę się nią z Wami w kolejnym akapicie mojej fantastycznej kroniki biegowej, która tym razem zabierze Was do stolicy Kujaw i Pomorza.


Pradawne podania głoszą, iż pewnego dnia po ciężkim boju grupka wikingów delektowała się winem i pieczonym dzikim prosiakiem przy ognisku, które jedynie w stopniu minimalnym rozświetlało ciemną noc. Nagle jeden z wojów zwrócił się z pytaniem do swoich biesiadnych kompanów: „Gdzie jest Bydgo”? – gdyż zaniepokoiła go dłuższa nieobecność swojego towarzysza. Nagle ktoś lakonicznym komunikatem poinformował go, że „Bydgo szczy”. Na pamiątkę tego podniosłego wydarzenia w miejscu, gdzie wiking Bydgo oddawał urynę, założono osadę, której nadano nazwę Bydgoszcz.

W podróż do Bydgoszczy udałem się z moją Elżbietą. Była to okazja, aby nie tylko po raz pierwszy wziąć udział w zawodach biegowych w stolicy województwa Kujawsko – Pomorskiego, ale i też spędzić miły weekend z drugą połówką.


Bydgoszcz nie zachwyciła mnie swoim pięknem. Widać jednak, że to miasto jest w trakcie zmian swojej przestrzenni publicznej. Dużo się buduje i remontuje. Zwróciłem szczególną uwagę na rewitalizowanie sporej liczby parków. Moim zdaniem to dobre działania, bo miejsc zielonych w mieście nigdy za wiele. W Bydgoszczy zauroczyła mnie jedynie Wyspa Młyńska. Bardzo fajny teren do spędzania wolnego czasu. Dużo zieleni, wody, ławek i pięknych widoków, którymi idzie nacieszyć nawet najwybredniejsze oczy.

Bydgoszcz w sobotni dzień była skąpana w słońcu. Żadne znaki na niebie i ziemi nie wskazywały, aby dnia następnego pogoda miała ulec diametralnej zmianie. Znaki mogły jakieś być, ale może ja ich nie dostrzegłem. Wszystko przez Elkę, która przesłoniła mi świat swymi blond kłaczkami. To wszystko jej wina. Przecież nie moja!

Zaraz po zakwaterowaniu się w hotelu, ale jeszcze przed obiadem, udaliśmy się do biura zawodów, które mieściło się na stadionie Zawiszy, gdzie swoje pierwsze piłkarskie kroki stawiał nasz obecny prezes PZPN, a były reprezentant kraju – Zbigniew Boniek. Biuro działało sprawnie, szybko i bezproblemowo. Pakiet zawierał w sobie oprócz kilku drobnych upominków i słodyczy, koszulkę z logo biegu. Nie wiem, która to już koszulka w mojej kolekcji. Pewne jest, że się przyda na pewno. Jeśli nie na treningi to do chodzenia po domu. Koszulek nigdy nie wiele.


Niedziela przywitała nas obfitymi opadami deszczu. Elka narzekała, że nie lubi deszczu i ciągle pytała mi się, kiedy przestanie padać. Przywykłem do jej zachowania, bo ona tak zawsze, gdy pada deszcz. Ma na niego coś w rodzaju alergii. Można nawet powiedzieć, że deszcz działa na nią jak czerwona płachta na byka. Nie przejmowałem się deszczem. Byłem pewien, że tylko gdy stanę na linii startu, to Pan Bóg zakręci wodę kapiącą z nieba. Tak było zawsze do tej pory. Jeszcze nigdy nie przyszło mi biegać w zawodach podczas deszczu. Miałem się za biegacza wybranego, dla którego niebiosa stwarzają idealne warunki do biegania. Zostałem jednak pokarany za swoją pychę i próżność. W momencie startu opady, zamiast zelżeć to nabrały na sile. Myślałem, że deszczyk niedługo ustąpi, bo w końcu ile może lać z nieba. Jak się potem okazało, padało mi na głowę przez cały bieg i jeszcze długie godziny po zawodach. Po raz pierwszy przyszło mi brać udział w deszczowych zawodach i to w dodatku na dystansie 21 km.


Pewnie wiecie, że bardzo nie lubię tłoku na starcie, gdy nie da się biec swobodnie w swoim tempie. W Bydgoszczy organizator bardzo mi zaimponował w kwestii organizacji startu. Na żadnym etapie biegu nie było ścisku na trasie. Wiem, że to po części też wynik mniejszej ilości uczestników biegu, ale także duża zasługa dobrej organizacji. Oprócz biegu półmaratońskiego, w którym brałem udział podczas festiwalu biegowego w Bydgoszczy, odbywał się również bieg na 10 km oraz zawody rolkarskie na dystansie 10 km i 21 km. 4 grupy zawodników wypuszczano na trasę o różnych godzinach. Sprawiło to, że na trasie zawsze byli jacyś zawodnicy, którym publika mogła kibicować, ale nie było tłoku. Najwcześniej wystartowali rolkarze na „dyszkę”. 15 minut później ci startujący na 21 km. Dopiero po godzinie ruszyli biegacze, aby walczyć na dystansie 10000 m. Kwadrans po nich startowałem ja wraz z grupą innych półmaratończyków.

Start był bardzo piękny, gdyż odbywał się wprost z bieżni stadionu, która pokryta jest ślicznym niebieskim tartanem. Dopiero po pokonaniu prawie jednego okrążenia na stadionie Zawiszy ruszyliśmy w miasto, aby zaliczyć dwie pętle, które łącznie miały dać naszym nogom dystans 21 km. Wszystkie grupy biegaczy i rolkarzy startował nasz emerytowany wieloboista Sebastian Chmara, który urodził się w Bydgoszczy. Startując dystans 21 km powiedział: „Połówka na stół.”, zanim oficjalnie rozpoczął bieg. Będę go cytować, bo swoim dowcipem rozbawił mnie i nastawił do walki na trasie. Zresztą nie tylko mnie, bo na jego słowa, spora grupa biegaczy zareagowała szczerym śmiechem i gromkimi brawami.


Nawierzchnia na trasie była mokra, ale nie było ślisko. Można było biec swobodnie bez obaw o ewentualny upadek. Jedyne co mnie zmartwiło to ukształtowanie terenu, które miało być płaskie, a było pofałdowane jak mój brzuch, gdy ważyłem jeszcze ponad 130 km. Postanowiłem jednak walczyć o nowy rekord życiowy. Czułem się mocny. Podczas deszczu zawsze łatwiej się oddycha. Pomyślałem, że pogoda może być moim sprzymierzeńcem. Niczym zresztą nie ryzykowałem. Gdybym nie poprawił swojego rekordu, to nic by się nie stało. Nie mógłbym sobie jednak wybaczyć, że nawet nie spróbowałem powalczyć o nową życiówkę. Nie wybaczyłbym sobie, że poddałem się już na starcie.

Zanim przejdę do opisu zdarzeń na trasie biegu, muszę odnieść się do jednej rzeczy, która irytuje mnie bardzo. A mam na myśli tu o łamaniu postanowień regulaminów. Organizator wyraźnie wskazał w regulaminie, iż nie wolno biec w słuchawkach. Przed startem kilkukrotnie o tym wspomniał. Nie było zatem możliwości, aby ktoś o tym zakazie nie wiedział. A ludzie mimo to i tak nagminnie biegli ze słuchawkami w uszach. Zakaz miał za zadanie zwiększyć bezpieczeństwo na trasie. Czasem zdarzają się przypadki, że ludzie wpadają na siebie lub nie robią miejsca dla karetki, bo muzyka skutecznie zagłusza im dźwięki otoczenia. Pytam się jednak po co ustanawiać jakiś nakaz, gdy nie przewiduje się kary za niezastosowanie się do niego? Kary czasowe na mecie lub nawet dyskwalifikacja skutecznie by zniechęciła do biegania w słuchawkach, gdy nie życzy sobie tego organizator. Moim zdaniem takie zakazy mają sens, tylko gdy jest wyraźnie wskazana sankcja za jego złamanie. Inaczej nie mają sensu. A co do samych ludzi biegnących w słuchawkach to mnie wkurzają. Moim zdaniem tracą dużo z biegu. Nie są w stanie wczuć się w jego atmosferę. Nie słyszą dopingu kibiców ani rozmów innych biegaczy, a te dźwięki ja uwielbiam najbardziej.


Od początku biegu ruszyłem jak dzik. Postanowiłem się nie oszczędzać. Mijałem sporo biegaczy, którzy patrzyli na mnie jak przybysza z innej planety. Ich wzrok zdawał się mówić: „Jak można biec podczas deszczu w krótkich spodenkach i podkoszulce. Czy mu nie jest zimno?”. Ja patrząc na ich długie i ocieplane stroje gotowałem się na samą myśl, że miałbym biegać w takim stroju. Lepiej, żeby było trochę zimno na początku, niż potem cały czas tak gorąco, że można zemdleć.

Pierwsze 5 km pokonałem w dobrym tempie 26m13s. Szósty kilometr przywitał mnie sporym podbiegiem, który dałem radę pokonać dość szybko. Zdawałem sobie jednak sprawę, że będę się z nim musiał zmagać ponownie na drugiej pętli. Drugie 5 km nie było już takie łaskawe dla mnie jak pierwsza piątka. Teren był pofalowany prawie jak w San Francisco. Podbieg kończył się szybkim zbiegiem, który znów przechodził w małą wspinaczkę pod górę. Z założonego tempa na km 5m27s nic nie zostało. Biegłem za wolno, ale pamiętałem, że mam przewagę czasową z pierwszych pięciu kilometrów. Nie załamywałem się, gdyż nadal miałem szanse na rekordowy wynik.

Początek drugiej pętli nastawił mnie optymistycznie do dalszej walki. Płaski fragment trasy pomógł mi w zwiększeniu tempa biegu. Było tak jednak zaledwie przez 3 km. Potem nagle osłabłem. Chyba deszcz zrobił tu swoja negatywną robotę. Byłem cały mokry, ale nie przeszkadzało mi to specjalnie w biegu. Przemoczone buty nie powodowały u mnie dyskomfortu. W stopy nie było mi zimno. Czułem jedynie z każdym krokiem „chlupanie” w butach. Sprawa miała się zupełnie inaczej z dłońmi, które myślałem, że mi z zimna odpadną. Nie miałem ze sobą rękawiczek, bo kto nosi ze sobą rękawiczki w maju. Ale i one by mi zbytnio nie pomogły, bo spora ilość opadów i tak by je przemoczyła do suchej nitki. Biegłem dalej, ale z tą różnicą, że trochę wolniej.


Na pofalowanym etapie, o którym wspominałem wcześniej, było mi już znacznie zimniej. Czułem, jak moje mięśnie stygną. Nie miałem zbyt wiele sił do biegu, ale jakimś cudem udawało mi się biec w tempie 5m40s., a momentami i szybciej. W mojej głowie cały czas tliła się nadzieja na nową życiówkę. Był to jednak mały ogień. Tak mały, że w porównaniu z ogniem, którym ogrzewała się dziewczynka zapałkami, znana z popularnej bajki Hansa Christiana Andersena nie miał najmniejszych szans. Ogrzewał mnie jednak ten ogień niczym potężne ognisko rozpalone ściętymi pniami kalifornijskich sekwoi. Dawał nadzieję i siły do walki na ostanie 3 km.

Zacisnąłem zęby i parłem ostro do przodu. Nogi bolały mnie okrutnie. Byłem cały mokry i zziębnięty, ale miałem wolę walki, która kazała mi walczyć do końca. Wiedziałem, że jeśli uda mi się poprawić najlepszy mój wynik to zrobię to zaledwie o kilka sekund. To nie było ważne dla mnie. Liczyło się, tylko, aby zrobić dobry wynik. Sił dodał mi doping biegacza, który ukończył już bydgoską połówkę. Darł się on do mnie z całych sił: „Na finiszu masz być jak Ben Johnson. Masz palić tartan.” Po takich słowach nie da się biec wolno. Na finiszu dałem z siebie wszystko. Gdy wpadłem na metę i zatrzymałem się po odbiór medalu, zachwiałem się z powodu braku tlenu. Od razu podbiegło do mnie trzech ratowników medycznych, aby spytać się, czy wszystko ze mną dobrze. Uspokoiłem ich, że to tylko chwilowa niedyspozycja. Gdy po paru sekundach doszedłem do siebie, spojrzałem na zegarek, aby sprawdzić swój wynik. Chronometr wskazywał czas 14s. gorszy od mojej aktualnej życiówki. Nie byłem na siebie zły. Dałem z siebie wszystko. Udało mi się nabiegać drugi najlepszy wynik w tym roku i trzeci w karierze. Cieszył mnie też fakt, że w ciągu 4 tygodni przebiegłem dwa półmaratony w prawie identycznym czasie. Znaczy się, jakaś stabilizacja formy jest.


Po biegu w pokoju hotelowym dostałem sporych drgawek. Taka była reakcja mojego organizmu na nagłe ogrzanie go. Nigdy nie byłem w takim stanie po biegu. Trząsłem się cały jak galareta. Nie mogłem mówić, bo zbyt mocno drgała mi szczęka z zimna. Dopiero gorąca herbata, batonik i krótka drzemka pod kołdrą sprawiły, że odzyskałem swoją właściwą temperaturę ciała. Już bez drgawek, cały i zdrowy udałem się z moją lubą na pyszną pizzę. Musieliśmy zebrać siły na powrót do domu.


Na koniec podzielę się z Wami małą anegdotką, która obrazuje, jak moja Elżbieta podczas deszczu ze spokojnego baranka zmienia się w żądną krwi lwice. Gdy grawerowałem na medalu mój rezultat, cały czas narzekała mi głośno, że pada deszcz. Domagała się ode mnie, abym go wyłączył ("Wyłącz to mokre gówno"). Była urocza w swojej złości. Znam ją na tyle dobrze, iż wiem, że ona tylko tak gada. Do rękoczynów nie przechodzi. Tego jednak nie był pewien pan ze stoiska, gdzie grawerowano medale, bo po chwili, gdy usłyszał narzekanie Eleczki, w bardzo sprawny sposób przesunął stół pod namiot i zrobił dla niej trochę miejsca, aby mojej małej blondynie nic nie padało na głowę. Moja lwica wszędzie da sobie radę.

środa, 5 czerwca 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #46_2019/14

Dlaczego I.Bieg Wolności był dobrym biegiem?

Jest kilka powodów, które w mojej opinii świadczą o sukcesie tego biegu. Choć w internecie znalazłem kilka niepochlebnych opinii odnośnie do organizacji I. Biegu Wolności. Przytoczę jedną z nich i odniosę się do zupełnie nietrafionych w mojej opinii argumentów jednego biegacza.


"Zastanawiam się, dlaczego w tak dużym parku organizatorzy zdecydowali się na tak ciasną trasę. [...]
W tym miejscu warto przytoczyć stare ludowe przysłowie znane już w czasach pierwszych Piastów - "w dupie byłeś, gówno widziałeś." Trasa była wąska, ale nie była ciasna. Tłok panował jedynie na pierwszych 300 metrach trasy. Przez cały czas biegu mogłem biec swobodnie. Nie musiałem się przeciskać pomiędzy innymi biegaczami. Było nawet luźniej niż na trasach wielu innych biegów. Wiem, co mówię, bo jak wiecie, startuje często i jeśli na zawodach jest zbyt tłoczno, to zawsze to krytykuje. W przypadku Biegu Wolności nie mam na co narzekać. Było zdecydowanie luźniej, niż na trasie Krakowskiego Biegu Nocnego, gdzie szło się pozabijać na trasie, która była zbyt wąska na tak dużą liczbę biegaczy.


[...] No i przebieganie 4 razy przez metę było kiepskim rozwiązaniem. Serio nie można było zrobić większych pętli? [...]
Przebieganie kilka razy przez linię startu i mety jest nieakceptowalne w terenie miejskim, gdzie mamy zazwyczaj do wykorzystania sporą przestrzeń. W przypadku Biegu Wolności Chodziło o to, aby zawody rozegrać na jak najmniejszej przestrzeni lasu nad Maltą, gdyż jest to teren rekreacyjny, z którego korzysta mnóstwo osób. Wiadomo, że liczba rowerzystów, spacerowiczów i biegaczy wzrasta w dni wolne od pracy. Zapewne celem organizatora było zawłaszczenie jak najmniejszej przestrzeni lasu. Kilkukrotne przebieganie przez linię startu i mety miało taki plus, że biegacze mogli liczyć na sporą dawkę dopingu. Ułatwione było też korzystanie z punktów z wodą do picia.


 [...]Na 2 km trasy można było się pozabijać z tymi, co biegli już z powrotem. Dodam, że ścieżka w tym miejscu miała max 2 m.[...] 
Organizator wielokrotnie i wyraźnie podkreślał, że biegacze będą się mijać na trasie, dlatego trzeba się zawsze trzymać prawej strony trasy. Nie należę do osób o wątłej posturze. Potrzebuję zatem trochę więcej przestrzeni niż inni zawodnicy. Nie odniosłem wrażenia, że trasa była zbyt wąska. Zmieściłem się na niej idealnie i miałem jeszcze sporo wolnego miejsca.


[...] No i z tego filmiku promującego wynikało, że meta miała być na kopcu, miał być finisz na samej górze. A tutaj dziwne rozwiązanie. Biegnę przez metę, potem na kopiec i zaraz znowu przez metę. Kiepsko to ktoś przemyślał.[...]
Meta była w tym miejscu, w którym miała być. Wszystko zgadzało się z tym, co podał przed biegiem organizator. Kłania się tutaj czytanie ze zrozumieniem i dokładne studiowanie regulaminów. Jak ktoś ma naturę narzekacza, to wszędzie znajdzie powód, aby wylać wiadro pomyj na Bogu Ducha winnych organizatorów.

Powyższy komentarz znalazłem na popularnym serwisie społecznościowym. Celowo nie podaje imienia i nazwiska autora.


Co to jest ten Kopiec Wolności?
W zdefiniowaniu tego pomoże nam ciocia Wikipedia:

Kopiec Wolności – kopiec znajdujący się w Poznaniu, na prawym brzegu Warty w dzielnicy Malta, na osiedlu administracyjnym Chartowo; pierwotnie usypany dla uczczenia zwycięskiego powstania wielkopolskiego i przyłączenia regionu do niepodległej Polski. Odbudowany ma symbolizować szeroko rozumianą wolność jako największą wartość człowieka.
Zamiar budowy kopca powstał już w 1917, kiedy to planowano w tajemnicy przed zaborcą budowę wielkiego Parku Ludowego na obecnych terenach maltańskich, które były najpopularniejszym miejscem rekreacji Polaków poznańskich – można tu było swobodnie rozmawiać po polsku, ćwiczyć, a ponadto mieszkało tu niewielu Niemców. Planowano boiska, łazienki i domy gimnastyczne.
Uroczysta inauguracja budowy Kopca Zmartwychwstania (bo tak początkowo był nazywany) przypadała w dniu święta narodowego – 3 maja 1919 roku. Przez miasto przeszedł pochód, w którym uczestniczyli między innymi: prezydent, prymas Polski oraz ministrowie, a przemówienie wygłosił jeden z inicjatorów budowy – ksiądz kanonik Łukomski. W pracach budowlanych, oprócz mieszkańców Poznania i Wielkopolski, udział brali także – przybywający indywidualnie – goście z innych terenów Polski. Ostateczna bryła kopca uformowała się w 1922 roku. Pomnik osiągnął wysokość 94 metrów n.p.m., co pozwoliło mu wznieść swój szczyt 17 metrów nad poziom szosy Kobylepolskiej (obecnie ul. abpa. Baraniaka). Został rozebrany w czasie okupacji hitlerowskiej, poprzez niewolniczą pracę; często tych samych ludzi, którzy go usypywali.
Usytuowanie kopca odbiegało nieco od dzisiejszego, który jest częściową repliką poprzedniego.
I.Bieg Wolności odbył się równo 100 lat po jego oficjalnej inauguracji Kopca Wolności. Była to fantastyczna inicjatywa i genialny pomysł, bo czy bieganie nie jest kwintesencją wolności. Biegamy, bo chcemy. Nikt nas do tego nie zmusza. Sam bieg to istota wolności. Nigdy nie czujemy się bardziej wolni, niż podczas biegu. Nie liczy się wtedy nic dla nas nic. Kajdany codzienności, które pętają nasze ręce i nogi, nagle się poluźniają, opadają i zostają za nami daleko w tyle. Nie ma dla nas żadnych barier i ograniczeń. Z każdym kolejnym krokiem sięgamy nieba radości. Stajemy się coraz to bliżsi mitycznym bóstwom i herosom. Nie ma dla rzeczy niemożliwych. Wolność to szczęście. Wolność to radość z życia. Wolność to sposób na radzenie sobie z problemami. Dopóki biegniemy, jesteśmy wolni. Boimy się zatrzymać, aby znów rzeczywistość nie zakuła nas w kajdany, dlatego biegamy ciągle, bo tylko wtedy tak naprawdę jesteśmy wolni. 


Aby, otrzymać kolejny medal do kolekcji musiałem zaliczyć dwie pętle po 5 km każda i dwa razy wbiec na szczyt Kopca Wolności. Nie było to łatwe zadanie. Kopiec dał mi ostro po dupie. Był stromy jak cholera. Pierwszy raz pokonałem go biegiem, ale za drugim razem musiałem maszerować. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Nie pomogło nawet wsparcie Sylwestra, który po ukończeniu biegu pobiegł ze mną ostatni kilometr. Przekazał mi, także swoją flagę, z którą biegł całe zawody. Dzięki temu gestowi miałem cudowny finisz i ładne zdjęcia.


Trasa biegu miała urozmaicone ukształtowanie terenu. Były długie i szybkie fragmenty z górki i kilka stromych podbiegów (na Kopiec i nie tylko). Nie należała do najłatwiejszych. Śmiało mogę zaryzykować stwierdzenie, że była to najtrudniejsza trasa na "dyszkę" jaką przyszło mi w tym roku pokonywać. Bieg ostatecznie ukończyłem z wynikiem 53m59s. Był to satysfakcjonujący dla mnie wynik. Trasa była jednak krótsza, o jakieś 400 m niż powinna być. Do mojego wyniku należy zatem dodać ok. 2 min, aby był on wiarygodnym czasem na 10 km.


Jedno co mi się nie podobało to brak choćby drobnych statuetek dla zwycięzców poszczególnych kategorii. Dostali oni nagrody rzeczowe kiepskiej jakości. Zdecydowanie lepszą dla nich pamiątką byłby, chociażby dyplom niż kolejny pendrive, czy powerbank z logo jakiegoś sponsora.