piątek, 29 marca 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #38_2019/6

"Lubię wracać tam, gdzie byłem już" - śpiewał kudłaty Zbyszek Wodecki. Mam podobnie jak wykonawca kultowej "Pszczółki Mai". Lubię wracać do miejsc, które mnie zachwyciły, urzekły. Lubię ponownie odwiedzać miejsca, gdzie czuję się dobrze. Do takich na pewno należy Gdynia i ich cudowny półmaraton.


"Lubię wracać w strony, które znam. Po wspomnienia zostawione tam." Wróciłem do Gdyni - miejsca, gdzie w 2017 roku rozpoczęła się moja przygoda z Koroną Półmaratonów Polskich. Była to podróż pełna sentymentów i wspomnień. Dla Św. Jana Pawła II w "[...] mieście Wadowicach wszystko się zaczęło [...] Moja  miłość do półmaratonów narodziła się w Gdynii. To tu po raz pierwszy pobiegłem ten dystans poniżej 2h10m. Tu po raz pierwszy na trasie zacząłem się posilać żelami energetycznymi. Wiedziałem, że kiedyś tu wrócę. Nie wiedziałem jednak, że nastąpi to tak szybko.


Moja wyprawa nad Bałtyk rozpoczęła się kilka minut po godzinie 8 rano, gdy swoją srebrną polówką podjechał po mnie Sylwester wraz z Anetą i Anią. Jak najszybciej mogłem, spakowałem do auta bagaże, a następnie sam do niego się wpakowałem. Jeszcze tylko jeden planowany przystanek i można było lecieć nad morze. Na samym końcu na pokład auta wsiadała moja oblubienica Elżbieta. Przytuliła mnie mocno i czule. Ja krzyknąłem, ile sił mi tylko bozia dała do naszego kierowcy: ”Wiśta wio!” i ruszyliśmy w podróż do północnej Polandi. W podróż do miasta zbudowanego przez inż. Eugeniusza Kwiatkowskiego. Wielka szkoda, że Geniu nie był moim przodkiem, bo wtedy w Gdyni witano by mnie pewnie jako syna boga – stwórcy całego miasta. Witano by pewnie z wielką czcią i szacunkiem. Chyba że mieszkańcy wpadliby na pomysł, że mam kopnąć w kalendarz za ich grzechy. Wtedy nie byłoby fajnie. Lubię swoja krew, nie chciałbym nią zmywać żadnych grzechów. Niech sami sprzątają swoje brudy. Nie będę ich służącym.


Droga przebiegała miło, szybko i zabawnie. Nie mogło być inaczej, gdyż towarzystwo było przednie, mimo tego, że ja, czyli najjaśniejsza z gwiazd całego firmamentu biegowych blogerów, siedziałem na tylnym siedzeniu. Podróż odbywana drogą ekspresową i autostradą ma ten plus, że jest szybka, ale ma też jeden wielki minus – jest nudna jak bajka „Pat i kot” dla dorosłego człowieka. Udało mi się jednak dostrzec jeden ciekawy obiekt architektury podczas podróży – lotnisko pełne śmigłowców w Latkowie na Kujawach. Miały one olbrzymie śmigła. Sprawiały wrażenie takich potężnych i mocarnych. Pomyślałem wtedy, że to dobry znak, który mógł świadczyć, że na zawodach w Gdyni będę biec tak szybko jakbym miał w tyłku motorek ze śmigiełkiem.


Przed godziną 13.00, po zaledwie jednym przystanku na siku (nie wiem, jak mój pęcherz dał radę) dojechaliśmy do celu. Od razu udaliśmy się w kierunku biura zawodów, które mieściło się w hali Gdynia Arena. Odbiór pakietów przebiegał sprawnie. Same pakiety były ubogie. Była koszulka techniczna, ale dodatkowo płatna. Za free był komin z logo biegu. Podobał mi się. Przyfarciło mi się i w wielkiej plastikowej torbie z pakietem startowym – znalazłem takie dwa! Można powiedzieć, że oszukałem system. Jak przystało na Janusza, oczywiście nie przyznałem się do pomyłki. Zatrzymałem oba kominy. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że dopiero w pokoju, gdzie spaliśmy, zorientowałem się, że mam zbyt „bogaty’ pakiet. Nie opłacało się jechać zatem, aby oddać dodatkowy komin.  Nie miałoby to uzasadnienia ekonomicznego.


W Hali odbywały się targi Expo. Była duża liczba wystawców, ale ich asortyment był kiepski. Na stoisku organizatora biegu skusiłem się na zakup rękawków biegowych. Miały piękny design, który urzekł mnie na pierwszy rzut oka. Szkoda, że nie mogę ich w pełni wykorzystać, gdyż nie mogę naciągnąć ich na cały biceps. Skubane bicepsy są zbyt potężne. Nie będę jednak narzekał, na moje bajcpesy. Byłby to grzech wołający o pomstę do nieba. A ja nie grzeszę. Wiodę uczciwy żywot człowieka urodziwego.


Następnym etapem naszej podróży było zakwaterowanie. Sylwester znalazł apartament godny gwiazdy polskiego popu lub disco z pola. Co tam zastałem, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Muszę się trochę uspokoić, bo na samą myśl o tym cudownym mieszkanku, banan pojawia mi się na buzi, a w majtasach robi się wilgotno z podniecenia. Sam korytarz był większy niż niejedna kawalerka w nowym budownictwie. Mieściła się w nim cudowna ławeczka, na której można było przycupnąć, aby założyć lub ściągnąć buty. Była duża, lecz muszę przyznać, że zbyt twarda. Po lewej stronie od wejścia mieściła się łazienka. Wydawało mi się, że widziałem już wiele fajnych łazienek. Byłem w sporym błędzie. Można powiedzieć, że w dupie byłem i gówno widziałem, bo po raz pierwszy było dane moim oczom ujrzeć zbudowane w ścianę w łazience radio. Niby taka drobnostka, ale strasznie praktyczna. Radio zapewniało rozrywkę podczas porannej kąpieli oraz dawało komfort podczas siedzenia na tronie sedesowym. Należało je tylko wystarczająco nagłośnić, aby inni goście apartamentu nie słyszeli wydawanych przez nasze jelita i odbyt dźwięków.

Salon od sypialni oddzielał spory aneks kuchenny ze stolikiem i stołkami barowymi. Kuchnia była w pełni wyposażona. Początkowo narzekałem na brak mikrofalówki. Szybko jednak przekonałem się, że moje narzekania były na wyrost i nie miały żadnych podstaw, gdyż piekarnik miał funkcję mikrofali. Do naszej dyspozycji były, aż dwa ekspresy do kawy (jeden na kawę ziarnistą, drugi na kapsułki). W kuchni znajdował się nasz prezent powitalny – butelka czerwonego wina i czekoladki toffifee. Lubię dostawać prezenty. A kto nie lubi.

Mądre przysłowie głosi, że kto pierwszy ten lepszy. W myśl tej zasady tak szybko jak się tylko dało, zająłem dla mnie i Elki sypialnię. Nie była duża, nie była mała. Pewnie się domyślacie, że była w sam raz. Duże wygodne łóżko, biurko stylizowane na antyk. Telewizor i spora szafa. Nic więcej nie było nam trzeba, aby spędzić wygodnie noc w miłej atmosferze.


Salon został dla Anety i Sylwestra. Nie mieli jednak na co narzekać, bo ich kanapa narożnikowa była znacznie większa od naszego łóżka. Ich telewizor był również większy. Dodatkowo mieli konsolę XBOX 360. Można powiedzieć, że to już retro konsola, ale była. Aby, lepiej śledzić widok za oknem ,można było skorzystać z lunety do obserwacji gwiazd. Niezły bajer. Zarówno dla sympatyków astrologii, jak i osób, które lubią szpiegować innych. Chciałem zajrzeć w jakieś okna, ale nie mogłem złapać ostrości. Kiepski byłyby ze mnie szpieg.

Była już prawie godzina 15.00, gdy z moją kobietą udaliśmy się na obiad. Nie udało nam się namówić do jedzenia Sylwestra i Anety. Zamiast jedzenia wybrali krótką przebieżkę po Gdyni. Swoje kroki z Elżbietą skierowaliśmy w kierunku Tawerny Kapitana Cooka, gdzie przy kotlecie schabowym z pieczonymi pyrkami i piwie spędziliśmy we dwoje smaczną dłuższą chwilę. Na deser nie mieliśmy miejsca. Dopiero po pięciu minutach spaceru zwolniło się na niego miejsce. I dobrze, że tak się stało, bo inaczej nie skosztowałbym genialnego sernika różanego z małej knajpki o nazwie Kofeina. Miałem nie jeść nic słodkiego w czasie Wielkiego Postu. Poległem jednak w tej kwestii. Nie żałuję. Było warto. Za taki sernik można diabłu duszę oddać. Nie za jeden kawałek, a za całą tortownicę oczywiście. Trzeba się cenić. Duszy za pół darmo nie wypada oddać. 

Spotkaliśmy się razem z Anetą i Sylwkiem wieczorem, aby porobić sobie pamiątkowe zdjęcia. Jako tło królował Dar Pomorza. Zrobiliśmy sobie przy nim zdjęcia podczas całego wyjazdu, chyba o każdej porze dnia i nocy. Piękny okręt. Nie ma się co dziwić, że każdy z nas chciał się uwiecznić przy tym cudzie żeglugi. Zrobiliśmy zakupy na kolację, śniadanie i udaliśmy się do naszego apartamentu, do którego sam Blake Carrington nie powstydziłby się zabrać swojej demonicznej Alexis, gdy ta była jeszcze jego żoną. Kojarzycie w ogóle ten serial Dynastia? Oglądałem go zawsze z rodzicami w niedzielne popołudnia. Była to amerykańska, wysokobudżetowa opera mydlana. Serial opowiadał o losach sagi bogatych Carringtonów i ich walce biznesowej z rodziną Colbych. Jako dziecko zauroczony byłem cudną urodą Krystle Carrington. Ale cicho, bo się Elka o tym dowie.


Wieczór minął nam mile przy winie i rozmowie. Trochę nas z Elżbietą poniosło i zrobiliśmy sobie kilka głupiutkich selfie. Najbardziej podobało nam się nasze zdjęcie w pidżamach i plastikowych laczkach z Pepco. Wyglądaliśmy w takich strojach komicznie na tle wypasionego apartamentu. Małomiasteczkowi przyjechali do metropolii i nie potrafią się zachować. Cudne to było! W zabawny nastrój wprawiły nas również komiczne pardonie wykonywane przez wokalistę o pseudonimie Chwytak. Jego utwór „Zajebały żule mi”, będący muzyczną parodią utworu „Deniere Danse” był hitem wieczoru. Ba! Był hitem całego półmaratonu. Nuciłem go prawie przez cały bieg. Jeśli, ktoś przypadkiem nie znał hitów tego artysty, to polecam jego kanał na you tube.

Poranek nadszedł szybko. Siedem godzin snu na szczęście wystarczyło, aby zregenerować organizm po długiej podróży i naładować baterie na pokonanie 21 km. Toaleta, śniadanie, ubieranie. Typowy poranek przed biegiem. Zanim wszyscy się uszykowaliśmy i opuściliśmy pokój, dokładnie sprawdziłem, czy aby przypadkiem niczego nie zapomniałem zabrać ze sobą. Najważniejszy był dla mnie pas biegowy z bidonami i żelami. Ale o nim napiszę jeszcze później, bo wiąże się z nim ciekawa i pełna emocji oraz wrażeń akcja. Wszystko skończyło się na szczęście happy endem, dzięki zaradności i sprytowi pewnej małej blondyny, która w październiku obchodzi swoje urodziny. Ładnie mi do rymu wyszło. Nie bójcie się jednak, pisanie wierszy zostawię innym tuzom tego świata. Zostanę przy głupkowatych blogach, bo to one wychodzą mi najlepiej.


Start miał się odbyć o godzinie 11.00. Z apartamentu do miejsca rozpoczęcia zawodów dzielił nas dystans zaledwie 400 m. Nie musieliśmy się zatem bardzo śpieszyć z opuszczeniem pokoju. W drogę na zawody wyruszyliśmy o 10.15. Zrobiliśmy sobie mnóstwo zdjęć pamiątkowych, aby po latach było co wspominać i opowiadać wieczorami wnukom przy kominku przy okazji popijania słodkiego kakałka. Krótka rozgrzewka dogrzała nasze wyziębione zimnym i przeszywającym wiatrem ciała. Słońce świeciło i grzało mocno, ale wiatr był nie za ciekawy. Na pewno nie pomagał w bieganiu, ale o tym, że mocno przeszkadzał dowiedziałem się, dopiero na trasie gdyńskiego półmaratonu.


Pożegnaliśmy się wszyscy i umówiliśmy, że spotkamy się po biegu w Tawernie Kapitana Cooka. Elka wzięła mój plecak z naszymi rzeczami, abyśmy po biegu mogli się ubrać i trochę ogrzać. Zanim jednak udałem się do swojej strefy startowej, postanowiłem jeszcze raz dla pewności odcedzić kartofelki. Do przenośnych toalet było zbyt daleko, dlatego znalazłem sobie inne ustronne miejsce za płotem na placu rozbiórki. Zbyt ustronne to miejsce nie było, gdyż spotkałem tam wiele innych biegaczy. Znalezienie wolnego miejsca zajęło mi trochę czasu, ale cała operacja zakończyła się powodzeniem. Gdy wiązałem sznurek od spodenek, aby nie spadły mi z tyłka, zorientowałem się, że nie zabrałem od Elki mojego pasa z bidonami i żelami. Postanowiłem czym prędzej pędzić do miejsca, gdzie po raz ostatni widziałem moją blondynę. Przyznam, że byłem mocno spanikowany. Nie miałem ze sobą telefonu, więc kontakt z Elką przez sieć komórkową odpadał.




Gdy dotarłem do ławki, gdzie ostatni raz moje śliczne oczy widziały moją jeszcze bardziej śliczną kobietę, jej już tam niestety nie było. Poziom paniki urósł u mnie prawie do poziomu maksimum. Ciśnienie się podniosło. Serce waliło mocno. Postanowiłem poszukać Elżbiety w wielotysięcznym tłumie ludzi. Było to karkołomne przedsięwzięcie. Na szybko wykombinowałem sobie, że może poszła już do Tawerny, gdzie miała za nami czekać po biegu. Na moje nieszczęście, do Tawerny prowadziły dwie równoległe do siebie drogi. Postanowiłem wybrać tą bardziej uczęszczaną. Ile sił bozia dała w nogach, biegłem przed siebie, jednocześnie rozglądając się dookoła siebie i krzycząc z całych sił – „Elka! Elka!”. Daremne były moje starania. Nie było jej w Tawernie ani po drodze do niej. Do startu miałem 5 minut. Zdecydowałem, że wrócę drugą drogą i może tam ją spotkam. Myliłem się. Nie było jej. Ani widu, ani słychu Elki. Dziwne to było uczucie, bo ona zazwyczaj nie milczy. Pierwszy raz w życiu nie zareagowała na moje wołanie. Postałem trochę w miejscu, gdzie widziałem ją po raz ostatni i udałem się do swojej strefy startowej. Stosując jedną z wielu znanych mi technik relaksacyjnych, uspokoiłem moje skołatane nerwy. Wiedziałem, że dam sobie radę bez żeli i bez wody, ale nie powalczę wtedy o dobry czas. Aż tu nagle…

… podbiega do mnie pewne śliczne blond dziewczę i podaje mi mój biegowy pas, z wielkim uśmiechem na twarzy, mówiąc do mnie: ”Zapomniałeś czegoś kochanie.” Powitałem ją z wielką radością i w podzięce ucałowałem spontanicznie kilka razy. Nie wiem, ile razy w tamtej chwil powiedziałem jej, że ją kocham. Wiem, jednak że uratowała mi życie. Stała się moim kochanym aniołkiem stróżem, który nigdy nie pozwoli, aby stała mi się jakaś krzywda. Nie każdy super bohater nosi pelerynę. Moja bohaterka, która uratowała mnie od zguby, nosi blond włosy.


Trzeba przyznać mej Elizabeth, że jest pomysłowa i ma zadatki na detektywa, gdyż odnalazła mnie bezbłędnie w kilka minut. Miała przy sobie telefon swój oraz Anety. Wiedziała, że Sylwester ma telefon przy sobie, ale nie znała jego numeru. Tylko on znał jej. Postanowiła zatem poszukać numeru Sylwestra w telefonie Anety. Zajęło jej to dłuższą chwilę, a wszystko to wina Anety i jej pomysłowości w nazewnictwie kontaktów. Odnalazła do niego numer po dokonaniu analizy ostatnich wykonywanych połączeń. Sylwek przekazał jej informację, że jestem w strefie startowej A3 i tam też mnie moja luba odnalazła. Prawda, że niezła spryciula z niej? Spróbujcie tylko zaprzeczyć, a będziecie mieć do czynienia ze mną!

Nadeszła pora startu mojej strefy. Czułem się pewnie i spokojnie. Trochę było mi zimno, dlatego chciałem czym prędzej przekroczyć linię startu. W końcu się doczekałem i mogłem ruszyć przy energetycznym kawałku Fatboy Slima „The Funk Soul Brother”, który dobrze znałem z czasów młodzieńczych, gdy ostro pogrywałem w Fife. Właśnie w tej sportowej grze od Electronic Arts pierwszy raz było mi dane poznać tę cudną piosnkę rozrywkową. 

Od początku postanowiłem sobie, że od pierwszych kilometrów nie polecę w trupa, tylko rozsądnie rozłożę sobie siły na cały bieg, by dopiero na końcu biec na maksimum swoim możliwości. I o dziwo początek wskazywał na to, że uda mi się ten plan uda zrealizować. Pierwsze 6 kilometrów zleciało mi bardzo szybko. Każdy kilometr zaliczałem z czasem poniżej 5m30s. Czułem się bardzo dobrze. Nogi mnie niosły z łatwością i lekkością. W płucach miałem dużo tlenu. Czułem, że idę na swój nowy rekord. Trasa była do tej pory jedynie delikatnie pofałdowana. Wiatr wiał mocno, ale w tłumie ludzi i w otoczeniu miejskich budynków, w ogóle nie przeszkadzał. Zaliczałem kolejne kilometry z taką przyjemnością jak Reksio w popularnej kreskówce, szamał szynkę. Czułem wielką radość z biegu. Nieznacznie zwolniłem na 7 kilometrze. Nadal biegłem jednak na swój rekord. To, co straciłem na 7 kilometrze, z łatwością odrobiłem na ósmym. Niestety nadszedł 9 kilometr, który uświadomił mi,  że to silny wiatr, będzie podczas tego biegu rozdawać karty, a ze mnie kiepski szuler.


Wiało coraz mocniej. I to miało prosto w twarz. Pokonywanie kolejnych metrów zaczęło sprawiać mi co raz więcej trudności. Dziewiąty i dziesiąty kilometr dały mi w kość, ale nie odebrały mi woli walki i sił do szybkiego biegu. Zrobił to dopiero jedenasty kilometr, który cały przebiegał pod dość stromą górkę, która w połączeniu z silnym wiatrem wiejącym prosto w oczy zdawała mi się wyglądać jak droga na K-2.  Zaliczyłem go w czasie 6m02s. Był to pierwszy kilometr powyżej 6 minut. Zdenerwowało mnie to bardzo, bo jakaś pieprzona górka i cholerny wiatr znacznie mnie zwolnił. Stwierdziłem, że nie ma co płakać na rozlanym mlekiem i zważoną śmietaną, tylko trzeba się wziąć w garść i zapieprzać.

Nadal wiało mi w twarz. Podobno biednemu zawsze wiatr w oczy. Zrobiło się jednak trochę bardziej płasko. Nóżki zaczęły mi się rwać żwawiej do przodu. Zacząłem nucić sobie w głowie pewien biesiadny szlagier o treści:" A muzyczka, ino, ino, A muzyczka rżnie, Bo przy tej muzyczce. Gości bawią się (wesoło!)". Ewidentnie dodał mi on sił, bo następne kilometry były w moim wykonaniu znacznie szybsze. Już mi się do końca biegu nie zdarzyła wtopa w postaci czasu na kilometr powyżej 6 minut.


Mając już za sobą jakieś 70% trasy, wdałem się w krótka pogawędkę z dwoma pacemakerami - Andrzejem i Zbyszkiem, którzy prowadzili biegaczy do mety na czas 2 h. Panowie nie dosyć, że trzymali cały czas równe tempo na ostateczny czas dwóch godzin, to w dodatku sypali dowcipami podobnie, jak magik sypie z rękawa kartami. Gdy ich wyprzedzałem, śmiali się, że mam tak nie pędzić ostro do przodu, bo jeszcze wyprzedzę Kenijczyków i chłopaki z Afryki się zarumienią ze wstydu. Nie posłuchałem ich i wyprzedziłem całą gromadę biegaczy, którą prowadzili. Potem żałowałem, bo moja szarża kosztowała mnie sporo sił. Ostatecznie Andrzej i Zbyszek i tak mnie, dogonili, a ja biegłem za nimi w dyktowanym przez nich tempie.

Pod koniec biegu, gdy już bardzo opuściły mnie siły i nie miałem sił, aby przyśpieszyć, z pomocą przyszła mi ... Myszka Minnie, która dodała mi się swoim entuzjastycznym machaniem i cudownym uśmiechem. Przybiła mi piątkę swoją włochatą i miłą w dotyku łapką. Normalnie przez chwilę się zadurzyłem w tej myszce. Szybko mi jednak przeszło, gdy uświadomiłem sobie, że ona zachowuje się tak w stosunku do każdego, bo jej za to płacą. Was też nabrała ta cholerna włochata szkodnica?


Ostatni kilometr przebiegał z dużej górki. Szło się tam mocno rozpędzić. Zgodnie z radami klubowego kolegi Kamila, na górce "puściłem" nogi. Dałem się ponieść prawom fizyki. Moja masa pchała mnie szybko do przodu. Nawet nie zauważyłem, gdy znalazłem się na ostatniej prostej do mety. Ta w tym roku była usytuowana w pięknych okolicznościach przyrody, bo na Gdyńskiej plaży. Wzdłuż ostatnich metrów trasy zgromadziła się spora grupka kibiców, która wszystkich finiszujących biegaczy gromko dopingowała. Takie finisze, pełne pozytywnej energii to ja kocham, wielbię, ubóstwiam i szanuję.


Choć pacemakerzy Andrzej i Zbyszek uciekli mi na ostatniej prostej, to i tak udało mi się bieg ukończyć w czasie poniżej dwóch godzin. Czas 1h59m26s bardzo mnie satysfakcjonował. Gdy biegłem "połówkę" w Gdyni w 2017 roku, uzyskałem czas 2h09m22s. Była wtedy inna trasa - łatwiejsza! Widać, że jakiś tam progres zrobiłem. Były to moje trzecie zawody, gdzie na atestowanej trasie ukończyłem półmaraton w czasie poniżej dwóch godzin. Chciałbym zacząć biegać w takim tempie regularnie, aby potem jeszcze bardziej wyśrubować swoją życiówkę.

W strefie finishera na każdego biegacza, który ukończył zawody oprócz medalu rzecz jasna, czekał recovery bag. Był to olbrzymi plastikowy worek wypełniony produktami odżywczymi takimi jak napój izotoniczny, piwo bezalkoholowe, woda mineralna, batoniki i ciasteczka. Była też mandarynka, która mi się rozgniotła i zrobiła niezły bałagan w torbie.



Mam do Was takie małe pytanie? Ukarano Was kiedyś na zawodach karą czasową? Bo moich przyjaciół tak! Było to na początku zabawne, ale w gruncie rzeczy owa kara była delikatnie niesprawiedliwa. Organizator wymierzał ją każdemu biegaczowi za start z nie swojej strefy. Byłoby to słuszne posunięcie, gdyby strefy były oznakowane w sposób widoczny. A tak nie było. Na starcie wdarł się organizatorowi mały chaos, za który zapłacili sami biegacze. W 2017 roku, gdy ostatni raz gościłem w Gdyni na półmaratonie, to strefy startowe były wyraźnie oznaczone. W tym roku oznaczenia, jeśli w ogóle były, to były zupełnie niewidoczne. Chyba że tylko ja ich nie widziałem, bo zwykłem nie biegać w okularach, a bez nich już coraz gorzej widzę. Karą czasową ukarano ponad 300 biegaczy. Wątpię, aby każdy z nich miał podobnie jak ja problem ze wzrokiem. Dochodzę zatem do wniosku, że strefy były źle oznakowane. Sylwek i Aneta! Jak to jest dostać karę na zawodach? Ja na swoją nadal czekam. Podejrzewam, że mogą mnie niedługo ukarać, za bycie zbyt przystojnym biegaczem i rozpraszanie swoją urodą innych biegaczek i biegaczy też.


Po biegu mieliśmy sporo czasu na doprowadzenie się do porządku w naszym apartamencie, gdyż jego właściciel nie wziął od nas nawet złotówki za przedłużenie doby. Gdy już wszyscy byliśmy czyści, schludni i pachnący, zdecydowaliśmy, że pora już wracać na cudowną ziemię średzką. Stwierdziliśmy jednak, że nie ma co się spieszyć z powrotem, gdyż trzeba wykorzystać czas wyjazdu ,tak mocno jak tylko idzie. Ustawiliśmy nawigację na kierunek Sopot - Molo. Zanim jednak wyruszyliśmy w drogę, postanowiliśmy odwiedzić najbliższą placówkę pocztową w celu nabycia dobrych izotoników na dalszą drogę. Wypadała wtedy akurat niedziela niehandlowa i punkty handlowe nie były otwarte. Dobrze, że Żabki przekształciły się w poczty, bo inaczej nie mielibyśmy gdzie kupić Captain Jack-ów, Książęcych Pszenicznych i Tyskich, które niektórym towarzyszom mojej podróży trochę zaszkodziły.


Delikatnie rozweseleni procentami udaliśmy się na molo w Sopocie. Dodam, że kierowca był trzeźwy. Biedak! Na molo mieliśmy jedynie kilkanaście minut na spokojny spacer, gdyż zbierało się na srogi deszczyk. Gdy w końcu niebo zapłakało nad naszym losem, w pośpiechu szukaliśmy pizzerii, gdzie moglibyśmy napełnić nasze puste brzuchy. Udało nam się to dopiero po dłuższej chwili  znaleźć wolne miejsce w pizzerii Da Grasso. Pizza w tej sieciowej restauracji jest zawsze smaczna, a piwo zimne. Pewnie zdziwi Was informacja o ilości spożywanych przez nas piw. Sportowcy przecież nie piją. Toż to największe kłamstwo i powszechnie rozpowszechniany mit. Sportowcy piją. Piwo to nagroda za wysiłek. Inaczej by nam się nie chciało biegać.



Mieliśmy już wracać do domu, ale udało mi się, dzięki mojemu wrodzonemu urokowi, namówić naszego kierowcę do jeszcze jednego przystanku przed powrotem do domu. Udaliśmy się na kawę i ciacho do nietypowej, ale bardzo klimatycznej kawiarni - Kotka Cafe. Kawę, herbatę i ciacha konsumuje się tam w towarzystwie sympatycznych włochatych kocurków. Liczyłem, że będzie mi dane pogłaskać do woli urocze sierściuchy. One nie były jednak zbytnio zainteresowane moimi pieszczotami. Nie wiem jak to możliwe, ale tak było. Kawiarnia była bardzo sympatyczna. Spędziliśmy tam miło czas. Obecność kotów wprowadzała senną i relaksującą atmosferę. Bardzo dobry lokal, jeśli człowiek pragnie się trochę wyciszyć.


Nawet w tak spokojnym miejscu mojej Elce może przytrafić się jakaś wesoła przygoda. Gdy szła do toalety, w wiadomym celu, spotkała ją spora niespodzianka. Cała toaleta opanowana została przez grupkę niesfornych kotków, które za nic miały sobie zakaz wchodzenia do toalety. Jakiś mało rozgarnięty klient zostawił uchylone drzwi, a one nie wahały się wykorzystać tej nadarzającej się okazji. Wyobraźcie sobie zdziwienie Elżbiety, gdy w toalecie zobaczyła grupkę kotów, które dosłownie były wszędzie i uniemożliwiały załatwienie naglącej potrzeby. Nazwałem tę niesforną grupkę - Kocią Mafią, gdyż niczym mafia obejmuje kolejne terytoria jako swoje strefy wpływów, tak one opanowały całą toaletę. Pomocy, Elce udzieliła Aneta, która wygoniła koty i uwolniła toaletę od ich panowania.

Kotka Cafe była już naszym ostatnim przystankiem w drodze do domu. Po drodze zatrzymaliśmy się tylko raz na siku i po to, aby kupić Tyskie, bo kogoś mocno suszyło po drodze. Dotarliśmy do Środy w okolicach północy. Był to bardzo intensywny weekend. Oby takich więcej, bo w tak doborowym towarzystwie czas leci szybko, miło i przyjemnie, a zmęczenia trudami podróży i biegu w ogóle się nie odczuwa. A jak piwo smakuje dobrze...

Przeważająca większość zdjęć jest autorstwa Sylwestra. Jego pomoc w dokumentowaniu naszych wyjazdów na biegi jest nieoceniona. 

piątek, 15 marca 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #37_2019/5

Zapewne znana jest Wam scena z kultowego filmu Juliusza Machulskiego „Kiler – ów 2 – óch”, gdy postać grana przez Jolantę Fraszyńską przedstawia się Jurkowi Kilerowi tymi słowy:” Jestem Aldona. Ale mówcie mi Dona – Dona, krótko i zajebiście.” I taki też będzie ten wpis – krótki i zajebisty!


Po tym, jak w ostatnim wpisie kronikarskim, uraczyłem Was obfitą ścianą tekstu, dziś obiecuję, że będzie krócej. Recordowa Dziesiątka w Poznaniu (dawniej Maniacka) to bieg charakteryzujący się szybką trasą, dlatego też będzie dziś mega szybko, bez zbędnego lania wody. Popiszę jednak trochę głupot. Nie martwcie się. To silniejsze ode mnie. Wiecie, że podobno chłop może wyjść ze wsi, ale wieś z chłopa nie wyjdzie nigdy. U mnie jest podobnie pisaniem głupot. Mogę chcieć pisać poważnie, ale na chęciach zazwyczaj się kończy. 

Na zawody o nazwie 15. Recordowa Dziesiątka udaliśmy się skromną ekipą Polonii Środa w składzie: Asia, Aneta, Łukasz x2, Adam, Marcin i ja rzecz jasna we własnej osobie – Boski Kwiatkowski! Dla przyjaciół Tomasz, Kwiatek lub Tomasso, a dla wrogów ten przystojny umięśniony gnojek! Droga jak zawsze przebiegała w wesołej atmosferze. To jest interesujące, jak dorośli ludzie mogą się dobrze bawić w drodze bez alkoholu. Kiedyś wydawało mi się to niemożliwe. Teraz wiem, że piwo cieszy, ale nic nie powoduje takie wielkiego uśmiechu na twarzy jak myśl o zbliżających się zawodach.


W biurze zawodów, które mieściło się tak, jak przed rokiem, nad jeziorem Malta, zameldowaliśmy się po godzinie 10.00. Jak zawsze na tej imprezie, było ono pełne ludzi. Sam proces odbioru pakietów nie zajął nam zbyt dużo czasu. Po ok. 20 minutach miałem już swój w ręku. Duży plastikowy worek wiązany sznurkiem (ekologia pierwsza klasa, plastik musi być, płótno nadal jest passe) mieścił w sobie oprócz numeru startowego, piwo marki Grodziskie. Było do wyboru alkoholowe i takie bezalkoholowe. Pani wydająca pakiet bez pytania się mnie o wybór rodzaju piwa, pewnie i bez wahania spakowała mi piwo alkoholowe. Pewnie wyczytała z moich pięknych błękitnych oczu, że alkohol to mój dobry kumpel i nie chciała nas rozdzielać. Z piwem alkoholowym zawsze się dogadam. Z bezalkoholowym mogłoby być różnie. Moglibyśmy nie przypaść sobie do gustu. Kłótnie i waśnie nie były mi potrzebne przed biegiem. Mimo młodego biegu, pani z biura zawodów wykazała się wielką mądrością życiową i rozsądkiem.


Start miał miejsce o godzinie 12.00 i odbywał się w kilku falach. Nie sposób jest naraz puścić na trasę 5 tys. osób. Znaczy, da się, ale jak chce się uniknąć rzezi i tratowania słabszych przez silniejszych, to nie wypada tego robić. Dla psycholi żądnych krwi byłby to istny raj i spełnienie najskrytszych fantazji z dzieciństwa. Ja nie chciałbym tego oglądać, choć przyznam, że jakaś ciemna i chora część mojej psychiki rzuciłaby z chęcią na to okiem, jakoś tak ukradkiem.



Wystartowałem ze swojej strefy startowej parę minut po 12.00. Na początkowych metrach biegu towarzyszyła mi koleżanka klubowa Asia, która przestrzegała mnie, abym na stracie zbytnio nie szarżował, bo bieg liczy sobie 10 km. Nie posłuchałem jej. Potem żałowałem. Start biegu był z dużej górki. Jeśli dodamy do tego entuzjastyczny tłum ludzi, który zawsze dodaje skrzydeł, to idzie dojść do wniosku, że da się wykręcić dobry czas. Pierwszy kilometr ukończyłem w czasie poniżej 5 minut. Szkoda, że następne kilometry nie poszły mi również tak szybko. O ile drugi, trzeci i czwarty kilometr w moim wykonaniu nie były najgorsze, bo zaliczyłem każdy w czasie poniżej 5m25s To szkoda, że nie mogę tego powiedzieć tego samego o piątym kilometrze.


To właśnie na nim zacząłem odczuwać trudy zbyt nonszalanckiego początku. Nogi zrobiły się cięższe. Oddech mocno przyśpieszył. Delikatnie zawirowało mi w głowie. Udało się jednak ukończyć ten kilometr w czasie 5m39s. Przez chwilę chciałem nawet spróbować przyśpieszyć, aby dogonić Asię, która uciekła mi gdzieś na 4 kilometrze. Na chęciach się jednak skończyło. Nogi dostałem jak z kamienia. Kręciło mi się w głowie, jakbym przed chwilą brał udział w zdjęciach do teledysku do utworu Reni Jusis „Zakręcona.” Muliło mnie i jeździło po żołądku. Wydawało mi się, że zamiast biec, to człapię się jak jakiś niezbyt ruchawy zombie z amerykańskiego filmu klasy B. Chciałem jedynie dobiec do mety cały i zdrów. W dupie miałem dobry rezultat. W miarę upływu kolejnych metrów siły jednak powoli zaczęły do mnie wracać. Gdy zobaczyłem, że szósty kilometr ukończyłem w czasie 6m08s, uznałem, że jest to dobry rezultat, jeśli brać pod uwagę to jak się czułem w tamtej chwili.


Czas dostrzeżony na zegarku dodał mi sił. Brakujące 3 kilometry do mety, pokonałem już w znacznie lepszym czasie. Dodam i podkreślę, że każdy kolejny kilometr był szybszy od poprzedniego, a dziesiąty kilometr był tylko nieznacznie wolniejszy od pierwszego. Nie umiem znaleźć powodu nagłego napływu sił. Nie mały wpływ na zaistniały stan rzeczy miał pewnie fakt, że ostatnie trzy kilometry do mety były z górki, a w plecy wszystkim biegaczom wiał silny wiatr dodający impetu.


Czas na mecie – 53m45s odbiegał od czasów moich marzeń, w porównaniu z czasem, jaki nabiegałem na tej trasie w ubiegłym roku (trasa była tylko delikatnie w tym roku zmodyfikowana) – 57m37s, był to świetny wynik. Widać, że jestem teraz w lepszej formie, niż przed rokiem o tym samym czasie. Finisz, jaki zaliczyłem na Recordowej Dziesiątce, był moim najlepszym finiszem w historii. Nogi niosły mnie do mety, brakowało trochę oddechu, ale nogi niosły. Do tej pory zawsze zawodziły mnie na samej końcówce biegu. W Poznaniu miały siłę. Nie zrobiły się bolesne i twarde jak z kamienia. Czuję w nich moc, jakiej jeszcze nigdy nie czułem! Oddech przyjdzie, gdy zacznę więcej biegać. A jak wszystko zagra odpowiednio, to na wiosnę będzie pięknie.



czwartek, 14 marca 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #36_2019/4

"Och, Tomku, dlaczego masz takie wielkie oczy?" – "Abym mógł lepiej widzieć trasę." – "Och, Tomku, dlaczego masz takie wielkie ręce?" – "Abym mógł lepiej utrzymać równowagę" – "Ale dlaczego masz tak strasznie wielki stopy?" – "Aby szybciej biec w Tropem Wilczym w Poznaniu!"


Był sobotni wieczór. Taki oto zwykły wieczór przed niedzielnymi zawodami, jakich przed Tomaszem było już wiele. I jakich pewnie przed nim jeszcze więcej. Przynajmniej miał taką nadzieję. Po całym rytuale łazienkowym, który przebiegł nadzwyczaj szybko i sprawie, Tomasz legł samotnie do łoża. Zgasił światło w swym małym, wręcz klaustrofobicznym pokoju i ustawił budzik na rano. Sen jednak nie był mu dany tej nocy. Kręcił się biedak w swoim wyrku niemiłosiernie. Przewracał z boku na bok. Nie mógł zasnąć. Jak to bywa w takich sytuacjach, zaczął rozmyślać o wielu sprawach, zamiast słodko drzemać. Analizował wszystkie bieżące wydatki. Zajęło mu to sporo czasu. Chciał przeanalizować dochody, ale stwierdził, że nie warto, bo zaraz, gdyby zaczął, to musiałby już kończyć tę analizę. Zastanawiał się, czy piżmoszczury idzie hodować w domu i co na to by matka powiedziała, gdyby takiego niezwykłego lokatora zakwaterował w łazienkowej wannie. W końcu zaczął rozmyślać o biegach. Dopadła go wtedy delikatna depresja. Doszedł do wniosku, że tyle biega, a jeszcze nigdy nie stał na pudle. Nie marzył o najwyższym podium, ale takie trzecie miejsce chętnie by łyknął, z taką chęcią jak Reksio szamał szynkę. Po chwili smutku i rozpaczy nastąpił do jego mózgu nagły dopływ endorfin i dopaminy. Krzyknął z całych sił „Eureka” i ogromnym impetem wyskoczył z łóżka. Z sąsiedniego pokoju dało się słyszeć krzyk babci – „Zamknij ryj. Jest noc.” Zignorował groźbę babci i udał się na łazienkowy tron, aby dokładnie przemyśleć plan, który pod przykryciem nocy opracowały jego szare komórki. Plan zdobycia miejsca na podium i to już w jutrzejszych zawodach. 

Tomasz wiedział, że aby zdobyć miejsce na podium w jakichkolwiek zawodach, musi się odwołać do sił nadprzyrodzonych i nieczystych. Inaczej nie ma szans. Równa i uczciwa walka nie wchodziła w rachubę. Tylko czarna magia mogła mu pomóc w tej kwestii. Widział, że takie usługi u szamana, wróżki, czy jakiejś tam innej szeptuchy, do tanich nie należą. Tomasz na Richiego milionera nie wyglądał i takowym też ku jego smutkowi wielkiemu nie był. Ciężko jest szaremu człowieczkowi skołować sporą sumę na tajemne i mroczne rytuały. Pomyślał, że może przecież sprzedać nerkę, bo w końcu ma dwie, a ludzie i z jedną żyją normalnie. Na myśl, że miałby się pożegnać z jakimś swoim organem, ogarnął go smutek. Przyzwyczaił się do swojej nerki. Miał ją w końcu od urodzenia. Zdążył się już z nią zżyć.


Musiał wykombinować inny sposób, aby w końcu osiągnąć upragniony cel. Wpadł na genialny pomysł, aby ominąć pośredników i od razu zwrócić się do samego Władcy Chaosu i Ciemności – Pana Szatana. Za miejsce na podium był gotów oddać mu nawet swoją duszę. Problemem była jednak wartość, jaką przejawiała jego dusza. Nie budziła ona zainteresowania Szatana. Widocznie nie wiązał z nią żadnych korzyści. Tomasz chciał ją już kiedyś dawno temu oddać w zamian na miejsce na studiach stacjonarnych na UAM. Szatan, wtedy kategorycznie odmówił, nie uzasadniając niczym swojej odmowy sporządzenia cyrografu. Trochę to smuciło Tomasza, ale z drugiej strony zachował prawa do swojej duszy. Cały czas mógł nią swobodnie dysponować. Zawsze to jakiś plus, choć żadne właściwie pocieszenie, bo nadal przed nim był problem, jak załatwić sobie miejsce ma podium w jutrzejszych zawodach.

Stare, mądre porzekadło głosi, że do trzech razy sztuka. W przypadku Tomasza również okazało się one prawdziwe. Nasz bohater, desperacko pragnący stanąć na pudle, wpadł na pomysł, aby wywołać jakiegoś dżina i poprosić go o spełnienie swojego życzenia. Musiał tylko znaleźć odpowiednią flaszkę, którą trzeba by było czule potrzeć, aby wywołać właściwego dżina. Wiadomo, że nie każdy dżin będzie umiał spełnić jego skryte marzenie. Potrzebował w tym momencie jakiegoś dżina leśnego. W końcu miał biegać po leśnych duktach, a nie po asfaltowej nawierzchni. Taki miejski dżin mógłby sobie nie poradzić, dlatego butelka Ginu Lubuskiego zdecydowanie odpadała. Tomasz zmuszony był zajrzeć głębiej do swojego barku, gdzie trzymał napoje rozrywkowe. Przez myśl przeszedł mu na chwilę karaibski rum. Nawet by mógł się nadać, bo niby trasa przebiegać miała wokół jeziora. Miał jednak obawy, że dżin z takiej butelki daje sobie jedynie radę w wodzie i nadałby się świetnie, ale na zawody pływackie. Mógłby zupełnie nie spełnić składanych w nim oczekiwań, odnośnie biegu w lesie. Nagle go oświeciło. Gdyby, był naukowcem i odkrywcą, pewnie krzyknąłby – „Eureka”, a że był, zwykłym chłopakiem z lokalnego osiedla to wyrzucił z siebie jedynie – „Kuźwa wiem!”. Przypomniało mu się, że od swej lubej Elżuni dostał nie tak dawno temu z okazji urodzin, butelczynę nazistowskiego…wróć…niemieckiego likieru Jagermeister. Zielona butelka napoju skomponowanego z 56 ziół i przypraw korzennych będzie idealna do wywołania dżina leśnego. Na początku jednak pojawił się już mały problem. Butelka była pełna. W takiej na pewno nie mieszka dżin. Należało ją zatem opróżnić, zanim przystąpi się do próby wywołania baśniowego stwora. Tomasz bez wahania podjął się tego zadania. Wypicie kilku większych szklanek zajęło mu nieco ponad godzinę. Zwykle nie pił w tak dużym tempie, ale w końcu czego nie robi się dla realizacji swoich marzeń. Człowiek jest wtedy zdolny do każdego rodzaju poświęceń.


Tak szybkie tempo picia musiało odbić się na zdolnościach psychopoznawczych Tomasza. Na całe jego szczęście, był on wstanie, pocierać jeszcze butelkę. W pocieraniu miał dużą praktykę, ale nigdy zbyt chętnie nie mówił o swojej młodości spędzonej z niemiecką kinematografią. Zupełnie nie wiem czemu. Pęcherz miał pełen, a w głowie kręciło mu się niemiłosiernie. Nie poddawał się jednak. Cały czas pocierał pustą butelkę „jagerka”, aby przywołać leśnego dżina. Gdy po paru minutach intensywnego parcia ruchami posuwisto – zwrotnymi szyjki zielonej butelki, nie było żadnych efektów, Tomasz wykrzyknął na cały głos: „No dalej wyłaź dżinie pierdolony.” Te słowa zwyczajnie poddenerwowały babcię, która zbudzona została ze snu. Odpowiedziała mu równie głośnym okrzykiem: ”Nie chciej, żebym to ja zaraz wylazła z wyra. Wtedy już taki mądry nie będziesz!” Tomasz wiedział, że z babcią Irką nie ma żartów. Zamilkł zatem natychmiast.

Rozczarowany niepowodzeniem związanym z przywołaniem dżina, odstawił butelkę na stół. Nie chciało mu się jej wyrzucić. Bardziej jednak niż nie chciało, to bał się babci, żeby jej przypadkiem kolejny raz nie obudzić. W sumie nawet dobrze, że nie pozbył się tej butelczyny, gdyż uratować mu mogła ona życie. Pęcherz miał już od dawna pełen. Nie ryzykował wyjścia do toalety, z tych samych przyczyn, z których nie wyrzucił do kosza pustej butelki. Widać, że życie domowe toczyło się wokół babci Irenki i jej humorów.


Butelka nadała się idealnie do ulżenia sobie w potrzebie. Otwór w niej nie był zbyt duży, więc, aby uniknąć zbędnych zabrudzeń pokoju, cała akcja musiała przypominać precyzyjny strzał snajpera, a nie serię z AK – 47. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że to nie może się udać, ale alkohol uderzający do głowy doradzał Tomaszowi wręcz przeciwnie. Przyłożył delikatnie i z wielką precyzją swoją "lufę" do otworu butelki. Żółty strumień popłynął niemal natychmiast i o dziwo ani kropla nie wylądowała na gruzińskim dywanie, który kupił kiedyś na garażowej wyprzedaży. Zapełnienie butelki niechcianym przez jego pęcherz moczem, zajęło mu dłuższą chwilę. Ulga była przeogromna. Odłożył butelkę na stół. Chciał ją zakręcić, ale nakrętka w ferworze walki z alkoholem, gdzieś mu się zapodziała. Nie przejął się tym jednak jakoś bardzo.


Odszedł od stołu i już miał się kłaść do łóżka, gdy usłyszał dziwne syczenie wydobywające się z butelki z siuśkami. Po chwili tajemniczemu dźwiękowi towarzyszyć zaczął zielony dymek, który wydobywał się wprost z szyjki butelki. ”Co jest kuźwa grane?!” – pomyślał Tomasz. Nagle ku jego zdziwieniu, dziwny zielony dymek zaczął przybierać kształt przypominający jakiegoś elfa lub inne bajkowe monstrum. Tomasz myślał, że jest tak napruty, że ma halucynacje. Dopiero soczyste uderzenie otwartą dłonią, jakie otrzymał prosto w twarz, skutecznie uświadomiło mu, że to nie halucynacja, bo halucynacje nie bolą, a polik szczypał go od uderzenia jak jasna cholera. Nagle dziwne stworzenie z gatunku elfów zwróciło się wprost do Tomasza:

- Pojebało się młodzieńcze! Czemu naszczałeś mi do chałupy? 

- Nie widziałem, że tam mieszkasz – wyraźnie zakłopotany odpowiedział Tomasz. Kim w ogóle jesteś?

- Leśnym Nimfem! A Ty to kto? Pimpuś Sadełko, czy co? - wyraźnie zdenerwowany, ale i delikatnie rozbawiony pulchną sylwetką Tomasza odparł tajemniczy stwór.

- A nimfy to nie laski? – zapytał Tomasz. Ty mi na lachona nie wyglądasz!

- A ty mi na inteligenta, ale nie obrażam Cię na wejściu! Nimf to taka nimfa, ino że ogonkiem w gaciach – wyraźnie zażenowany odparł tajemniczy ludzik. Mam na imię Nestor i zgodnie z pradawnym prawem lasu, muszę spełnić Twoje jedno życzenie, gdyż udało Ci się mnie wybawić z butelki. Gadaj, czego chcesz i kończmy tę szopkę. Muszę chatę osuszyć, bo mi wilgoć w ściany wejdzie. No dalej szybko!

- Znaczy się, że taki pedzio trans jesteś, czy coś w ten deseń? – zapytał Tomasz delikatnie zakłopotany. Pieprzyć to. Chcę stanąć na podium jutrzejszego biegu Tropem Wilczym w Poznaniu. Nie wiem, jak to zrobisz, ale ma być i ch…!

- Takie rzeczy to ja załatwiam od ręki, choć patrząc na Ciebie, to Twoje życzenie to jednych z tych, które zakrawa na cud. Pewnie łatwiej by było znaleźć żyda, który nie jest pazerny, albo araba, który zje wieprzowinie, niż ulokować Cię na podium, ale zrobię co w mojej mocy. Uklęknij przede mną i się nie bój. Może wyglądam jak szemrany typek, ale takie gnojki jak Ty nie są w moim typie.

Tomasz był delikatnie przestraszony, ale postanowił zaryzykować. Przybliżył się do Leśnego Nimfa imieniem Nestor w sposób bardzo ostrożny. Klęknął najpierw na lewo kolano, a następnie na prawo. Klęczał tak przed dziwną postacią już dłuższą chwilę w ogromnej niepewności i czekał na odprawienie  magicznych guseł. 

- Zamknij oczy – rzekł do Tomasza Nestor.


Tomasz zrobił, jak mu kazano. Był łatwowierny. We wszystko wierzył na słowo. Nie potrzebował tak jak jego biblijny patron, wkładać palców w różne otwory, żeby uwierzyć w rzeczy nie do wiary. Czuł delikatne podenerwowanie. Nie wiedział przecież, co ma zamiar zrobić z nim tajemnicza istota. Uczucie podenerwowania ustąpiło palmę pierwszeństwa uczuciu bólu, który pojawił się u Tomasza momentalnie po tym, jak nimf przyłożył mu solidnie w głowę z drewnianej laski, którą skrycie chował pod workowatym ubraniem. Tomasz zemdlał. Zanim to jednak nastąpiło, zdawało mu się, że słyszy jakieś tajemnicze i mroczne inkantacje wypowiadane przez stwora, które sam wywabił z butelki Jagermaistera.

Obudził się dopiero rano ze strasznym bólem głowy w busie jadącym na bieg do Poznania. Była tam całkiem spora grupka biegaczy Średzkiej Polonii. Pod nogami miła spakowany plecak, a sam ubrany był w ciuchy do biegania. Jakim cudem znalazł się w busie? Nie pamiętał zupełnie zdarzeń, jakie nastąpiły po tym, jak ostro zdzielił go przez łeb magiczny stwór z lasu. Były to godziny, które wyparowały z jego pamięci. Na szczęście miał ze sobą ciuchy biegowe, które spakował, zanim zaczął zabawę z siłami nieczystymi. Miał, też dowód osobisty, bez którego nie udałoby mu się odebrać pakietu startowego. A ten był dość bogaty. Zawierał opaskę odblaskową, broszurę informacyjną, plakat oraz koszulkę z żołnierzem wyklętym. Wszystko spakowane było w okolicznościową papierową torbę. Sam proces odbioru pakietów przebiegł bardzo sprawnie. Tomasz mógł się spokojnie przygotowywać do startu. Łeb go bolał. Nie wiedział jednak, czy przyczyną tego był alkohol spożyty w nadmiarze, czy otrzymany od Nestora, cios między oczy z magicznej laski.


Intuicja podpowiadała mu, że coś jest nie tak. Próbował odtworzyć sobie w głowie przebieg zdarzeń z poprzedniej nocy. Rozmyślał, czy Leśny Nimf  tak naprawdę mu się ukazał, czy była to jedynie halucynacja, spowodowana spożyciem zbyt dużej ilości szwabskiego likieru? Wiedział, że mrzonki o miejscu na podium może odłożyć na tę samą półkę, gdzie w bibliotece spoczywają „Baśnie Tysiąca i jednej nocy” lub utwory Braci Grimm. A to dlatego, że... Primo – był zbyt słabym biegaczem. Secundo – przez jedną noc, nie było się to w stanie zmienić, ani trochę. Tertio – był tak skacowany, że trudno mu się oddychało podczas chodzenia, a co dopiero będzie podczas biegania. Chciał jedynie dotrzeć do mety czysty. Nie chciał „haftować” po drodze, bo ani to miłe dla człowieka i jego otoczenia, ani to eleganckie, kulturalne i higieniczne. Koleżanki i koledzy z klubu z pewnością też by nie chcieli, aby Tomasz zepsuł im atmosferę w busie w drodze powrotnej swoim odorem. Nie chciał, aby zionęło mu z papy siarką, jak jakiemuś smokowi, który zaliczył starcie z krewnym samego Szewczyka Dratewki.


Tomasz zrezygnował z rozgrzewki. Nie miał na nią zwyczajnie sił. Ustawił się grzecznie z tyłu stawki na starcie i wyczekiwał godziny 9.30, kiedy to miał odbyć się start biegu Tropem Wilczym. Dwie minuty przed startem niespodziewanie zaczął się czuć jeszcze dziwniej niż dotychczas. Zdecydowanie nie były to skutki spowodowane kacem. Po plecach coraz mocniej zaczęły przechodzić go dreszcze. Zimny pot pojawił się na jego twarzy. Czuł, że krew zaczyna mu krążyć coraz to szybciej i szybciej. Ona w nim wręcz buzowała! Spojrzał na zegarek, aby skontrolować swoje tętno. 133 i ciągle rosło! Nawet nie zaczął biec, a tu taki ogromny wynik. Bał się co to będzie jak ruszy w biegowe tany. Nie miał jednak wyboru. Musiał biec, gdyż start był już niebawem. Stał otoczony tłumem ludzi. Nawet gdyby chciał, to nie miał już możliwości ucieczki. Czuł ból w klatce piersiowej. Tak silny ból, jakby ktoś przypalał go rozgrzanym żelazem. Stopy zaczęły mu puchnąć. Czuł, że buty pękają mu szwach. Koszulka zrobiła się bardziej opięta. Normalnie opinała się na jego umięśnionym ciele, ale teraz to już była jakaś chora przesada. To, że koszulka nie pękła w szwach, zawdzięczała jedynie swojemu solidnemu wykonaniu przez sprawne w fachu, małe rączki chińskich dzieci z obozów przymusowej pracy. Broda jakby też nagle zwiększyła swoją długość i objętość, a jego włosy na plecach zaczęły go normalnie drapać po uszach. Takie miał przynajmniej wrażenie…


Start miał miejsce zaraz po hymnie narodowym Republiki Polskiej lub Wolskiej, zależne od uznania wykonującego utwór. Tomasz ruszył nieśmiele do przodu. Z każdym krokiem czuł się coraz bardziej dziwniej. Następowała w nim jakaś zmiana. Nie wiedział jeszcze jaka. Czuł, jakby miał rozpaść się na drobne kawałki. Nie wiem, jak czuł się członek załogi statku kosmicznego Nostromo, gdy obca forma cywilizacji opuszczała jego ciało przez brzuch, mając gdzieś integralność jego tkanki skórnej. Jedno jest pewne. Tomasz czuł się w tej chwili podobnie. Ogromny impuls bólu przeszył jego ciało od stóp do głów. Tomasz nie przestał jednak biec. Ba! Zaczął nawet szybciej przebierać nogami. Czuł się, tak silnie jak nigdy dotąd. Uczucie zmęczenia minęło tak nagle, jak nagle mija facetowi ochota na seks, gdy zobaczy swoją partnerkę w popularnych „antygwałtach”. Nie wiedział, czym to jest spowodowane. Po chwili jednak domyślił się, że może to być sprawka tego małego leśnego gnojka Nestora, który zdzielił go laską przez łeb. Bieg coraz szybciej. Wyprzedzał kolejne tłumy biegaczy. Zorientował się, że jest z nim coś nie tak, gdyż wszyscy na jego widok uciekali w pośpiechu, a w ich oczach widać było prawdziwe przerażenie.


Tomasz spojrzał na swoje ręce. Były one całe owłosione szarą sierścią. Paznokcie zastąpiły ostre pazury. Dobrze, że przed biegiem nie zrobił sobie hybryd, bo wyrzuciłby tylko kasę w błoto. Dotknął swojej twarzy. Cała była pokryta szorstką sierścią. Jego piękny nos i usta zostały zastąpione pyskiem z długim nosem. Resztki popękanych butów tkwiły na ogromnych łapach z pazurami. Miał gołą owłosioną klatkę. Dobrze, że spodenki miał cały czas na tyłku. W tek kwestii nic się nie zmieniło. Z tą małą różnicą, że teraz miał dwa ogonki! Jeden ogromny i puszysty z tyłu, a drugi ogromny i potężny z przodu, który na szczęście był nadal zakryty spodenkami. Tomasz spojrzał na swój zegarek biegowy. W szkiełku zegarka dostrzegł swój nowy image. Uświadomił sobie, że jest pieprzonym wilkiem! Ogromnym wilkiem! Ingens lupus - rzekłby każdy osobnik władający biegle łaciną. Poruszał się jednak na dwóch łapach jak jakiś cholerny wilkołak z wiktoriańskiego Londynu, którymi angielscy arystokraci straszyli swoje dzieci, gdy nie chciały pić five o'clock tea.


Tak szybko, jak w tej chwili, Tomasz nigdy nie biegł. Normalnie dystans 10 km przebiegał w granicach 55 minut, a teraz pokonanie 4 km zajęło mi zalewnie 10 minut! To było szalone. Samotnie biegł do mety. Na trasie nie miał żadnych oponentów ani przed, ani za sobą. Nic dziwnego! Kto by chciał stanąć w szranki z wielką włochatą bestią, która jest w stanie rozszarpać każdego w kilka sekund bez jakiegokolwiek wysiłku. Nasz włochaty bohater mógł sobie swobodnie biec do mety, ciesząc się fajnymi widokami. Nie odczuwał zupełnie trudów ciężkiej i pagórkowatej trasy. W końcu nie miał już stóp, tylko ogromne łapy. Leśna trasa biegu nie stwarzała mu żadnych przeszkód. Pomyślał, że konszachty z Leśnym Nimfem się opłaciły. Był tylko zły na niego, że ten nie uprzedził go w jaki, to oto dziwny sposób zamierza spełnić jego marzenie o miejscu na podium. Gdy jednak w spokoju, chwilę zastanowił się nad całym tym zajściem, to uznał, że miało to sens. Brał w końcu udział w biegu Tropem Wilczym, który upamiętnić miał żołnierzy wyklętych, którzy podobno żyli prawem wilka. Do tej pory nie zdawał sobie sprawy, o co chodziło w tym życiu. Teraz już wiedział. Wiedział dobrze, jak to jest żyć prawem wilka! Trzeba zawrzeć jedynie pakt z typem spod ciemnej (pewnie magicznej) gwiazdy. Ciekawe, jakiego Dżina wywoływali wyklęci w lasach w 45 roku? Pewnie jakiegoś mocarza z bańki z bimbrem, którą buchnęli przy okazji zabawy z ogniem w jakiejś pobliskiej wiosce.


Wilkołak Tomasz dotarł na metę z czasem 21 minut i 21 sekund. Ustrzelił podwójne oczko. Szkoda jednak, że na mecie nikt na niego nie czekał. Wszyscy w obawie przed utratą życia uciekli daleko w dużych podskokach. Tomasz postanowił wykorzystać nadarzającą się okazję i spełnić swoje marzenie o miejscu na pudle. Zabrał z namiotu organizatora puchar za zdobycie pierwszego miejsca w klasyfikacji open i dumnie dzierżąc go w prawej, a telefon w lewej dłoni, udał się w kierunku wielkiego podium. Chwila chwały, o której marzył całe życie, jeszcze nigdy nie była tak blisko. Tylko kilka kroków dzieliło go od upragnionego tryumfu. Krótka chwila, jeden moment i zostanie biegaczem spełnionym. Zostanie zwycięzcą biegu. Szkoda, że nie może dzielić tej chwili z kibicami, ale wszystkiego mieć nie można. Następnym razem, gdy będzie mu dane spotkać Nestora, lepiej sprecyzuje swoje życzenie. Teraz już wie, że musi sobie oprócz miejsca na podium, życzyć również tłumu wiwatujących kibiców, a zwłaszcza kibicek. Najlepiej takich topless. I musi jeszcze wspomnieć, że następnym razem nie chciałby zamienić się wilka, bo jakoś ta forma cielesna mu nie leży. Jego jest bardziej urocza.


Pewnym krokiem wszedł na najwyższy stopień podium. Przy pomocy telefonu strzelił sobie selfie z pucharem, które w języku polskim zwie się samojebką. Zrobił to, aby udokumentować tę cudowną chwilę. Chwilę, która w końcu może się już nigdy więcej nie powtórzyć. Pech chciał, że przy schodzeniu z podium lewa łapa nie złapała przyczepności z podłożem i wpadła w poślizg, którego skutkiem było spektakularne runięcie pyskiem w kupę błota. Impet uderzenia był tak duży, że Tomasz w wersji Wilkołaka stracił przytomność. Stracił kontakt z rzeczywistością, aż dwukrotnie w ciągu ostatnich 24 godzin. Ostro się potrafi zabawić.  

- Wstawaj pijaku! Zsikałeś całe łóżko! – krzyczała babcia Irka, jednocześnie trzęsąc mocno Tomaszem. Wstawaj i sprzątaj ten bałagan – krzyczała coraz głośniej. Kończąc swoją wypowiedz ,poczęstowała Tomasza soczystym „liściem” w twarz.

Zszokowany Tomasz wyskoczył czym prędzej z łóżka i cały skulony, w obawie przed otrzymaniem kolejnego ciosu od babci, udał się do łazienki celem doprowadzenia się do porządku. Bezskutecznie poszukiwał pucharu na zdobycie pierwszego miejsca zarówno w łazience, jak i w pokoju Nerwowo przeglądał zdjęcia w telefonie, aby znaleźć te pamiątkowe selfie. Jak się możecie domyślić, nie znalazł go...


Cała ta farsa z Leśnym Nimfem okazała się jedynie alkoholową halucynacją. Przyznajcie jednak, że Tomasz bawił się przednie we śnie? Nie jeden by chciał przeżyć taką przygodę. Chciałbym napisać, kończąc ten tekst, że i jak tam byłem, miód i wino piłem, ale nie będę kłamał. Nie było mnie tam. Nie było mnie w głowie Tomasza ani w żadnej innej jego części ciała. Morałem do tej historii niech będą słowa naszego ludowego myśliciela Ferdynanda Kiepskiego:"Pić to trzeba umić!" 

Jak Wam się podobała ta nie krótka, nie długa, a moim zdaniem w sam raz historyjka? Na koniec dodam, że 3 marca 2019 roku biegłem w Poznaniu na dystansie 10 km w biegu pod nazwą Tropem Wilczym. Uzyskałem czas 54m13s. Trasa do łatwych nie należała. Z czasu jestem zadowolony. Bardziej cieszy mnie jednak historyjka, która narodziła się w mojej głowie i którą mogłem się z Wami podzielić. Obiecuję, że to nie mój ostatni raz, kiedy płodzę takie cuda.  

wtorek, 5 marca 2019

Nie śpię, bo … oglądam seriale!

„Fakt” pisał kiedyś o tragicznej sytuacji pewnego mężczyzny, który nie może spać, gdyż zmuszony jest trzymać kredens, który wprawiają w ruch drgania aut przejeżdżających po okolicznej drodze. „Super Expres” pisał z kolei o kobiecie, która nie może spać, gdyż trzyma parasol, bo pada deszcz do jej mieszkania przez dziurę w dachu. Ja opowiem Wam równie przerażającą historię z mojego życia…


Nie mogę spać, bo oglądam seriale! To straszne, ale zamiast po wieczornym treningu jak normalny człowiek paść w cudowne objęcia Morfeusza, aby naładować choć trochę baterię przed dniem jutrzejszym, ja oglądam do późna seriale! Nie jest to mądre, rozsądne, ani choć trochę odpowiedzialne. Mam to gdzieś! Mogę za dnia być jak zombie. Pod warunkiem, że będzie to radosny i uśmiechnięty zombie. Ważne, że się dobrze bawię oraz zdaję sobie sprawę, że nie jestem normalny. 

Wycofanie się „Showmaxu” z polskiego rynku zabolało mnie bardzo. Korzystałem z tej platformy do streamingu filmów i seriali od początku jego istnienia w naszym pięknym kraju, który uszczypliwi ludzie, porównując do Japonii, nazywają go żartobliwie krajem kwitnącej lipy. I ta lipa pasuje tutaj w odniesieniu do oferty „Showmaxu” idealnie. Na początku oferta filmów i seriali była jak dla mnie bardzo dobra. Nie było tam nowych i topowych produkcji, ale było za to zwłaszcza sporo klasyki kinematografii i to w dodatku polskiej. Obejrzałem z wielką przyjemnością filmy Kieślowskiego, Zanussiego i Wajdy. W raz jednak z upływem czasu, filmy i seriale z rodzaju tych wartościowych zaczęły znikać z oferty platformy, a zaczęły je zastępować amerykańskie filmy, które swoje premiery miały jedynie na płytach lub nawet na kasetach VHS. Nie muszę wspominać, że nie niosły one ze sobą żadnych wartości, nawet rozrywkowych.


Upadek „Showmax” wydawał się nieunikniony. Ja jednak, jako niepoprawny optymista, cały czas wierzyłem w renesans tego serwisu. Subskrypcja w cenie 19,90 zł miesięcznie z początku nie wydawała się wygórowaną ceną. Z upływem czasu zacząłem się jednak łapać na tym, że znalezienie interesującej mnie treści zajmuje mi sporo czasu. Była to, jak wiadomo oznaka, że zawartość serwisu jest nikłej jakości. Oglądałem jednak co jakiś czas tamtejsze produkcje, ale nie robiłem to z przyjemności, tylko raczej z przyzwyczajenia i sentymentu, gdyż była to moja pierwsza platforma streamingowa. Informacja o anulowaniu usługi w Polsce zasmuciła mnie, ale gdy przemyślałem ją na spokojnie i bez emocji, to doszedłem do wniosku, że była to dobra rzecz dla mnie. Zostałem uwolniony od usługi, która nic nie wnosiła do mojego życia, a którą opłacałem jedynie z przyzwyczajenia. I wtedy nastąpił nowy początek… 

Szefowa zaproponowała mi kupno dwóch kont na „Netflixie”. Bez wahania się zgodziłem. Jedno konto miało być dla mnie, a drugie dla mojej Elżbiety. I wiecie, co Wam powiem? To była jedna z lepszych decyzji w moim życiu! Za 13,00 zł od osoby zyskałem dostęp do niezliczonej liczby filmów i seriali w cudownej jakości obrazu i dźwięku. „Showmax” w porównaniu z „Netflixem” to istna popierdółka. Taka szpetna panna na wydaniu albo brzydkie kaczątko, które nigdy nie zmieni się w pięknego łabędzia, a jedynie z upływem czasu będzie coraz bardziej paskudne.


Zacznijmy od porównania ofert obu serwisów. „Netflix” to taki silny i mocarny Goliat, a „Showmax” to mały i wątły Dawid, któremu ktoś podpieprzył gumę z procy, a ostre i twarde kamyki zamienił na słodkie pianki. Nie muszę raczej wspominać, jakie szanse w takich okolicznościach Dawid w starciu z Goliatem. Mizerne szanse to i tak zbyt optymistyczne określenie. „Netflix” ma jednak jeden spory minus – brakuje tam polskich produkcji. Może się to kiedyś zmieni. Nie zawsze człowiek ma czas, aby iść do kina na polskie filmy. Poziom polskiej kinematografii rośnie. Szkoda by było przegapić jakąś dobrą produkcję. 

Wypadałoby powiedzieć kilka słów o samych aplikacjach obu serwisów. Ta od „Showmaxa” jest prosta w obsłudze, jasna i przejrzysta. Nie mam efektu wow, ale wszystko działa poprawnie. Zdarzały się jej jednak momentami częste „zawiechy”, które potrafiły człowieka wyprowadzić z równowagi. Po przesiadce na aplikację „Netflix”, czułem się, jakby przejechał do mnie bogaty wujek z Ameryki. Wszystko śmiga, jak należy. Nic się nie zacina. Aplikacja jest bardzo intuicyjna i w dodatku cieszy oko swoim wyglądem. Nie mogę się do niej przyczepić. Wybór języków lektora i napisów przebiega bardzo sprawnie, czego nie mogłem powiedzieć o „Showmaxie”. Różnica jest diametralna. Bezapelacyjnie wygrywa amerykańska platforma.


Ciekawi pewnie jesteście, co takiego obejrzałem jako pierwsze? Spieszę zatem poinformować, że był to 5 sezon mojego ukochanego serialu „Prison Break”. Nie, żebym miał jakieś ciągoty do ślicznej buzi i pupci głównego bohatera. Mam do tego serialu olbrzymi sentyment, gdyż była to pierwsza produkcja, którą sam ściągałem sobie z torrentów i oglądałem jednym ciągiem na kompie. Plan miałem taki, aby najpierw obejrzeć zaległe sezony swoich ulubionych seriali, zanim zabiorę się za cenione produkcję ze stajni Netflix. Piąty sezon „Skazanego na śmierć” padł w dwa wieczory. Swoją uwagę skupiłem na 6 sezonie „Homeland”, który rozczarował mnie bardzo. Szkoda, że z tak dobrego serialu robi się zwykłe popłuczyny. 

Oferta produkcji Netlixa jest taka pokaźna, że miałem spory ból głowy, od jakiej produkcji zacząć. Po ładnych paru minutach przeglądania oferty, mój wybór padł na serial „Stranger Things.” To był zdecydowanie trafny wybór. Pierwszy sezon obejrzałem w jeden weekend, a obecnie jestem w trakcie śledzenia losów mieszkańców miasteczka Hawkins w drugim sezonie. Oglądam również serial naszych zachodnich sąsiadów "Dark". Niemiecką kinematografię znałem do tej pory jedynie z lat młodzieńczych, gdy na VHS-ach oglądało się filmy przyrodnicze z kumplami po szkole. Niby ma on mroczny klimat, ale jakoś nie potrafi mnie on na dłużej przyciągnąć do ekranu telewizora.

W tym miejscu dochodzimy do istoty powstania tego tekstu. Co jest warte obejrzenia w następnej kolejności? Moja wstępna lista seriali, które chciałbym aby ukazały się moim oczom, kształtuje się następująco:

- House of Cards (widziałem tylko 5 sezonów),

- Trzynaście powodów,

- Dom z papieru,

- Czarne lustro,

- Orange is the new black,

- 1983,

- Broadchurch,

- Wikingowie (widziałem tylko jeden sezon),

- The 100,

- 12 małp,

- Narcos.

Czasu brakuje dosłownie na wszystko, ale na dobry serial czas się zawsze znajdzie. Choćby kosztem snu. Wyśpię się jak już obejrzę wszystko, co chcę. Nie wiem, kiedy to nastąpi, ale pewnie nie prędko...