sobota, 23 listopada 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #55_2019/22

Będzie to historia, o której nie przeczytasz ani w książkach, ani w lokalnej lub ogólnopolskiej prasie. Nie znajdziesz o niej nawet najmniejszej wzmianki na żadnym portalu biegowym w internecie. Owa historia jest mi znana bardzo dobrze. Przekazywana jest w mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie. Podzielę się nią z Wami, aby pokazać Wam jak hart ducha, wola walki, chęć dążenia do bycia lepszym i walka ze swoimi słabościami powodują, że człowiek robi rzeczy, o których kiedyś nawet by nie śnił.


Będzie to opowieść to tym, jak spełniają się marzenia. Historia, jak spełniają się sny. Przekaz, że nie ma rzeczy niemożliwych. Opowiadanie o tym, że ogranicza nas jedynie nasze pesymistyczne myślenie, a wyświechtane powiedzenie „chcieć to móc” jest faktycznie prawdziwie. 

Będzie to podanie o Tomku, który zamarzył sobie pobiegać w górach. Gawęda o ewolucji tłustego kanapowca w biegacza górskiego. Jeśli chcecie poznać tę historię to zaparzcie sobie herbatkę. Uszykujcie kanapkę i usiądźcie wygodnie w fotelu. Najlepiej wyciszcie telefon, aby w spokoju móc się cieszyć opowiastką pt. „Tomasz i Półmaraton Karkonoski”.


Po trwającej niespełna pięć godzin podróży Tomasz, Elka i osesek Daniel dotarli pociągiem na stację PKP Szklarska Poręba Górna. Tam czekał na nich przyjaciel Sylwester, który już dużo wcześniej zaoferował im swą pomoc w transferze do ich wakacyjnego lokum. Standard Willi Montis, znacznie przewyższył ich oczekiwania. Duży salon, mała sypialna, w pełni wyposażona kuchnia i czysta łazienka to było aż nadto czego potrzebowali, na tym wakacyjnym wyjeździe. Tomasz nie mógł się zrelaksować i poczuć beztroski wakacyjnej, gdyż za niecałe 24h miał wystartować w swoim pierwszym biegu górskim. Dystans nie miał być wymagający. Z półmaratonem mierzył się już wielokrotnie, ale jeszcze nigdy w krajobrazie górskim. A jak wiadomo, w górach ciężko się chodzi, a co dopiero biega.


Zanim Tomasz wraz ze swoją partnerką i jej dzieciątkiem udali się na obiad do oberży „U Hochoła”, spotkali się z Anetą, Sylwestrem i jego córeczkami, pod wyciągiem na Szrenicę, gdzie mieściło się biuro zawodów. Tomasz i jego para przyjaciół biegowych odebrali swoje pakiety startowe i zrobili sobie na tę okoliczność kilka pamiątkowych fotek. Tomasz przymierzył nawet białą koszulkę techniczną z pakietu. Pech chciał, że coś go pokusiło, aby tegoż dnia założyć białe spodenki. Śnieżnobiała koszulka w połączeniu z białymi spodenkami (śnieżna biel już dawno przeminęła) tworzyły interesującą kreację. Tomasz wyglądał jakby włożył sukienkę. Nie muszę dodawać, że na zdjęciach wyszedł komicznie. Miał to jednak w głębokim poważaniu, gdyż wiedział, że ładnemu we wszystkim ładnie. W spodniach, czy sukience, zawsze był piękny i uroczy. A było to widać, nawet bez patrzenia w jego oczy.


Wieczór zbliżał się nieubłaganie. Start w 11 Półmaratonie Karkonoskim również. Piątek był już przeszłością. Przeminął i nie powróci już nigdy. Podobnie jak lata beztroskiego dzieciństwa. Dobrze, że zawody rozpoczynały się o godzinie 16.00. Tomasz miał zatem sporo czasu na odpoczynek. Nie był jednak z niego, aż taki obibok, by wylegiwać się do południa. W sobotni ranek wstał z samego rana. Oporządził się wokół siebie, zjadł pyszne śniadanie przyrządzone przez jego wybrankę serca i wyruszył pod wyciąg na Szrenicę, gdzie pierworodny Elżbiety stanąć miał w szranki z innymi urwipołciami w zawodach biegowych towarzyszących Półmaratonowi Karkonoskiemu. Dla Tomasza była to okazja do zapoznania się miejscem startu oraz okazja do zasięgnięcia języka odnośnie do trasy. W pewnym momencie do pełnego wdzięku biegacza ze Środy podszedł spiker zawodów, aby chwilę pogadać. Zaproponował mu, że gdy będzie biegł to może się zaopiekować jego Elżbietą. To dla niego żaden problem, bo on zawsze podczas zawodów opiekuje się partnerkami biegaczy. Wszystkie je przygarnia do siebie z dobroci serca. Trzeba przyznać, że facet musi mieć anielską cierpliwość, aby z tyloma babami na raz wytrzymać.


Spiker, dowiedziawszy się, że Tomasz debiutuje w biegu górskim, poklepał go po ramieniu i z wielką dumą, podobną do dumy ojcowskiej z syna, oznajmił mu, że dziś przestanie być prawiczkiem, gdyż dopiero bieganie w górach sprawia, że ze zwykłego człowieka stajemy się prawdziwym biegaczem. Według niego od tego momentu życie Tomasza już nie będzie takie same. Człowiek zaczyna powoli nienawidzić asfalt, a każdą wolną chwilę spędza w górach na zawodach. Góry kradną nie tylko jego serce, ale i wszystkie pieniądze z portfela i konta oszczędnościowego. Tomasz był gotów przekonać się, jak wygląda ta miłość. Zanim jednak dojść miało do pierwszej randki z Karkonoszami, trzeba było się dobrze posilić, aby mieć siły na długi górski flirt. 

Kotlet schabowy i zupa pomidorowa w jednej z miejscowych restauracji wydawały się dobrym wyborem. Dobrym dla kubków smakowych, dobrym dla wydajnej pracy mięśni. Niezbyt jednak dobrym dla żołądka. Tego jednak Tomasz nie mógł wiedzieć, że po 10 km biegu jego jelita postanowią pożegnać się z pysznym i pożywnym obiadem. Dobre było chociaż to, że swoją zachciankę zamierzały spełnić, gdy Tomasz przemierzał piękną krajobrazowo drogę dzielącą Śnieżne Kotły od Szrenicy. Było tam mnóstwo małych i gęstych krzaczków, gdzie bez problemu oraz z zachowaniem pewnej dozy intymności można było sobie kucnąć i ulżyć.


Skoro najbardziej krępującą część historii mamy już za sobą, można już swobodnie przejść do opisu zdarzeń na trasie. Tomasza spotka jeszcze jedno niemiłe zdarzenie, ale obiecuję, że o problemach gastrycznych naszego bohatera, nie będą już się rozpisywał. Dla autora niniejszej opowieści jest to temat rzeka. Temat, o którym mógłby dyskutować godzinami. W swojej mądrości wie jednak, że może to być temat, który inne osoby może denerwować lub nawet doprowadzać do stanów obrzydzenia. W związku z powyższym zaniecha go już w tej opowieści. Temat kupy zapewne powróci w innej historii. Tego możecie być pewni jak amen w pacierzu. 

Start nastąpił punktualnie o 16.00. Tomasz ruszył wartko to przodu. Pierwszy kilometr był tylko delikatnie pod górę. Drugi kilometr to już była górka pełną gębą. Nie dało się pod nią wbiec, trza było iść. Dla naszego bohatera było to nowum, gdyż jeszcze nigdy na zawodach nie był zmuszony do marszu. Zawsze starał się biec. Gdy opuszczały go siły, wtedy zwalniał tempo, ale zawsze biegł. Już pierwsza górka na trasie uświadomiła mu, że półmaraton karkonoski nie będzie kaszką z mleczkiem, tylko ciężko strawnym tłustym daniem. Zdał sobie sprawę, że umiejętne połączenie biegu i żwawego marszu będzie nieodzowne do ukończenia pierwszego biegu górskiego w jego krótkiej amatorskiej karierze biegowej.


W okolicach piątego kilometra stan fizyczny Tomasza zaczął się nagle pogarszać. Pojawiły się zawroty głowy, tętno szybowało do poziomu 180. Średzianin posilił się żelem, który sowicie zapił wodą z niebieskiego sofflaska. Niestety zawroty głowy nie ustąpiły. Zwolnił tempo biegu, by po chwili przejść do marszu. Z każdym krokiem czuł się jakby lepiej. Zawroty powoli ustępowały, a nogi dostały nowe życie. Tomasz boleśnie przekonał się, że pod górkę (nawet taką małą) nie ma co szarżować. Lepiej pod nią podejść i oszczędzić siły na bardziej płaskie etapy. Była to bolesna lekcja, która na pewno zaprocentuje podczas innych biegów górskich. Bo, że inne biegi będą to była rzecz pewna, gdyż Tomasz zakochał się w górach już po paru kilometrach biegu w Karkonoszach.

Gdy tak Tomasz wspinał się po kamienistej drodze na Śnieżne Kotły, zaszło go pewne przemyślenie. Wyobraził sobie, że podobną drogę musiał przejść Jezus, gdy szedł na Golgotę wyzionąć ducha. Było mu ciężko, choć pewnie nie tak ciężko, jak Dżizusowi, bo ten musiał dodatkowo dźwigać ciężki drewniany krzyż. Tomasz miał jednak jedną przewagę na Jezuskiem…miał szansę wrócić! W przypadku Chrystusa była to podróż one way ticket. Tomaszowa wyobraźnia jest wybujała i nie zna granic. W jego głowie nagle pojawił się obraz Jezusa kupującego w kasie bilet na Golgotę. Kasjer uprzejmie proponuje mu bilet w dwie strony, gdyż w pakiecie są tańsze. Jezus grzecznie odmawia i prosi o bilet w jedną stronę, gdyż nie zamierza wracać. Podobno ma go ojciec odebrać. Problem jest w tym, że może go nie poznać, bo się jeszcze nigdy nie spotkali. Religijne rozważania Tomasza skończyły się w momencie wgramolenia się na Śnieżne Kotły. Pojawił się płaski etap trasy. Nasz bohater ruszył ostro z kopytka do bufetu na Hali Szrenickiej.


Zanim dotarł do punktu odżywczego, musiał pokonać kilka pokaźnych rozmiarów podbiegów i zbiegów. Paradoksalnie łatwiej było się wdrapać pod stromą górę niż zbiec ze stromej górki. Podczas zbiegu bolały Tomasz piszczele, a to wszystko od stawiania małych kroków, aby zaliczyć fikołka. Podczas takich zbiegów paznokcie u stóp ocierają się o buty. Nie jest trudne je wtedy uszkodzić. To nie groziło jednak Tomaszowi, gdyż on przed biegiem dokładnie wysmarował stopy wazeliną, zmniejszając w ten sposób ryzyko utraty paznokci. Trik z wazeliną kosmetyczną podpowiedział mu kolega biegacz o tym samym imieniu, który jest o wiele bardziej doświadczony w sztuce biegania po górach.

Gdy na bufecie zlokalizowanym pod Schroniskiem u podnóży Szrenicy Tomasz dopadł się do czekolady i coli, to żadną siłą nie szło go oderwać od bufetu. Taki był spragniony kalorii nasz górski bohater. W późniejszej rozmowie przyznał mi, że jeszcze nigdy w życiu nie smakowała mu tak dobrze cola i czekolada. Widać, że bieganie w górach to wyczerpująca zabawa. Kalorii spala się sporo. Plusem tego jest to, że może też ich sporo przyjąć na biegu. A pyszniejszego źródła niż cola i czekolada, nie jestem w stanie sobie wyobrazić.


Prawdziwa katastrofa miała miejsce paręnaście minut później na Mokrej Przełęczy, gdy Tomasz nabuzowany sporą ilością cukru wyrwał się mocno do przodu. Nie zważał na nierówną nawierzchnię i śliskie kamienie. Załączyła mu się „nieśmiertelność” biegowa. Przypomina ona „nieśmiertelność”, która uruchamia się po spożyciu zbyt dużej ilości alkoholu, a objawia się dużą pewnością siebie. Zbyt dużą. Taką ponad swoje siły. Tomasz przeliczył swoje umiejętności w górskim bieganiu i o mały włos nie zapłacił najwyższej stawki, jaką mógł. Mało brakowało, aby musiał przerwać swój bieg. Podczas szybkiego zbiegu lewa stopa ześlizgnęła się z kamienia i niebezpiecznie wykręciła się z prawą stronę. Tomasz poczuł silny ból. Mógł biec, ale nie tak szybko, jak do tej pory. Postanowił oszczędzać lewą stopę, aby przypadkiem jej nie skręcić. Z tego oszczędzania wyszło jednak tak, że prawa kostka została poddana większym obciążeniom i po paruset metrach wykręciła się w stronę, w którą nie powinna. Efekt był taki, że Tomasza naparzały ostro wszystkie kostki, jakie posiadał. Ciężko mu się szło. O biegu nie było nawet mowy. Zatrzymał się na poboczu, aby odpocząć chwilkę. Cały czas miał nadzieję, że to nic poważnego. Że żadna z kostek nie jest skręcona. Zostało mu do mety raptem 5 km. Nie chciał na tym, końcowym już etapie wycofywać się z zawodów. Na szczęście kilkuminutowy postój na poboczu sprawił, że ból w kostkach minął i mógł biec dalej. Przymusowy postój kosztował go parę miejsc w klasyfikacji generalnej. Nie przejmował się z tym. Liczyło się dla niego tylko to, że może kontynuować bieg.


Meta była już blisko. Wystarczyło już tylko pokonać drogę ze Schroniska pod Łabskim Szczytem, aby cieszyć się na finiszu pięknym osobistym sukcesem. Niestety lekkie zawroty głowy zaczęły znów nękać Tomasza. Wiedział, że może być to spowodowane głodem, dlatego czym prędzej posilił się ostatnim żelikiem energetycznym o smaku coli, jaki pozostał mu w kieszeni pasa biegowego. Nagły przypływ kalorii dobrze mu zrobił. Wstąpiły w niego nowe siły. Parł ostro do przodu. Udało mu się nawet wyprzedzić dwie nawet urocze niewiasty. Kusiło go, aby się zatrzymać i spytać, czy nie chcą skorzystać z jego wykwalifikowanych usług wysysania jadu żmij. To nic, że prawdopodobnie żadna żmija ich nie ukąsiła. Nie miało to znaczenia dla Tomasza. Był on tak wybitnym wysysaczem jadu żmij, że potrafił wyssać jad nawet z ud niewiast, które nie zostały ukąszone. Takie wysysanie na zapas. Swoista profilaktyka. Wiadomo bowiem od dawien dawna, że lepiej zapobiegać niż leczyć. Pomyślał sobie, że jego Elka może być jednak zła na to, że wsysa się w uda nieznajomych dziewczyn. Więc odpuścił. Mała blondynka mogłaby nie zrozumieć jego altruistycznej chęci niesienia pomocy innym ludziom, a w szczególności bezbronnym niewiastom. Odpuścił, bo nie był nigdy fanem obrywania wałkiem po głowie od swoich partnerek.


Gdy meta Półmaratonu Karkonoskiego była już coraz bliżej, na twarzy Tomasza zaczął się pojawiać szeroki uśmiech radości. Był to tzw. banan na ryju. Nasz bohater cieszył się jak dziecko, że jego przygoda trwająca już ponad 3 godziny dobiegała końca. Zaraz uda mu się to do czego przygotowywał się ponad pół roku – ukończy swój pierwszy bieg górski. Im był bliżej mety, tym bardziej się cieszył. Jego dusza była radosna. Radosne było jego ciało. Wbiegając na metę, otrzymał gromkie brawa od publiczności. Był szczęśliwy jak jeszcze nigdy dotąd. Wiedział, że od teraz już wszystko się zmieni. Wiedział, że asfalt już nigdy nie zapewni mu tyle emocji co górskie szlaki. Nastąpiła w nim jakaś przemiana. Wstąpił w niego duch gór i doszczętnie opanował jego ciało, serce i dusze.