piątek, 30 czerwca 2017

Pomaluj mi świat


Piszesz mi w esce, że kiedy pada, to nasturcje na deszczu mokną. A ja się pytam o ch.j Ci chodzi? Napisałem tylko, czy pójdziemy na drinka?

Siadam przy stole, wyjmuję flaszkę i moje kolorowe od rdzy otwieram okno.

Piszesz, że trawy i drzewa są takie szare, a niebo barwę popiołu przybrało. Myślę sobie, że jesteś mocno pijana albo delikatnie naćpana.

W ciszy szepce zegarek, do wieczora już nie wiele czasu. Siedzę tak trzeźwy i bez planów na noc. Ciszę przerywa wiadomość od Ciebie: „Chodź pomaluj mój świat, na żółto i na niebiesko.”

Teraz już wiem, że jesteś ostro naćpana. Pisałem Ci kiedyś, że jestem kelnerem i daltonistą. Malować nie potrafię i jak bym się nie starał to kolorów nie rozróżniam.

Nie zdążyłem Ci odpisać, że jesteś pierdolnięta, gdy otrzymałem Twoją kolejną wiadomość: „Niech na niebie stanie tęcza malowana Twoją kredką”.

Ucieszyła mnie jej treść. Chcesz, abym Cię pomalował swoją kredką, żeby Ci się zrobiło kolorowo. Gentleman damie nie odmawia, nawet jeśli jest pijana i pod wpływem narkotyków.

Odpisuję Ci radośnie, że niebawem się zjawię tylko podaj adres. Odpowiadasz niemal natychmiast, że mieszkasz za siódmą górą i za siódmą rzeką. Kuźwa! Mówiłaś podczas naszych spotkań, że mieszkasz na obrzeżach miasta, ale nie sądziłem, że aż tak daleko.

Proszę Cię o jakieś wskazówki, jak mam Cię znaleźć, a Ty odpisujesz, że niebem się wlecze wyblakłe słońce i ono oświetli Twoją bladą twarz.

Twoje wskazówki naprawdę bardzo mi pomogły. Stwierdzam, że nie sposób się z Tobą dogadać. Perspektywa użycia mojej kredki w Twoim towarzystwie jest kusząca, ale ja jednak spędzę dzisiejszy wieczór na własną rękę.


Kilka słów od autora

Tekst powstał w pewien sobotni poranek w sposób spontaniczny. Pisanie go traktowałem jako rozrywkę. Dość krótką, bo trwającą maksymalnie godzinę, ale zawsze rozrywkę. Nie wiem, co we mnie wstąpiło, że udało mi się stworzyć to wątpliwe dzieło. Może wpływ na to miał dobry nastrój w jakim się znajdowałem z powodu nieuchronnie zbliżającego się wieczoru kawalerskiego Grzegorza, a może do uczynienia tego "dzieła" pchnęła mnie jedynie moja chora wyobraźnia? Nie wiem. Gdy do głowy wpadł mi pierwszy akapit owego tekstu wiedziałem, że muszę go zapisać, bo to zalążek czegoś nowego i w dodatku śmiesznego. Nie jest to może humor najwyższych lotów, ale mnie bawi i to jest najważniejsze. Jeśli kogoś również rozbawi, to będę ukontentowany. 



wtorek, 27 czerwca 2017

Korona Półmaratonów Polskich - Grodzisk Wielkopolski

W owym czasie wyszło zawiadomienie o zawodach w Grodzisku, żeby zobaczyć kto najszybszy na dystansie 21 km. Zawody te odbyć się już miały po raz 11. Wybierali się więc wszyscy biegacze, aby się sprawdzić, każdy z swego miasta.
Udał się także Tomasz z Ziemi Średzkiej, z miasta Środa, do Grodziska, miasta Wielkopolskiego, ponieważ zapragnął sprawdzić się w boju.” - Św. Łukasz, rozdział 2.

Tym razem, aby wziąć udział w kolejnych zawodach i powalczyć o zdobycie Korony Półmaratonów Polskich, nie musiałem odbywać dalekiej podróży. Grodzisk Wielkopolski, czyli miejsce kolejnego boju, położony jest niecałe 90 km od miejsca mojego zamieszkania. Jest to urocza, mała miejscowość licząca zaledwie 15 tys. mieszkańców. Fani piłki nożnej kojarzą pewnie miejscową drużynę, która w czasach swojej świetności była w stanie ograć Manchester City w europejskich pucharach.

Na zawody udałem się ze skromną reprezentacją Polonii Środa Wielkopolska liczącą sobie 4 biegaczy. Zbiórka była dość wcześnie, bo już o godzinie 6.00, gdyż start zaplanowany był na 9.00 rano. Za mną była krótka noc. Spałem zaledwie 4 godziny. Długo nie mogłem zasnąć. Z jednej strony towarzyszyły mi emocje związane z biegiem, a z drugiej radość po zwycięstwie naszej kadry z Rumunią w eliminacjach do Mistrzostw Świata w Rosji. 

Dzień zacząłem od mocnej kawy, aby dobrze się obudzić oraz od porządnego śniadania. Wiedziałem, że na bieg będę potrzebował dużych pokładów energii, stąd tak obfite śniadanie, na które składały się makaron orkiszowy, gotowana fasolka oraz smażona na oleju kokosowym w towarzystwie pomidorów pierś z kurczaka. Całość popiłem mocnym wywarem z czerwonej herbaty. Po takim zastrzyku energii czułem się jak Herkules. Miałem tyle sił, że bez trudu wyręczyłbym go w sprzątaniu stajni Augiasza. Wybrałem jednak udział w biegu, bo za porządkami średnio przepadam.


Bieg w Grodzisku cieszy się w środowisku biegaczy bardzo dobrą opinią. Świadczy o tym olbrzymie zainteresowanie uczestników chcących wziąć w nim udział. Limit miejsc na zawody wyczerpał się w 18 godzin. Organizator, ku uciesze spóźnialskich, postanowił zwiększyć limit o kolejne 500 miejsc, które rozeszły się w parę godzin. Było mi dane po raz pierwszy stanąć na trasie grodziskiego półmaratonu. Było to niesamowite przeżycie. Nigdzie nie biegnie się tak wspaniale, jak w Grodzisku. Miasto żyje tym biegiem. Każdy mieszkaniec cieszy się na widok biegaczy. Nikt nie marudzi, że na parę godzin miasto odcięte jest od świata. Nikt nie narzeka, że biegacze blokują ulice. Czysta radość, wsparcie, autentyczny doping. Grodziszczanie! Kocham Was!


Organizacja zawodów także stoi na wysokim poziomie. Na dzień dobry każdy zawodnik otrzymał pokaźny pakiet: pamiątkowa koszulka, ręcznik kąpielowy, izotonik, dwa piwa z lokalnego browaru, a to wszystko za jedyne 70 zł. A po biegu na każdego biegacza czekał obfity poczęstunek. I co najważniejsze: jedzenie i napoje są nielimitowane (piwo grodziskie również). Pijesz i jesz, aż do wyczerpania zapasów. Nie ma odhaczania na numerach startowych odebranego posiłku. Duże miasta uczcie się od małego Grodziska, jak organizuje się strefę biegacza na mecie. Nie rywalizujcie ze sobą na ilość zgłoszonych biegaczy. Rywalizujcie jakością. 

Zbiórka zawodników miała miejsce pod biurem zawodów o godzinie 8.45. Biegacze po ustawieniu się w wybranych przez siebie strefach startowych, dopasowanych do swoich fizycznych możliwości, ruszyli ulicami miasta na Stary Rynek, gdzie miał odbyć się start. Musieliśmy tak przejść ok. 1 km. Na trasie naszego marszu było pełno kibiców, którzy życzyli nam powodzenia w biegu.


Ustawiłem się prawie na samym końcu startu, gdyż nie miałem parcia na dobry wynik. Chciałem jedynie ukończyć bieg. Z nieba lał się żar, a była dopiero godzina 9.00. W obawie o swój stan zdrowia nie chciałem zbytnio szarżować. Jednak ku mojemu zdziwieniu na trasie czułem się jak ryba w wodzie. Biegło mi się bardzo lekko, luźno i swobodnie. Postanowiłem przyśpieszyć i zobaczyć jak się dalej na trasie sprawy potoczą. Widząc pierwszy punkt z wodą oraz punkt odświeżania (baseny z lodowatą wodą wypełnione gąbkami, które można było zabrać ze sobą, aby choć trochę się schłodzić na trasie) nabrałem przekonania, że organizator dobrze zadbał o nas - biegaczy i niczego nam nie będzie podczas biegu brakować. Przyśpieszyłem. Gdy po chwili zobaczyłem kurtynę wodną i prysznice zlokalizowane na trasie, byłem pewien, że udar słoneczny mi nie grozi. Grodzisk wie jak zadbać o moje zdrowie. Po 5 km wiedziałem, że biegnę wystarczająco szybko, aby powalczyć o poprawę swojego najlepszego wyniku na dystansie półmaratonu. Biegłem cały czas równo. Kontrolowałem tempo, aby nie spadało poniżej 10,5 km/h.

Energii do biegu dostarczali mi licznie zgromadzeni na trasie kibice. Co jakiś czas dało się spotkać DJ-a, który puszczał energetyczną muzykę. Były dziewczyny, które tańczyły zumbę. Była orkiestra dęta oraz zespół ludowy pieśni i tańca. Jednym słowem na trasie nie było nudno. Człowiek podczas biegu nie myślał o tym czy uda mu się przebiec ten dystans, tylko mógł rozkoszować się cudowną atmosferą stworzoną przez mieszkańców Grodziska Wielkopolskiego. Przebiegając w pobliżu kościoła dostrzegłem księdza, który po mszy wyszedł z budynku i przybijał biegaczom na trasie piątki. Takie drobne gesty mają wielkie znaczenie dla zawodnika. Jest to dodatkowy kop energii.


Szczególnie w pamięci utkwiły mi dwa momenty podczas biegu. Wśród kibicującej rodziny dostrzegłem starszą kobietę, która siedziała na krześle i pozdrawiała biegaczy czerwoną różyczką. Mimo swojego podeszłego wieku na jej twarzy gościł promienny uśmiech. Było widać, że sprawia jej to olbrzymią radość. Pomyślałem sobie wtedy, że wygląda ona jak mistrz Yoda z "Gwiezdnych Wojen". Była tak samo drobna, pomarszczona i biło od niej jakieś ciepło, pozytywne nastawienie oraz mądrość. W pewnej chwili w mojej głowie pojawiło się wspomnienie jednej sceny z sagi "Star Wars". Przypomniałem sobie, jak mistrz Yoda zwraca się do swojego ucznia Obi Wan Kenobi, aby z podziwem wyrazić się o młodym Anakinie Skywalkerze: „Moc jest w nim wielka.” Wyobraziłem sobie, że te słowa dotyczą mojej skromnej osoby. „Moc jest w nim wielka” - słowa te towarzyszyły mi do końca biegu. Dawały mi siłę do walki o dobry wynik. 

Drugim zabawnym momentem była chwila, gdy DJ puścił utwór disco polo, gdzie fragment refrenu brzmiał: „Nie ma mocnych na Mariolę.” Wtedy uświadomiłem sobie, że faktycznie na moją matkę Mariolę nie ma mocnych. Wyobraziłem sobie, że właśnie dzwoni do mnie i swoim nerwowym tonem i podniesionym głosem wydziera się na mnie do słuchawki: "Tomacha! Natychmiast do domu!" A ja odpowiadam jej: „Mamo, półmaraton mam. Nie mogę.” Wtedy ona na to: „Nie obchodzi mnie to. Za 10 minut masz być w domu.” Wiem, że z Mariolą nie ma żartów. Nie dyskutowałem. Przyśpieszyłem.


Cały czas utrzymywałem równe i dobre tempo. Dopiero na 18 km dopadł mnie mały kryzys, który jednak szybko przezwyciężyłem. Mimo upalnej pogody na mecie zameldowałem się z czasem 2 godziny 1 minuta i 52 sekundy. Poprawiłem swój rekord życiowy na tym dystansie o całe 4 minuty i 2 sekundy. Nie wierzyłem, że mogę tak szybko biegać. Dobry wynik to zasługa kibiców, którzy mnie wspierali, organizatorów, którzy wszystko zapięli na ostatni guzik oraz cudownej trasy, która była płaska jak klatka piersiowa 40-kilogramowej modelki. 

Przed linią mety organizator rozwiesił girlandy z balonów, które stworzyły niesamowity klimat. Nie można także nie wspomnieć o niebieskim dywanie, który organizator rozłożył przed metą. Było to wyjątkowe przeżycie móc finiszować w takich pięknych okolicznościach przyrody. Pamiątkowe medale wręczali sami włodarze miasta, a nie jak ma to zwykle miejsce, wolontariusze. Było to miłe przeżycie otrzymać medal z rąk ważnego oficjela.


Za mną już 3 starty. Przede mną tylko dwa (Gniezno, Kraków). Zdobycie upragnionej Korony Półmaratonów Polskich coraz bliżej. Wszystko rozstrzygnie się w Krakowie 15 października.

piątek, 23 czerwca 2017

Zmora biegacza

Wiecie, co jest prawdziwą zmorą wszystkich biegaczy? Koszmarem na jawie, o którym biegacze nie rozmawiają pomiędzy sobą w obawie, aby przypadkiem go nie przywołać? Sądzicie pewnie, że mam na myśli silny wiatr wiejący w twarz, który utrudnia poruszanie się po trasie albo rzęsisty deszcz, który potrafi przemoczyć doszczętnie każdy centymetr sportowej koszulki lub inne niesprzyjające warunki atmosferyczne. Otóż nie! Powód jest bardziej prozaiczny. Laikowi mogłoby się wydawać, że to nie jest żaden problem, ale dla biegacza to prawdziwa katastrofa.


Wyobraźcie sobie, że jesteście na trasie półmaratonu. Mijacie półmetek dystansu. Wasz zegarek, który podczas biegu jest dla was ważniejszy niż Pan Bóg i wszyscy święci razem wzięci wskazuje, że jeśli nie zwolnicie, to na metę wbiegniecie z nowym rekordem życiowym. I wtedy właśnie w jednej krótkiej chwili, której się nie spodziewaliście, wasze jelita dają znać, że mają ochotę na wycieczkę do ustępu. Taki spontaniczny wypad, o którym wcześniej nie raczyły was poinformować. Wasze mięśnie brzucha nienaturalnie się napinają, na czole pojawia się zimny pot, twarz robi się bardziej czerwona. Mimowolnie zwalniacie. Energię, którą normalnie włożylibyście w przebieranie nogami, spożytkowujecie na zaciskanie pośladów, aby nie pobrudzić sobie majtek. Wiecie już wtedy, że dobry wynik odszedł w siną dal. Macie to jednak gdzieś, bo dla was liczy się tylko jedno... wypróżnić się. Byle gdzie, byle jak, ale ważne żeby to szybko nastąpiło. 

Rozpaczliwie szukacie ustronnego miejsca. Normalnie kibice na trasie was cieszą. Dodają wam energii do biegu. Ale w momencie, gdy z waszego odbytu próbuje się gwałtownie wydostać nieproszony gość, kibice to wasi wrogowie. Marzycie tylko o krótkiej chwili w samotności, aby ulżyć swoim cierpieniom. Gdy na punkcie żywieniowym dostrzegacie przenośną toaletę na waszej twarzy pojawia się uśmiech radości. Robicie swoje. Ulga natychmiastowa. Wracacie na trasę. Czas nie ma już dla was znaczenia. Udało się nie narobić w majty. Jednakowoż dobrze wiecie, że doznaliście porażki. Pokonała was pospolita kupa jakich wiele w tyłkach na świecie. Dobiegacie do mety i odbieracie swój upragniony medal. W głębi duszy cieszycie się, że organizator biegu nie graweruje na medalach czasu zawodników. Na mecie spotykacie znajomych i wiecie, że zaraz ktoś zada pytanie o czas. Wiecie też, że będziecie musieli skłamać, a przecież nie tak dawno byliście u spowiedzi. Na pytanie o wynik odpowiadacie: „Cienki czas, skurcz mnie złapał na 11 kilometrze. Widocznie za mało magnezu suplementuję.” Bolesną prawdę zostawiacie dla samych siebie.


Zwykła kupa, a jak może namieszać. Gdy dopada mnie ta zmora to najzwyczajniej zazdroszczę gołębiom i innym ptakom, że mogą bezkarnie w trakcie lotu zrzucić zbędny balast i spokojnie lecieć dalej jakby nic się nie stało. Gdy kupa wręcz przykłada mi nóż do gardła, a raczej wtyka w odbyt wężyk od lewatywy i odkręca wodę na full, zazdroszczę, tak zwyczajnie po ludzku, ptactwu wszelakiej maści, że mogą się poruszać i wypróżniać jednocześnie. Taka umiejętność przydałaby się biegaczom podczas zawodów. Coś jednak mi mówi, że służby sprzątające miasto miałyby w tej kwestii inne zdanie.

Pamiętam, jak podczas toruńskiego biegu mikołajkowego biegłem w dobrym tempie. Mimo zimna i trudnej trasy z kilkoma sporymi podbiegami, do 10 kilometra biegłem na rekord. Był to mój zaledwie drugi półmaraton w skromnej karierze biegacza ulicznego. Wszystko szło dobrze, aż do momentu opuszczenia Parku Bydgoskiego, gdy dopadła mnie zmora biegacza i to tak porządnie. Teraz się z tego śmieję, ale w owym czasie nie było mi do śmiechu. Spiąłem poślady i dałem radę wytrzymać na trasie do samej mety w czystych majtkach. Uważam to za mój osobisty sukces.

Teraz już wiecie, dlaczego przed początkiem zawodów toalety są tak bardzo oblegane. Dlaczego ludzie stoją spokojnie w długaśnych kolejkach do przenośnych ustępów. Nikt nie chce ryzykować ataku kupy na trasie. Każdy woli dmuchać na zimne. Czy to chłopak, czy dziewczyna każdy tyłek przed startem do kupy wypina.