czwartek, 29 listopada 2018

Yakuza 6: Song of life - moje pierwsze wrażenia.

Ostatnie odsłony gier z serii "Yakuza" oferowały nam spory wachlarz grywalnych postaci. W przypadku najnowszej Yakuzy mamy wyraźne odejście od tej tendencji. Przez całą rozgrywkę wcielamy się w postać tylko jednego bohatera, ale za to nie byle jakiego. Kierujemy losami samego Kazumy Kiryu! Historia skupia się głównie na wątku rodzinnym Kiryu, co nie ukrywam, bardzo mi się podoba. Męczą mnie te wszystkie spiski i knowania o władzę. Zdecydowanie bardziej wolę kierować poczynaniami postaci, która ma na celu rozwikłanie problemów rodzinnych. Kazuma ma za zadanie odnaleźć ojca dziecka swojej przybranej córki Haruki. Oczywiście nie jest to łatwe i bezproblemowe. W świecie rządzonym przez mafię nic nie jest proste. To tyle o fabule.


Najnowsza odsłona w końcu doczekała się nowego silnika graficznego. Jest to zmiana, która dobrze przyczyniła się serii. Różnica w oprawie, w moim odczuciu, jest kolosalna. Filmiki są piękniejsze, animacje miasta i ludzi bardziej realistyczne. Miasto różni się w zależności od pory dnia. Menu gry jest o wiele bardziej przejrzyste. Opcje i statystyki są łatwo dostępne i intuicyjnie rozmieszczone, co nie miało miejsca w poprzednich odsłonach. Mapa umieszczona jest pod touchpadem, co jest niesamowicie wygodne i praktyczne. Wszystkie dialogi są udźwiękowione, a jest ich sporo. Grając mamy okazję do wsłuchania się w piękny język japoński. Napisy angielskie pozwalają nam zapoznać się z fabułą gry. Nie mam talentu do języków. Opanowanie podstaw języka angielskiego szło mi ciężko, dlatego bardzo podziwiam osoby, które uczą się języka samurajów i odnoszą w tej dziedzinie sukcesy. W grze znajdziemy kilka ekranów wczytywania, ale najważniejsze jest, że w końcu płynnie przechodzimy od eksploracji miasta do walki z napotkanymi przeciwnikami. Długie wczytywanie walk byłoby bardzo uciążliwe przy dłuższej rozgrywce.

Gra ma sporo nowości względem poprzedniczek. Pragnę w tym miejscu wyraźnie nadmienić, że nie grałem jeszcze w Yakuza Zero, dlatego pewne rzeczy, o których będę pisał jako nowość, mogły się już wcześniej pojawić, a ja po prostu nie mam o tym pojęcia. Yakuzę Zero zostawię sobie na deser, gdy już ogram wszystkie inne numerowane części.

Rzecz, którą już na początku się zauważa i która niezmiernie ułatwia rozgrywkę, to autosave, z którym po raz pierwszy stykam się w tej serii gier. Gdy chcemy ręcznie zapisać stan gry, nie musimy już szukać budki telefonicznej. Wystarczy za pomocą klawisza options na naszym padzie wyciągnął wirtualny telefon z kieszeni (oczywiście marki Sony) i wybrać opcję save game. Gdy zdarzy się nam kiedyś zginąć, po wybraniu opcji kontynuacji gry, błyskawicznie zostajemy przeniesieni do ostatniego automatycznie zapisanego stanu gry. Podczas poruszania się po menu naszego telefonu, głośniczek w padzie daje znać o sobie wydając futurystyczne dźwięki. Niby nic takiego, ale powoduje to większe odczucie, że jesteśmy częścią gry. Telefon służy oczywiście do przyjmowania wiadomości od różnych postaci. Wiadomości albo wnoszą coś do fabuły lub zadań pobocznych albo są samouczkami, które mają nam ułatwić poruszanie się po grze. Na ekranie smartphona możemy śledzić nasze postępy w takich różnych kategoriach, jak: przygoda, walka, zadania, poboczne, mini gry, tryb clan creator. Za wykonanie zadania z danej kategorii (np. pokonanie 50 wrogów) otrzymujemy punkty ulepszeń (4 różne kategorie punktów), które wykorzystujemy do poprawiania statystyk naszego bohatera lub kupowania nowych umiejętności.  Punkty otrzymujemy np. za granie w mini gry. W końcu za czas spędzony w salonach gier zostajemy nagradzani. To motywuje do spędzania mnóstwa czasu z gierkami retro od Segi.


Nasz bohater porusza się bardziej naturalnie. Jego ruchy nie są już takie sztywne, jak kiedyś. Przykładowo, gdy uderzymy w ścianę, Dragon of Dojima cofa się naturalnie, a nie zatrzymuje sztywno, jak w poprzednich częściach. Jest bardziej mobilny. Skacze przez barierki, wchodzi na drabinę. Za pomocą przycisku R3 zyskujemy możliwość gry w widoku z perspektywy pierwszej osoby. Dla mnie jednak gra w ten sposób nie jest wygodna, ale to kwestia gustu. W końcu sami możemy decydować o tempie naszego poruszania. Standardowo nasz bohater chodzi, ale gdy przytrzymamy przycisk X na padzie zaczyna biec sprintem. Szybko się jednak męczy. Widać, że sake i dym z papierosów mu nie służą. Za pomocą punktów zdobytych w grze możemy kupić mu lepszą wydolność w postaci umiejętności dłuższego sprintu. Szkoda, że w życiu realnym nie ma takiej opcji. Do poprawionego poruszania się dodano także poprawioną mini mapę, która ułatwia płynne prowadzenie rozgrywki. Jest ona bardzo czytelna. Zaznaczono na niej nie tylko sklepy, restauracje oraz inne obiekty, z których można skorzystać, ale także naszych potencjalnych przeciwników, co jest bardzo przydatne, gdy śpieszy się nam i chcemy uniknąć zbędnego pojedynku na pięści. Pełna mapa, która, jak już pisałem, umieszczona jest pod touchpadem, jest również bardzo czytelna. Niezmiernie cieszy mnie fakt, że możemy znacznikiem wskazać punkt docelowy, do którego chcemy zmierzać. Jest to standard w innych grach z otwartym światem, ale z taką możliwością w grach z serii Yakuza spotykam się po raz pierwszy. Tego typu nawigacja wybitnie pomaga w graniu. 

Mniej nie zawsze znaczy gorzej. Poprzednie części Yakuzy przyzwyczaiły nas do zadań pobocznych w liczbie ponad 100. W przypadku szóstej Yakuzy mamy ich zaledwie 51. Są to jednak misje ciekawe i rozbudowane. Niektóre nawet bardzo rozbudowane, bo znalezienie i zaprzyjaźnienie się z dziesięcioma kotami, które krążą po całym mieście, jest zadaniem czasochłonnym, lecz niezwykle przyjemnym. Oprócz zadań pobocznych możemy także pomagać ludziom rozwiązywać ich problemy. Co jakiś czas dostajemy na swój telefon, dzięki zainstalowanej na nim aplikacji, powiadomienia o ludziach będących w potrzebie. Zadania, z którymi przyjdzie nam się zmierzyć, są różnego rodzaju. Czasami zdarzy się nam szukać bomby, którą jakiś wariat podłożył w mieście. Innym razem musimy jakiejś pannie pomóc w opresji, którą zgotował jej na randce nowo poznany facet (zwyczajnie musimy obić mu twarz, aby chronić honor panny). Raz zdarzyło mi się robić za kuriera. Musiałem dostarczyć papier toaletowy mężczyźnie będącemu w potrzebie w miejskim szalecie. 


Na mieście nie ma już skrzynek depozytowych, które skrywały wiele interesujących dóbr. Skrzynki stawały przed nami otworem, gdy znaleźliśmy do nich pasujący klucz. W Yakuza 6 rolę skrzynek przejęły sejfy. Aby wejść w posiadanie ich zawartości musimy odnaleźć właściwy klucz. Sejfów jest znacznie mniej niż skrzynek depozytowych, ale ich zawartość jest bardziej atrakcyjna dla gracza.  

Czym by była gra Yakuza bez możliwości jedzenia wirtualnych posiłków w restauracjach? Także w tej części mamy okazję zapoznać się z japońską kuchnią. Szkoda, że tylko na ekranie telewizora, ale lepsze to, niż nic. W poprzednich częściach odwiedzaliśmy jadłodajnie po to, aby zregenerować nasze zdrowie i zdobyć dodatkowe punkty doświadczenia. W najnowszej odsłonie oprócz regeneracji zdrowia, jedzenie ma wpływ na nasze statystyki, gdyż za konsumpcję potraw otrzymujemy różne punkty ulepszeń, których rodzaj oraz wartość zależna jest od zjedzonej przez nas potrawy. Gdyby to w życiu dało się być zwinniejszym i silniejszym przez stołowanie się w restauracjach. Napoje możemy kupić w automatach zlokalizowanych w różnych zakątkach miasta. Jest ich spory wybór. Konsumpcja danego napoju poprawia określoną statystykę podczas walki. Efekt jest krótkotrwały, ale często bardzo przydatny w trudnych pojedynkach. Wymagające podkreślenia jest to, że zakupiony przez nas napój nie trafia do naszej "kieszeni", gdzie mieszczą się wszystkie zdobyte podczas gry przedmioty. Co za tym idzie nie zajmują nam cennego miejsca. Kupiony napój Kiryu cały czas trzyma w dłoni w gotowości do spożycia. Konsumpcji dokonujemy poprzez przytrzymanie klawisza oznaczonego "kółkiem". Dzięki takiemu zabiegowi możemy wypić napój, którego czas działania jest ograniczony, bezpośrednio przed walką. Minusem tego rodzaju spożywania napojów jest to, że nie możemy ich kupować na zapas, a wypicie kolejnego napoju anuluje działanie poprzedniego.


Nie ukrywam, że spędziłem sporo czasu na czacie z prawdziwymi aktorkami japońskiego przemysłu erotycznego. Była to bardzo wciągająca zabawa. Do wyboru mamy rozmowę z dwoma aktorkami. Z każdą rozmawiamy pojedynczo. Aby udzielić odpowiedzi lub o coś zapytać musimy wciskać odpowiednie sekwencje klawiszy, które pojawiają się na ekranie. Taki zabieg symuluje pisanie na klawiaturze. Panie w miarę rozwijania się rozmowy zrzucają z siebie kolejne ciuszki. Muszę Wam jednak powiedzieć, abyście nie marnowali czasu. Nie rozbierają się do naga. Sprawdzałem. 

Dość ciekawą nowością wydaje mi się tryb Clan Creator, w którym to nie walczymy osobiście, ale wydajemy rozkazy na polu bitwy swoim ludziom. Przyznam się bez bicia, że nie zdążyłem się jeszcze zapoznać dobrze z tym trybem. Zaliczyłem jedynie dwie walki, których wymagała ode mnie zaliczenia fabuła gry. Było to ciekawe przeżycie, ale bardzo chaotyczne. Wynikało to pewnie z faktu pierwszego kontaktu z tym trybem. Podczas dalszego robienia fabuły natknąłem się na kilka osób, które zdecydowały się dołączyć do mojego clanu. Fajny pomysł mieli twórcy na danie możliwości  przeprowadzania nam rekrutacji nowych członków clanu. Czuję w kościach, że w przyszłości stworzę drużynę składającą się z samych kozaków kung fu.

Dewiza Igrzysk Olimpijskich oraz Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego brzmi: „szybciej, wyżej, mocniej”. Pasuje ona idealnie, aby scharakteryzować najnowszą Yakuzę. Wszytko jest tutaj lepsze, niż w poprzednich częściach. Gra oferuje taką sporą ilość rozrywki, że można by nią obdarzyć kilka gier. Gram od premiery i jestem dopiero w siódmym rozdziale, a jest ich dwanaście. Nie spieszno mi do końca przygody. Cieszę się cudownymi chwilami. Oby trwały one jak najdłużej.

Yakuza 6: Song of life to bezapelacyjnie jedna z lepszych gier, które ukazały się w tym roku. Ma kilka wad, jak np. grafika, która, choć jest zdecydowanie ładniejsza niż w poprzednich odsłonach, to w porównaniu z innymi grami trochę odstaje. Grafika nigdy nie była dla mnie najważniejsza. Zawsze liczyła się magia gry, a tą w sporej dawce zapewnia Yakuza 6.


wtorek, 13 listopada 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #23

"Nam strzelać nie kazano" - pisał Mickiewicz w "Reducie Ordona". A ja napiszę w swojej kronice, że biegać mi kazano w Poznaniu w "Wartkiej piątce". Może kiedyś też mnie będą cytować. Ale o co chodzi spytacie? Ano o...


Chodzi o to, że miałem w ten weekend nie biegać. Chciałem sobie po 5 kolejnych niedzielnych startach zrobić wolny weekend od zawodów. Planowałem zwyczajnie nic nie robić innego oprócz oglądania seriali oraz grania na konsoli i w Pokemon GO. Taki miałem plan. Podobno żeby rozbawić Pana Boga, to trzeba mu opowiedzieć o swoich planach. Twórca tego powiedzenia miał sporo racji. Można planować, ale i tak plany zweryfikuje życie, które pędzi jak szalone. Zostałem postawiony przed faktem dokonanym, gdy pewnego dnia otrzymałem wiadomość od klubowej koleżanki Anety, że mam się zapisać na Wartką Piątkę, bo miejsce w samochodzie już czeka, a towarzystwo jest zacne. Zresztą tak jak zawsze. W sumie długo mnie nawiać nie trzeba było. Przekonał mnie jej argument o kolejnym medalu do kolekcji. A na medale jestem łasy jak mało kto. Wychodzi na to, że ze mnie jest taka sroczka co lubi błyskotki. Stwierdziłem, że odpocznę sobie kiedy indziej.


Na "Wartką piątkę" wybraliśmy się w grupie liczącej... pięć osób. Sylwek, Aneta, Asia, Joasia i ja - pierwszy przystojniak Polonii Środa we własnej i zawsze skromnej osobie. Pan literat i biegacz podróżnik z zacięciem literackim. Mógłbym dużo o sobie pisać, ale szkoda słów na opisywanie rzeczy wszystkim wiadomych. Skupię się zatem na opisie zawodów. Dystans krótki to i relacja będzie  krótka. Nie ilość się liczy, a jakość. Ta u mnie jest zawsze na najwyższym poziomie. Wysoka jakość i skromność to moje cechy kardynalne.


Nie przepadam za biegami na dystansie 5 km, bo co człowiek dopiero zacznie, to już musi kończyć. Wolę dłuższe dystanse. Nie jestem sprinterem co szybko zaczyna i jeszcze szybciej kończy. Wolę dłuższe zabawy. Nie nastawiałem się absolutnie na żaden wynik. Nie czułem żadnego stresu przed zawodami, bo wiedziałem, że nie ma sensu się spinać. Wolałem się skupić na radości płynącej z biegania. O wyniki będę się starał w nowym roku, gdy trochę odpocznę i dobrze potrenuję, aby zniwelować swoje mankamenty.

Wstałem w niedzielę o 6.00, aby ze spokojem zjeść śniadanie, opróżnić jelita i obejrzeć serial, w który ostatnio się wciągnąłem - "Tajemnie Laketop". Dobry, mroczny serial kryminalny. Można go obejrzeć na platformie Showmax (dwa sezony po 7 odcinków każdy). Główną rolę gra Elisabeth Moss, która jest gwiazdą świetnego i popularnego obecnie serialu "Opowieść podręcznej". Ostatnio mocno ciągnie mnie w stronę seriali. Poświęcam im każdą wolną chwilę wieczorem przed snem.


Prawie punktualnie o godzinie 8.00 podjechał po mnie Sylwek z Anetą. Pojechaliśmy odebrać Joanny i udaliśmy się w podróż na zawody do Poznania. Droga minęła szybko. Dziewczyny złożyły nam życzenia z okazji Dnia Chłopca. Było nam niezmiernie miło, bo kto nie lubi życzeń? Na miejscu zawodów byliśmy przed 9.00. Bieg był kameralny dlatego nie spodziewałem się tłumów. Moja intuicja mnie nie zawiodła. Pakiet udało nam się odebrać wręcz natychmiast. Był on ubogi tak samo jak opłata za niego. Kosztował zaledwie 20 złotych. Za bieg na trasie z atestem to śmieszna kwota. W pakiecie oprócz numeru startowego był kubek z logo sponsora i organizatora - Agrobex. Pakiet zawierał również foldery reklamowe dewelopera Agrobex, który organizuje serię pięciu biegów. "Wartka piątka" była biegiem nr 4.

Pogoda była dość rześka, ale przyjemna na bieganie. Aby nie wychłodzić organizmu na bieg oczekiwaliśmy w aucie Sylwestra. Wynurzyliśmy się dopiero 30 minut przed startem, aby zaliczyć obowiązkową toaletę i rozgrzać się przed biegiem. Trasa przebiegała w całości powierzchnią asfaltową i liczyła sobie dwie pętle różnej długości. Pierwsza miała 2 kilometry, a druga trzy. Trasa była w większości płaska, ale dwa podbiegi mogły dać w kość zwłaszcza mi, bo nic mnie tak nie wnerwia, jak bieganie pod górkę.


Start nastąpił punktualnie o godzinie 10.00. Pomknąłem szybko do przodu, gdyż miałem nadzieję, że uda mi się ukończyć bieg w czasie poniżej 25 minut. Gdy ukończyłem pierwszy kilometr nadal wierzyłem, że mi się to uda. Delikatnie zwątpiłem, gdy dostrzegłem przed sobą pierwszą górkę. Poszła mi ona jednak gładko. Ludzką rzeczą jest wątpić, a jak się ma takiego patrona jak św. Tomasz, to już w ogóle można wątpić i nie wierzyć. Skończyłem pierwszą pętlę, co oznaczało, że dwa kilometry są już za mną. Trochę zwolniłem, bo opadłem z sił, ale oficjalna wersja brzmiała, że zbieram siły na atak po życiówkę. Nawet chciałem przyśpieszyć, ale duża górka, którą musiałem pokonać wybiła mi ten pomysł z głowy zabierając mi siły z nóg i powietrze z płuc. Zła górka. Niedobra górka. Wstydź się górko.


Wiedząc, że na osiągniecie rezultatu poniżej 25 minut nie mam już szans, to nie zwolniłem ponieważ chciałem osiągnąć najlepszy wynik, na jaki mnie w tym dniu było stać. Gdy już do mety brakowała mi ostatnia prosta mogła wydarzyć się katastrofa. Wielka tragedia. Potknąłem się o kamień i o mało co sobie papuni o glebę nie rozkwasiłem. Udałem jednak, że nic się nie stało, aby nie stać się obiektem drwin i pobiegłem dalej. Chciałem zakląć i zwyzywać kamień od najgorszych, ale się opamiętałem. Trwa kampania wyborcza. Muszę uważać na język. Masz szczęście kamieniu. Następnym razem się policzymy.


Bieg ukończyłem z czasem 25:33. Niewiele zatem mi zabrakło do czasu poniżej 25 minut. Był to mój pierwszy bieg na 5 km na trasie z atestem. Wynik z Poznania jest zatem moim rekordem życiowym. Zamierzam go pobić w Zalasewie w listopadzie. Tam właśnie skończy się seria biegów organizowana przez Agrobex.