piątek, 23 sierpnia 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #51_2019/18

VII Bieg Nadziei nie obfitował w jakieś spektakularne wydarzenia na trasie biegowej. Jedynym godnym odnotowania faktem był mój nowy image biegowy w postaci kitki na brodzie, która powstała dzięki gumkom z uroczą Myszką Mini oraz dzięki umiejętnościom mojej Elżbiety. Sam bym sobie takiej pięknej kitki w życiu nie zrobił.


W związku z tym, że nie mogę się z Wami podzielić żadną ciekawą historyjką z trasy, to odniosę się trochę do historii Biegu Nadziei i moich rezultatów w nim osiąganych. Do takiego stanu rzeczy skłonił mnie wpis na popularnym serwisie społecznościowym z Ameryki kierownika naszej sekcji biegowej, gdzie podsumował swój udział w VII Biegu Nadziei i wskazał, że w tym roku udało mu się ustanowić swój najlepszy czas na tej trasie. Po lekturze jego dość obszernego posta, zacząłem się zastanawiać, jaki jest mój rekord trasy średzkiej biegu. Wynikiem owych rozmyślań jest poniższa analiza. 

Wyniki osiągane przez waszego idola w ostatnich pięciu edycjach Biegu Nadziei 

III Bieg Nadziei - 2015-06-07 - 00:55:07 

IV Bieg Nadziei - 2016-05-21 - 00:56:57 

V Bieg Nadziei - 2017-06-04 - 00:52:43 

VI Bieg Nadziei - 2018-06-17 - 00:53:42 

VII Bieg Nadziei - 2019-06-16 - 00:54:50 

Gdyby rzucić narządem wzroku na powyższe zestawienie, to wyraźnie widać, że mój rekord trasy ustanowiłem podczas piątej edycji biegu w 2017 roku i wynosi on 52m43s. Pamiętam, że w ówczesnym czasie była to moja życiówka na dystansie 10 km. Byłem w tamtym czasie w dużym gazie. Trochę ponad miesiąc późnej w Kórniku ustanowiłem swój aktualny rekord (50m43s) Rok 2017 był dla mnie najlepszym sezonem, jeśli chodzi o ilość ustanawianych przeze mnie rekordów osobistych. Na dystansie 10 km poprawiałem swoją życiówkę 3 razy, a na dystansie półmaratonu 2. Nie wiem, co było tego przyczyną. Może fakt, że zacząłem dużo i regularnie biegać oraz korzystać ze zbawiennych zabiegów fizjoterapeutycznych przyczynił się do tego. W osiąganiu lepszych wyników mogła też pomóc dieta, która nie zawierała glutenu, laktozy i pszenicy. Podejrzewam, że wszystkie te elementy przyczyniły się do drastycznej poprawy moich umiejętności biegowych. Sukces ma w końcu wielu ojców.


Najgorszy swój czas uzyskałem w 2016 roku. Jeśli wziąć pod uwagę fakt w jakiej rozsypce psychicznej byłej po zakończonym nagle długoletnim związku, to ten wynik i tak nie jest zły. W tamtym czasie spożywałem takie ilości słodyczy, że mógłbym nimi obdzielić nie jedną grupkę uczniów podczas klasowych Mikołajek. Miałem taki wysoki poziom cukru we krwi, że nie bałem się, iż może on mi nagle spaść na zawodach i spowodować omdlenie. Był to niewątpliwy plus tej całej sytuacji.


III Bieg Nadziei był moim debiutem w zawodach biegowych. Choć w 2015 roku zdarzało mi się biegać w czasie poniżej 55 min, to wynik 55m07s był moją pierwszą oficjalną życiówką. Tylko wyniki osiągnięte podczas zawodów, które odbywają się na atestowanych trasach, można uznać na oficjalne wyniki. Spłodzę kiedyś odrębny tekst o moim oficjalnym debiucie. Choć pewnie rychło to nie nastąpi. Popełniłem wtedy w dniu zawodów oraz na samej trasie biegowej tyle głupich błędów, że gdy teraz o nich wspominam to łapię się za głowę z zażenowania. Widać, że z czasem nabrałem doświadczenia, bo większości tamtych błędów już nie popełniam. Drobne nadal mi się zdarzają, bo to jest nieuniknione. Stare porzekadło ludowe głosi w końcu, że nie myli się ten, kto nic nie robi. Po raz kolejny okazuje się, że wiekowa mądrość ludowa jest nadal aktualna.


Zeszłoroczny Bieg Nadziei opisałem w dość dokładny i skrupulatny w ubiegłorocznej kronice biegowej, dlatego nie wspomnę o nim ani słowa. Napiszę parę słów o tegorocznej edycji. Miałem tego nie robić, ale domyślam się, że jesteście ciekawi, jak minął mi ten bieg.


Minął mi on…bez szału. Szybko. Fajerwerków nie było. Pierwszy kilometr, który przebiega z górki, poleciałem jak dzik. Efektem tego był rezultat w granicach 5 min na kilometr. Na następnych kilometrach odczułem tą szaleńczą szarżę. Biegło mi się ciężko. O dobrym wyniku mogłem jedynie pomarzyć. Z każdym kilometrem słabłem. Apogeum zmęczenia osiągnąłem na 4 kilometrze. Wtedy to też wyszło słońce i zrobiło się gorąco jak w piekielnym kotle. Na moje szczęście, słońce szybko się schowało za chmurkami. Po skonsumowaniu galaretki z kofeiną moc zaczęła do mnie powoli napływać. Zaczęło mi się biec dobrze. Biegłem swobodnie. Wpadłem w odpowiedni na ten dzień dla mnie rytm biegu. Do mety zostały 3 kilometry. Motocykliści ze Średzkiego klubu „Etyliniarze” poczęstowali mnie wodą. Napiłem się i schłodziłem rozgrzane ciało. „Etyliarze” byli obecni na całej trasie biegu. Oferowali oni biegaczom wodę. Była to nowość na Biegu Nadziei, ale jakże potrzebna. Wody do picia na trasie nigdy za wiele. Ostatnie 300 m biegłem w takim szybkim tempie, na jakie w tej chwili było mnie stać. Po przekroczeniu linii mety miałem ochotę, aby przebiec sobie trasę biegu po raz kolejny. Widać, że dopiero po 10 km moja machina biegowa się dotarła i miał ochotę na więcej roboty. Z niedosytem udałem się do domu. Kolejny Bieg Nadziei już za rok. Szybko zleci...

środa, 7 sierpnia 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #50_2019/17

Sentymentalnej podróży nawiązującej do moich zmagań o zdobycie Korony Polskich Półmaratonów w 2017 roku ciąg dalszy. Odwiedziłem już w tym roku ponownie Gdynię, Gniezno i Kraków. Przyszła teraz pora na Grodzisk Wielkopolski. Białegostoku w tym roku nie powitam znowuż. A to dlatego, że to cholernie daleko. Mieszkańcy Podlasia będą się musieli obyć kolejny rok bez widoku mojej ślicznej buzi.


Trolować to trza umieć. Mistrzami trolingu okazali się organizatorzy Grodziskiego Półmaratonu. A dlaczego tak sądzę? Śpieszę już z wyjaśnieniami. Zupełnie nie wiadomo z jakich powodów, zawody w Grodzisku nie zostały zakwalifikowane do kolejnej edycji Korony Polskich Półmaratonów. Decyzja zupełnie nie zrozumiała, gdyż półmaraton „Słowaka” od lat zdobywa nagrodę przyznawaną przez biegaczy w kategorii najlepszy mały półmaraton. Jak nie wiadomo, o co chodzi, to zawsze chodzi o złotówki. Biegacze pokazali jednak, że interesują ich niejasne zagrywki podyktowane względami finansowymi i tłumnie zjawili się w Grodzisku. Pakiety na bieg w liczbie 3,5 tys. rozeszły się w czasie 44 minut! To pokazuje jaką renomę mają te zawody oraz jak swoim cudnym klimatem potrafią przyciągać do siebie osoby kochające biegać. Za mistrzowskie strolowanie uważam przygotowanie przez organizatora biegu pamiątkowego medalu w kształcie … korony. Był to wyraźny sygnał, że Półmaraton „Słowaka” nie potrzebuje Korony Polskich Półmaratonów, bo ma swoją o wiele lepszą, bogatszą i piękniejszą. Koronę wytrzymałą i twardą jak lita skała, a nie słabą i lichą jak chiński plastik.



Wiedziałem, że ten półmaraton nie będzie dla mnie łatwy. Nie sądziłem jednak, że będzie, aż tak potężną męką. Nie przeszkadzała mi, aż tak bardzo upalna, wręcz afrykańska pogoda. Organizator zapewnił sporo wody na trasie, zarówno tej do picia, jak i tej do schładzania rozgrzanego ciała. Były kurtyny wodne, baseny z wodą i gąbkami, a nawet prysznice na poboczach trasy. Oprócz tych udogodnień z pomocą jak zawsze przyszli miejscowi, którzy oferowali wodę do picia, kostki lodu i czekolady. W swoich asortymentach mieli też polewanie wodą prosto z węży ogrodowych.


Dlaczego tak ciężko mi się biegło? Winny jest tego stanu rzeczy brak odpoczynku, który spowodowany był udziałem w sztafecie zorganizowanej dzień przed zawodami z okazji 100 – lecia klubu Polonia Środa. Nasza sekcja postanowiła uczcić tę cudowną rocznicę przebiegając dystans ok. 100 kilometrów po naszym pięknym mieście. Biegacze zostali podzieleni na kilkanaście grup. Każda grupa miała do pokonania dystans w granicach 11 km. Chciałem swój „przydział” wybiegać jak najmniejszym kosztem, dlatego zapisałem się na poranny bieg. W planach było wolne tempo, ale plany jak zwykle zweryfikowało życie. Koledzy nie dali mi wolno biec. Mogłem strzelić focha i biec w swoim żółwim tempie. Potrzeba rywalizacji i pokazania, że „Kwiatek nie pęka” były silniejsze ode mnie. 

Czułem, że po sobotniej sztafecie udział w niedzielnej „połówce” nie będzie łatwym przedsięwzięciem. Nie myliłem się! Jednak też nie żałowałem, bo zabawa była przednia. Ważne, że ukończyłem bieg. A, że zrobiłem to w kiepskim czasie i na granicy swoich wytrzymałości to już inna sprawa. Udowodniłem sobie, że nawet na dużym zmęczeniu jestem w stanie przebiec 21 km i przy okazji wyprzedzić parę setek osób.

Stało się już tradycją, że biegaczy na start spod biura zawodów prowadzi miejscowa orkiestra dęta. Korowód uśmiechniętych biegaczy w spacerowym tempie przemieszcza się po ulicach miasta w towarzystwie oklasków i pozdrowień mieszkańców miasta. Tu nikt nie narzeka, że miasto jest zablokowane dla ruchu aut. Tu wszyscy się cieszą. Dzień biegu jest dniem święta. Za to kocham to miasto i jego ludzi.


Początek biegu to było takie coco jumbo i alexiowe u la la la. Nogi trochę bolały po sobotniej sztafecie, ale czułem jak młody grecki bóg delikatnie napruty magicznym nektarem. Miałem w sobie tyle woli walki do ukończenia biegu poniżej dwóch godzin, że mógłbym obdzielić nią ze setkę biegaczy. Załączyła mi się tzw. nieśmiertelność, która zwykle uaktywnia się u większości osób po spożyciu alkoholu. Powoduje ona, że „sky is no limt” – czujemy się jak bogowie, którym nikt i nic nie może wyrządzić krzywdy. U mnie ową „nieśmiertelność” wywołała atmosfera biegu oraz kofeina z żelu. Szkoda, że już na drugim kilometrze poczułem się jak zwykły śmiertelnik. Wiem, że nic co dobre nie trwa wiecznie, ale kuźwa jeden kilometr to zdecydowanie za mało! Gdybym wiedział, gdzie złożyć skargę, to zrobiłbym to z miejsca. Bez wahania, bez żadnych skrupułów. Pytam się gdzie? Może chociaż jakaś książka skarg i zażaleń, gdzie mógłbym przelać na papier swoje pretensje? Szybko musiałem się pogodzić z nagłym spadkiem sił i ruszyć dalej. W końcu miałem jeszcze do pokonania ponad 20 km, więc miałem co robić.


Do 10 kilometra, czyli prawie do samego końca pierwszej pętli czułem się znośnie. Nie byłem w stanie biec szybciej, niż 5m40s na kilometr, ale to i tak było dobrze, jak na brak świeżości i zmęczenie materiału. Zwykłem nie biegać dzień przed zawodami i była to dobra praktyka, którą w przyszłości zamierzam kontynuować. Zdarzało mi się już tym roku nie przestrzegać mojej kardynalnej zasady dnia bez biegu przed zawodami, ale jeszcze nigdy dnia następnego nie biegłem półmaratonu. Dwie dyszki dzień po dniu dałem radę, ale połówka po prawie 12 km w dniu poprzedzającym odbiła mi się sporą czkawką w Grodzisku. 

Na drugiej pętli biegu czułem się niemal jak niewolnik zmuszany do budowy piramidy dla faraona, z tą małą różnicą, że do biegu przystąpiłem z własnej i nieprzymuszonej woli i nikt nie smagał mnie batem po plecach. Chociaż taka forma „dopingu” odbiłaby się pewnie pozytywnie na moim wyniku czasowym. Od 11 km moje uda zrobiły się twarde niczym skała. Były tak twarde, że załapałyby się bez trudu do rimejku filmu Wajdy „Człowiek z marmuru” jak wzorzec idealny tego minerału. Dawno nie miałem takich twardych ud. Momentami myślałem, że rozerwą mi spodenki i będę zmuszony w samych majtasach mknąć do mety. Najlepsze było to, że ich twardość nie przeszkadzała mi, aż tak bardzo w biegu. Biegło się źle i niekomfortowo, ale czas miałem nie bardzo tragiczny. Dwa lata temu w takim tempie biegałem „połówki”. Dziś jest to dla mnie tempo agonalne. Widać zatem progres przez dwa lata treningów.


Było gorąco jak w piekarniku. Czułem, że z każdym kilometrem mam mniej mocy w swoich bateriach. Słońce wypalało swoje znamię na moim ciele. Byłem cały rozgrzany. Nie mylić z nagrzanym. Każdy cień był na wagę złota albo i platyny. Dlatego z wielką chęcią skorzystałem z cienia rzucanego przez olbrzymie silosy pewnej fabryki. Dziękuję Ci fabrykancie za ów dar cienia. Sił do biegu oprócz cienia dodawały także osoby przebrane za Spidermana i Deadpoola, które głośno kibicowały i przybijały piątki. Najlepszy był jednak pewien pan przebrany za …

… pirata, który w ramach dopingu dzwonił olbrzymim dzwonkiem i darł się w niebogłosy. Miał dużo interesujących tekstów. W mojej pamięci pozostał ten jeden: ”Zmęczone twarze macie, ale cudnie wyglądacie”. Po takich słowach wsparcia miałem go ochotę uścisnąć i przytulić w ramach podziękowania. Zrobiło mi się miło, że ktoś bezinteresownie komplementuje moją urodę. A może nie robił tego z dobroci serca, tylko z innych powódek? Na wszelki wypadek uciekłem z zaciśniętymi mocno pośladkami.


Ciekawe wydarzenie miało miejsce na przedostatnim kilometrze biegu, gdy dziewczynka chcąc mnie schłodzić, wylała na mnie wiadro zimnej wody. Problem w tym, że zbytnio nie trafiła we mnie. Woda, zamiast powędrować na moją głowę, trafiła na moje spodenki, czyniąc je całe mokre. Nawet gacie i ich zawartość miałem przemoczoną do suchej nitki. Przez chwilę czułem się, jakbym brał udział w wyborach mistera mokrego „ogonka”. Wiecie taki odpowiednik miss mokrego podkoszulka, z taką różnicą, że obficie skropiona wodą odzież ma podkreślać inne walory ciała – nie te górne, tylko dolne. Wyschnięcie do sucha zajęło mi ładnych długich minut po dotarciu do mety.


Nawet taki Grodzisk nie uniknął drobnego błędu organizacyjnego. Delikatnie źle wymierzył trasę i zapewnił wszystkim biegaczom dodatkową atrakcję w postaci nadprogramowych 600 metrów trasy. Nikt nie narzekał, bo bieganie w Grodzisku to czysta przyjemność. Faktem jest jednak, że nawet najlepszym zdarzają się błędy. Nie narzekałem na ten ekstra dystans, bo co to jest 600 m, przy 21 km, które już miałem za sobą.


Półmaraton „Słowaka” ukończyłem z czasem 2h8m44s. Był to drugi najsłabszy wynik na tym dystansie w tym roku. Nie byłem jednak jakoś specjalnie zły na siebie. Wiedziałem, że nie była to wina mojej słaby formy, a jedynie efekt zmęczenia po bieganiu w wigilię zawodów. Samopoczucie mam ostatnio dobre. Po czasach na 10 km widzę, że straciłem trochę na szybkości. Zyskałem za to na wytrzymałości, bo „połówki” pokonuję regularnie poniżej 2h, o czym w zeszłym roku mogłem jedynie pomarzyć. Jednym słowem czuję się jak młody bóg i tak już zostanie. Jestem tego pewien.

Strefa finiszera na grodziskim rynku to mokry sen każdego biegacza. Mnóstwo żarcia i nielimitowane piwo. Czego więcej potrzeba do szczęścia? Ja nie znam odpowiedzi na to pytanie, a Ty?


Wielkie podziękowania należą się Sylwestrowi, który zadbał wzorcowo o moje nawodnienie po biegu. Gdy tylko kończyłem konsumować pyszny grodziski napój chmielowy, natychmiast przede mną lądowały dwa następne. Wielkie dzięki!