środa, 30 maja 2018

Uwielbiam

Uwielbiam... Uwielbiam ten stan... Uwielbiam...


Uwielbiam ten stan, gdy nie mogę spać, bo wiem,  że jak nadejdzie ranek będę mógł odpalić swoją ukochaną konsolę. Kręcę się niespokojnie po łóżku. W mojej głowie mam tysiące myśli. Nie mam najmniejszej ochoty na sen. Chcę grać i to zaraz. Wiem jednak, że to nie najlepsza opcja. Lepiej poczekać do rana, aby bladym świtem wstać i pograć pijąc jednocześnie aromatyczną kawę z mlekiem. Wstając natychmiast w nocy spełniłbym swoje pragnienie w jednej chwili. Do rana daleko. Biję się z myślami. Rozsądek wygrywa jednak nad hedonistyczną wizją spełnienia natychmiast swojej zachcianki. Grając w nocy będę czuł szczęście. Ale ile to szczęście potrwa? Pewnie zbyt krótko. Zmęczę się szybko. Zasnę i prześpię zbyt dużo czasu. Zmarnuję czas na spanie. Zbyt dużo cennego czasu. Gdy wstanę rano, zaraz jak słońce wzejdzie, będę miał przed sobą cały dzień na granie. Nawet bijąc się z myślami w łóżku w końcu kiedyś zasnę. Nawet kręcąc się niespokojnie w łóżku mój mózg odpocznie. Będę miał więcej sił na granie. Jak trochę odpocznę i zdrzemnę się nawet niespokojnym i przerywanym snem będę miał siły na całosobotnie granie. Pięknie jest mieć całą sobotę na granie. Tylko ja i świat wirtualny. Ja i nierealne światy. Zupełnie inne światy. Inne problemy, radości. Świat realny idzie w odstawkę. Na ten jeden dzień żyję w próżni. Uwielbiam...

***

Uwielbiam ten stan, gdy cały dzień w pracy nie mogę skupić myśli na niczym innym, niż na graniu. Nie daję rady efektywnie pracować. Snuję się po pracy jak istota, z której wyparowało życie. Jak persona, która, aby żyć potrzebuje wirtualnego świata i emocji z niego płynących. Otaczający mnie świat realny nie jest w tym momencie w stanie zaoferować mi nic ciekawego. Marzę tylko, by wybiła 15. Pragnę zasiąść na kanapie przed konsolą i przeżyć kolejną przygodę. Oderwać się od rzeczywistości, która mnie otacza. Od rzeczywistości, która momentami mnie przygnębia i zmusza do płaczu. Nie jest tak zawsze, bo po burzy na niebie pojawia się tęcza. Nie zawsze. Niestety. Podróż do wirtualnych krain przerywają mi tylko prozaiczne czynności dnia codziennego, jak jedzenie i toaleta. Zdarza się, że tkwię w odmiennym wymiarze całe popołudnie, aż do momentu kiedy trzeba poddać się bogini snu. Robię to niechętnie. Nie chcę odrywać się od pięknych przygód. Chcę poznawać kolejne wirtualne światy wciąż i wciąż bez końca. Uwielbiam ten stan...

***

Uwielbiam ten stan, gdy wracam nocą do domu. Wszyscy śpią. Cisza. Cudowny klimat na granie. Zaparzam sobie yerbę. Siadam przed TV. Biorę pada w dłonie. Jestem tylko ja i konsola. Otacza mnie idealna cisza, którą zaraz przerwie dźwięk płynący ze słuchawek na moich uszach. Nikt mi nie przeszkadza. O tej porze nikt nic ode mnie nie chce. Mogę rozkoszować się swoją ukochaną pasją, która ma wpływ na mój żywot. Cisza panująca wkoło mojej osoby jest tym, czego potrzebuję. Jest lekarstwem dla mego ciała. Jest ukojeniem dla mojej duszy. Cisza jest piękna. Pozwala zebrać myśli. Daje możliwość skupienia się na grze. Jest wstępem do rozkoszy przebywania w wirtualnym świecie. Dźwięk gry tłamsi ciszę, ale dzięki słuchawkom na uszach cisza nadal króluje w moim otoczeniu. Jest ciemno. Nie słychać kroków domowników. Cały dom śpi, a ja gram spokojnie. Jestem sam na sam z wirtualną rozrywką. Uwielbiam...

niedziela, 20 maja 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #9

"Uciec, ale dokąd?" to tytuł klasycznego filmu akcji z Jean Claude Van Damme, ale także pytanie, które zadawali sobie biegacze na starcie międzynarodowego charytatywnego biegu Wings for Life, w którym miałem zaszczyt po raz pierwszy startować na początku maja. Odpowiedź na pytanie dokąd uciekać wydaje się nasuwać sama, ale w przypadku tak nietypowego biegu, gdzie to nie my zmierzamy do mety tylko ona sama nas goni, nie jest taka oczywista. Do mety nie można dobiec, ale da się biec w kierunku obranego celu. A te są różne, tak jak różni są ludzie biorący udział w Wings for Life.


Bieg odbywa się w 33 krajach na świecie. W Polsce miastem-gospodarzem jest od początku Poznań. Celem biegu jest zebranie funduszy na badania mające na  celu rozwiązać problem przerwanego rdzenia kręgowego. Cel jest bardzo szczytny, dlatego nie brakuje chętnych do udziału w biegu mimo wysokiej opłaty startowej, która wynosi 120 zł. Kwota jest w całości przekazywana na cele badawcze. Koszty organizacji imprezy pokrywają sponsorzy. Głównie Red Bull, który wspiera organizację biegu od samego początku, czyli od 2014 roku.

W związku ze zwiększeniem limitu liczby uczestników biegu w Poznaniu do 8 tys. osób organizator zdecydował się przenieść start zawodów z okolic Jeziora Maltańskiego na Międzynarodowe Targi Poznańskie, które goszczą biegaczy podczas poznańskiego półmaratonu i maratonu. Nie brałem udziału w poprzednich edycjach, ale wiem, że decyzja była trafiona, gdyż Targi oferują biegaczom o wiele lepsze zaplecze sanitarne i techniczne na czele z dużą zacienioną powierzchnią, gdzie można się schronić przed słońcem.

Biuro zawodów otwarte było już od piątku. Trzy dni na odbiór pakietów startowych to szmat czasu. Jednakże dzięki takiemu zabiegowi w biurach obeszło się bez kolejek i nerwów. Pakiety były bogate. Red Bull stanął na wysokości zadania. Zawierały sporych rozmiarów gazetkę "The Red Bulletin", napój energetyczny Red Bull, baton owsiany Nordic, baton musli od firmy Benecol, który obniża poziom cholesterolu oraz bardzo elegancką koszulkę techniczną. Firma Benecol zaoferowała biegaczom na swoim stanowisku reklamowym darmowe batony musli i tabletki obniżające cholesterol. Nie dało się wyjść z biura zawodów z pustym brzuchem. Moje zainteresowanie, ze względu na posiadanie duszy administratywisty, wzbudziła kartka, która zadrukowana była cała tekstem, a bez której podpisania nie można było odebrać pakietu startowego. Standardowo na biegach, aby odebrać ów pakiet, trzeba podpisać oświadczenie, że jest się zdrowym i startuje się na własne ryzyko. W przypadku Wings for Life trzeba było również wyrazić zgodę na korzystanie ze swego wizerunku przez firmę Red Bull. Zrzekliśmy się także praw do pozywania organizatora biegu w przypadku, gdyby coś stało się z naszym zdrowiem podczas biegu. Widać, że to bardzo dobrze zorganizowana impreza nie tylko od strony faktycznej, ale także od strony prawnej.



Przytoczę pokrótce zasady biegu Wings for Life, bo są one bardzo ciekawe. Ktoś, kto wpadł na taki pomysł rozgrywania zawodów powinien dostać nie jedną nagrodę. Wiecie pewnie, że start następuje na całym świecie o tej samej porze. W Polsce jest to godzina 13.00. Pół godziny później startuje samochód pościgowy z prędkością 15 km/h. Za kółkiem auta w polskiej edycji siedzi nasz wielki mistrz w skokach narciarskich Adam Małysz. Po godzinie jazdy auto zwiększa prędkość do 16 km/h, aby po kolejnej godzinie jego prędkość wynosiła 17 km/h. Po następnych 60 minutach auto pędzi z prędkością 20 km/h, by za dwie godziny osiągnąć swoją ostateczną prędkość 35 km/h. Z taką prędkością będzie się poruszać, aż do momentu wyprzedzenia ostatniego uczestnika biegu.


Do startu miałem grubo ponad dwie godziny. Czas ten postanowiłem wykorzystać na jedzenie i relaks przed biegiem. Wiadomo, że nic nie relaksuje jak dobry film. Odpaliłem na swoim Xiaomi aplikację ShowMax, a słuchawki umieściłem w uszach. Kciuk pewnym ruchem uruchomił klasykę kina akcji lat 90' - "Harley Davidson i Marlboro Man". Chłonąłem każdą swoją cząstką ciała kolejne cudowne sceny. Buzia się cieszyła, a głowa myślała, co takiego złego stało się, że dziś nie robi się takich fantastycznych filmów z tak bardzo wyrazistymi postaciami? Czemu kino lat 90' i 80' przeminęło? Nie jestem w stanie odpowiedzieć na te pytania.


Ostatnią godzinę przed startem wykorzystałem na zrobienie sobie zdjęć przy banerach reklamowych oraz przy słynnym aucie pościgowym. Jednak coś zupełnie innego przykuło moją uwagę. Było to stanowisko z egzoszkieletami, które umożliwiają osobom poruszającym się na co dzień na wózkach na zrobienie samodzielnie kilku kroków po ziemi. Widziałem młodego chłopaka, który właśnie miał spróbować poruszać się za pomocą tego cuda techniki. Jego twarz była kompilacją dwóch sprzecznych emocji: strachu i radości. Było dobrze widać, że cieszy się na samą myśl o zrobieniu samodzielnie kilku kroków. Bał się jednak tego doświadczenia. Sprawiał wrażenie, jakby nie chciał się rozczarować chwilą, na którą czekał wiele lat. Pewnie obawiał się, że nie będzie umiał poruszać się w specjalnym szkielecie. Ale widać było, że chciał bardzo zrobić choć jeden krok samodzielnie. Było mu to potrzebne, aby udowodnić sobie, a przede wszystkim innym ludziom, że jest normalnym człowiekiem. Nie potrzeba mu specjalnego traktowania. On chce być tylko jak każdy z nas. Jego walka trwa i będzie trwać jeszcze długo. Bo kto walczy jest zwycięzcą.


Zrozumiałem, że udział w takich biegach ma sens. Nie chodzi tylko o wymiar finansowy, który jest ważny. Chodzi także o wymiar społeczny i emocjonalny. Biorąc udział w Wings for Life stajemy się bardziej świadomi potrzeb osób niepełnosprawnych. Stajemy się bardziej wrażliwi i empatyczni. Biegnąc razem z nimi pokazujemy, że wszyscy jesteśmy tacy sami. Jedni są bardziej sprawni, inni mniej, ale wszyscy jesteśmy ludźmi. Widząc na trasie biegu osoby poruszające się na wózkach i o kulach, które z wielkim trudem walczyły o pokonanie samodzielnie kolejnego metra trasy, zrozumiałem, jakim jestem szczęściarzem, że mam dwie sprawne nogi i ręce. Tak naprawdę nic więcej nam do życia nie jest potrzebne. Mając zdrowie możemy osiągnąć wszystko. Parę razy uroniłem łezkę widząc jak ciężko było na trasie osobom na wózkach pokonać wzniesienia. Nie ze smutku czy ze współczucia, ale z radości z ich sukcesów i motywacji do walki. Było mi głupio, że zdarza mi się narzekać na ciężkie podbiegi na trasach. Nie słyszałem, aby jakaś osoba niepełnosprawna narzekała. Woli walki możemy się od nich uczyć i podziwiać ich na każdym kroku.


Zbliżała się godzina startu, a ja już miałem czysty pęcherz i jelita, co poszło mi bezproblemowo, dzięki sporej ilości przenośnych toalet, które w dodatku były czyste i wygodne. W strefach startowych panował straszny tłok. Czułem się jak w kaplicy w Częstochowie podczas odsłaniania cudownego obrazu. Z tą różnicą, że zapachy panowały lepsze. Nie było to jedynie zasługą przebywania na świeżym powietrzu. Niewątpliwe przyczyniła się do tego stanu rzeczy higiena, bo biegacze się myją, a w kościele są często osoby, które jedynie się perfumują. 

Punktualnie o godzinie 13.00 wyruszyliśmy na trasę. Start był bardzo wolny ze względu na dużą liczbę uczestników oraz także z tego powodu, że startowało sporo osób na wózkach i o kulach. Trzeba im było zrobić miejsce, aby mogli spokojnie brać udział w biegu. Nie jestem w stanie zrozumieć osób, które ustawiły się w szybszych strefach startowych niż ich możliwości kondycyjne. Efekt tego był taki, że spowalniały innych biegaczy. Zdaję sobie sprawę, że chciały być jak najbliżej startu, ale ustawiając się w zbyt szybkiej strefie zrobiły sobie tylko krzywdę i dość mocno wkurzyły biegaczy, którzy musieli ich wyprzedzać. Najlepiej się biegnie z osobami, które mają podobne do nas umiejętności. Biegniemy wtedy cały czas w zwartej grupie. Nikt nas masowo nie wyprzedza, ani my nie musimy szukać wolnej przestrzeni na trasie, aby wyprzedzić inne osoby. Gdy już przebiłem się przez grupę maruderów zaczął się dla mnie bieg. Sam proces przebijania się zajął mi prawie 2 km. Byłem wkurzony, że musiałem biec wolniej niż mogę, gdyż było tak ciasno na trasie, że bardzo ciężko się wyprzedzało. Zgromadzoną w sobie agresję wykorzystałem na dalszym etapie trasy. Zadziałało to podobnie jak system kers (kinetic energy recovery system), który gromadzi energię powstałą z hamowania i pozwala ją wykorzystać jako dodatkową moc przyśpieszenia. Następne kilometry dzięki nerwom ze startu przebiegały mi bardzo szybko.


Pierwszy punkt odżywczy zlokalizowany był na 5. km. Była woda i banany. Był także Red Bull, po którego ludzie rzucili się tak zachłannie, jakby pierwszy raz było im dane go skosztować. Ja zadowoliłem się wodą, która pomogła mi zniwelować słodki posmak żelu energetycznego, który miałem w ustach. Punkt odżywczy był sprawnie zorganizowany, ale jak zwykle ludzie stwarzali problemy. Gdy tylko kubek z wodą znajdował się w ich dłoni nagle, bez żadnego ostrzeżenia, zatrzymywali się. Naprawdę nie potraficie pić w biegu? Uwierzcie mi, to nie takie trudne! A, kiedy już chcecie się zatrzymać, to zróbcie to na poboczu trasy, gdy skończy się strefa z wodą.

Im dalej, tym było lepiej. Biegło mi się lekko i zwiewnie. Świeciło słoneczko, ale wiatr chłodził rozgrzane ciało. Czasami wiał aż za silnie w twarz. Dzięki temu mogę  napisać, że biegło się zwiewnie. Dzięki wiater! Lekkość w biegu była pewnie także zasługą kilku zabawnych momentów, które wyłapałem podczas biegu, a którymi zaraz się z Wami podzielę ku Waszej i mojej uciesze. 

Zdarza mi się podsłuchiwać rozmowy obcych osób. Taki nawyk z jazdy pociągami. Wiem, że nieładnie, ale tak mam. Przez przypadek podsłuchałem rozmowę pewnej młodej pary. Znaczy się pary w sensie kobieta i mężczyzna, a nie pary osób tworzącej związek. Młodej pary ze względu na wiek, a nie na ich stan cywilny. Trochę to skomplikowane, ale lubię kiedy nie jest za łatwo. Przechodząc zatem do meritum dodam, że pan był bardzo zapatrzony w panią i chętnie by z nią stworzył parę w sensie związku, ale po pani widać było, że para w sensie przebywania razem kobiety i mężczyzny  w pewnym czasie i przestrzeni jednocześnie, to i tak zbyt wiele, co może mu zaoferować. Pan, wyraźnie chcąc przymilić się do pani, powiedział jej, że gdy będzie doganiał ich samochód, to rzuci się pod koła, aby dać jej szansę na przebiegnięcie dłuższego dystansu. Na swój sposób było to słodkie. Odważna deklaracja nie zrobiła jednak większego wrażenia na pani. Chyba, że uznać, że wypowiedziane przez nią z wyraźną irytacją słowo "dzięki" to zielone światło, które zaprowadzi pana na drogę związku z panią. Dla owego pana mam radę: daj sobie z nią spokój. Nie chce cię. Moim zdaniem szkoda jego zachodu. Nie była nawet urokliwa. Chyba, że miała fajny charakter, którym mogłaby nadrobić. Podkreślam jednak, że nie była urokliwa.


Podczas biegu czułem się cały czas jakbym występował w Hollywoodzkiej produkcji "Ścigany".  Adam Małysz był jak Tommy Lee Jones, a ja jak Harrison Ford, ale z tą małą różnicą, że nie miałem nawet najmniejszych szans, aby moja ucieczka zakończyła się powodzeniem. Sama jednak myśl, że jestem ścigany i muszę uciekać, dodawała pikanterii całemu biegowi oraz wprawiała mnie w dobry humor, który nie opuszczał mnie przez całą moją ucieczkę. Przejawiał się on częstymi uśmiechami na twarzy oraz tekstami powstającymi w mojej głowie, które na moje szczęście tam zostały, a nie wyrwały się na zewnątrz do uszu innych biegaczy. Gdy usłyszałem jak jedna koleżanka mówi do drugiej, że jest cała mokra, to moja głowa od razu wymyśliła odpowiednią ripostę na tak dwuznaczny tekst, która brzmiała mniej więcej: "Nic dziwnego, że jesteś mokra skoro obok ciebie biegnie boski Tomasso w wersji latino. To naturalny stan. Nie musisz się tym martwić."  

Rozbawiła mnie koszulka pewnej biegaczki, która na plecach miała zdjęcie Adama Małysza skaczącego na nartach, pod którym znajdował się wielki czerwony napis: "Uwaga! Adam za nami leci". Zapewne wiele osób miało na sobie zabawne koszulki, ale udało mi się jedynie tę zapamiętać. Więcej pewnie nie dostrzegłem z powodu palącego słońca, które utrudniało mi rozglądanie się. Pot wpadający do oczu także nie ułatwiał rozglądania się po trasie.


Na 15. km wbiegłem do miejscowości Kobylnica. Trasa biegu była tak wyznaczona, że początek zawodów odbywał się w mieście, a potem wybiegało się na drogę prowadzącą w kierunku pierwszej stolicy Polski. Mieszkańcy Kobylnicy zgotowali nam bardzo miłe powitanie. Było głośno i radośnie. Strażacy zadbali o zapewnienie odpowiedniej temperatury poprzez ustawienie kurtyny wodnej. Była to solidna kurtyna, która zmoczyła mnie aż do gaci. Dało mi to dużą dawkę odświeżenia i sił do walki. Na pobliskim punkcie odżywczym, oprócz wody, łyknąłem sobie Red Bulla. Faktycznie dodał mi skrzydeł. Miałem w sobie mnóstwo sił. To wszystko było jednak na nic, gdyż właśnie doganiał nas samochód pościgowy. Nie wiem nawet kiedy to nastąpiło, ale nagle wyprzedził mnie i zakończył moją walkę na trasie. Miałem pewien niedosyt, gdyż sił było we mnie mnóstwo. Musiałem się jednak zatrzymać, gdyż takie były zasady. 

Udało mi się przebiec 15,54 km. Jako zadanie minimum wyznaczyłem sobie dystans 15 km. Udało się je zatem zrealizować. Byłem na siebie zły, bo źle rozłożyłem siły na biegu. Za wolno wystartowałem. Tempo miałem dobre, bo gdy je przeanalizowałem okazało się, że miałem szanse zejść poniżej 1h 58m na dystansie 21 km. Udałoby mi się zatem poprawić swoją życiówkę na półmaratonie. Bogatszy o doświadczenie ze swojego debiutu w Wings for Life 2018 jestem pełen nadziei na poprawę wyniku w przyszłym roku. Teraz wiem, z czym to się je. A apetyt mam wielki.   

Na moje szczęście meta dopadła mnie bardzo blisko punktu odżywczego. Zatem z pragnienia nie było szans żebym umarł. Wody i Red Bulli miałem pod dostatkiem. Zachowałem się jak typowa chytra baba z Radomia i wziąłem 3 puszki energetyków. Nie wiem, czemu taki pazerca się we mnie odezwał? Na moją obronę dodam, że jednego Red Bulla oddałem kobiecie, która rozpaczliwie poszukiwała wody. Trochę jej ulżyłem w potrzebie. Pozostałe dwie puszki czekają sobie spokojnie w szafce kuchennej na swoją kolej do spożycia.

O ile organizacja biegu na początku przebiegała bardzo sprawnie, o tyle na końcu trochę się rypnęła. Po zakończeniu biegu czekaliśmy ponad 40 minut za autobusami, które miały nas odwieźć na linię startu. W zeszłym roku podobno przebiegało to o wiele sprawniej. Jadąc w zatłoczonym autobusie, po niespełna 30 minutach, wróciłem na teren Międzynarodowych Targów Poznańskich, aby otrzymać swój pamiątkowy medal i kolejną puszkę Red Bulla, którą musiałem wypić mimo kołaczącego serca, gdyż wody na mecie organizator nie zapewnił. Energetyków było za to od groma i jeszcze trochę. Dobrze, że mi pikawy nie wysadziło.


Wałówa na mecie była cienka. Danie instant. Cztery rodzaje do wyboru. Niby bez konserwantów, ale to pewnie ściema. Wybrałem gulasz wołowy. Był znośny w smaku, ale nie nasycił mnie. Wyglądał niezbyt ładnie i pachniał podobnie. Nasyciła mnie dopiero bułka z pieczarkami kupiona na dworcu PKP, która stanowiła przystawkę do dania głównego, jakim był kotlet drobiowy w panierce. Mamusia zrobiła.   

Udział w Wings for Life był dla mnie niesamowitym doświadczeniem. Otworzył mi oczy na świat. Pokazał, że dobra materialne tego świata nie znaczą nic, gdy zdrowie nam nie dopisuje. Pokazał, że niepełnosprawni ludzie to prawdziwi wojownicy, którzy swoją wolą walki mogliby obdarzyć nie jednego, a całą grupę zdrowych sportowców. Uświadomiłem sobie, że będąc sprawnymi osobami, marnując nasze zdrowie złym jedzeniem, używkami i kanapowym stylem życia, popełniamy grzech marnotrawstwa. Mamy wspaniały dar od losu: ciało gotowe do nadludzkich wysiłków, a wolimy jeść śmieciowe jedzenie i siedzieć przed TV. Dla zdrowych ludzi sprawne ciało jest czymś oczywistym. Czymś, co się nam należy. Dla niepełnosprawnych osób jest to marzenie. I to często takie, które się nie spełni, choćby nie wiem co.  Każdego dnia praktykujmy wdzięczność za to, co mamy, bo nic nie jest nam dane na zawsze. 


Niebawem czeka Nas mały jubileusz w postaci dziesiątej odsłony Tomaszowej Kroniki Biegowej. Kolejny wpis ukarze się prawdopodobnie na początku czerwca i będzie opisywał mój start w Kielcach. Będzie to mój debiut biegowy w województwie świętokrzyskim. Będzie to zarazem mój dziesiąty półmaraton w mojej krótkiej karierze amatorskiego biegacza. Same jubileusze. Szykuje się zatem ostra biba. Do przeczytania :-)   




  

wtorek, 15 maja 2018

Przyjaciółka Amiga

Był kiedyś taki majowy dzień... Ubrano mnie w białą kieckę i mokasyny w kolorze mleka, którego smaku, od wizyty w szpitalu z okazji amputacji wyrostka robaczkowego, nie byłem w stanie znieść przez wiele lat. Mimo cholernej ulewy, która nawiedziła Środę w ten niedzielny poranek, zostałem zaprowadzony do kościoła. Było tam więcej takich, jak ja dziwacznie ubranych dzieci. Choć raz w życiu nie czułem się jak odmieniec. Zrobiło się poważnie, gdy wystawiono mnie na widok publiczny i wspólnie z rówieśnikami kazano jeść opłatek. Matka i babcia płakały. Były tak wzruszone, jakbym miał zostać co najmniej papieżem. Ale potem było już fajnie: w domu rosół i kotlety schabowe, a na deser rozpakowałem wielkie pudło, które skrywało w tamtym czasie obiekt moich westchnień - Amigę 500.


Opłaciło się odwalić tę całą szopkę z udawaniem świętego i kochanego aniołka, aby dostać swój pierwszy komputer. Biorąc moją ówczesną sylwetkę pod uwagę, to wizualnie pasowałem na cherubinka idealnie. Tłuste goloneczki, policzki jak szyneczki oraz słodkie cycuszki. Tylko włosy miałem krótkie i proste, ale to drobny szczegół. Ważne, że mama chrzestna nie poskąpiła pieniędzy na swojego pierworodnego chrześniaka. 

Czym jest komputer bez gier? Niczym! Zwykłą wydmuszką. Chrzestna Grażynka zawsze miała głowę na karku. Z jej inicjatywy obdarowano mnie nie tylko komputerem, ale i dwoma grami w zestawie - "Skoczny Jacuś" i "Miecze Valdgira II". Gra o przygodach skaczącego Jacka przypadła mi najbardziej do gustu. Była to prosta gra zręcznościowa. Taki "Frogger" z tą różnicą, że zamiast przechodzić przez ulice żabką musieliśmy doprowadzić tytułowego Jacusia do Wesołego Miasteczka. Każdą planszę rozpoczynaliśmy na dole ekranu, a naszym celem było dostanie się na sam jego szczyt. Aby to osiągnąć musieliśmy się wykazać nie lada sprytem i refleksem, gdyż dostać się na coraz to wyższe poziomy danego etapu mogliśmy jedynie przez specjalne otwory, które często były ruchome. Zmieniając swoje położenie sprawiały nam psikusa. Jakby tego było mało często gonili nas różni przeciwnicy, którzy mieli za zadanie utrudnić nam dostanie się na coraz to wyższe poziomy danego etapu. Rozgrywka przypominała zatem wspinanie się po specyficznej "drabinie". Prosty pomysł na rozgrywkę. Prostota zawsze była w cenie, gdy istniały ograniczenia sprzętowe.   


"Mieczy Valdgira" nie wspominam już tak dobrze. Była to gra przygodowa. Musieliśmy pomóc karłowi Aldirowi odzyskać magiczny artefakt. Rozgrywka polegała na eksploracji kolejnych lokacji i zbieraniu do naszego mało pojemnego ekwipunku przedmiotów potrzebnych do rozwiązania różnych prostych zagadek. Dla 9-latka nie były to jednak proste zagadki. Pamiętam, że dość mocno odbiłem się od tego tytułu już po paru minutach gry. Moi rodzice (rodzeni i chrzestni) nie byli mi w stanie pomóc w próbach przejścia kolejnych etapów. Wróciłem do "Mieczy..." po jakimś dłuższym czasie, będąc już trochę mądrzejszym gówniarzem. Wiele to jednak nie zmieniło. Fabuła posunęła się zaledwie delikatnie do przodu. Po pewnym czasie gra wylądowała na stałe w plastikowym pojemniku na dyskietki zamykanym na klucz. Obecnie spoczywa już na jakimś wysypisku. "Valdgir" to pierwsza gra, która dała się ukończyć, ale nie byłem w stanie tego zrobić. Taka ryska na mojej zbroi gracza.


W poniedziałkowy pokomunijny poranek poinformowano mnie, że najlepszy przyjaciel z okazji konsumpcji ciała Jezusa Chrystusa obdarowany został Amigą o numerze 600. Skubany zawsze musiał być lepszy ode mnie. Jego Amiga była mniejszych rozmiarów, ponad dwukrotnie mniejsza od mojej. Pozbawiona była klawiatury numerycznej. Przy tym maleństwie mój model wyglądał jak olbrzym. Gdybyśmy byli starsi, to ktoś mógłby mnie podejrzewać o leczenie swoich kompleksów. Miałby trochę racji, bo wtedy miałem ich mnóstwo.

Przyjaciel Tomek sam osobiście mnie poinformował o tym, że został obdarowany Amigą, ale zwrot "poinformowano mnie" brzmi bardziej poważnie. Wybaczcie. Taki nawyk urzędniczy. Jego chrzestna wykazała się o wiele mniejszą empatią od mojej chrzestnej i do komputera załączyła bardziej brutalne gry. Mój "Skoczny Jacuś" wypadał blado przy "Mortal Kombat" i "Street Fighter II" i nie chodzi mi tylko o ilość gry płynącej z ekranu. Miał jednak tę przewagę, że był oryginalny, a nie piracki, jak dwie cudowne wspomniane wyżej bijatyki. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że taki drobny szczegół ma obecnie dla mnie jakieś znaczenie, jednak dla młodego szczyla z podstawówki miał takie znaczenie, jak dla pijaka wybór nowego Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego. Jak dla pijaczka liczy się tylko flaszka, tak dla mnie wtedy liczył się sam fakt możności zagrania w daną grę, a nie analizowanie kwestii naruszenia prawa autorskich.


Okoliczność obdarowania dwóch Tomków komputerami marki Amiga wpłynęła dość mocno na zacieśnienie się ich więzi przyjacielskich. Mało które popołudnie nie upływało nam na obijaniu sobie mord na ekranie telewizora. Taka rozrywka pozwalała rozwiązać wiele palących nas problemów, jednocześnie jednak powodowała nowe. Wiadomo przecież, że nic nie wkurza gracza, jak fatality zrobione przez przyjaciela siedzącego na krześle obok lub przegrana i usłyszenie komunikatu "flawless victory". Zdarzało się czasami, że walka przenosiła się ze świata wirtualnego do realnego. Była ona o wiele mniej krwawa, ale równie zacięta i emocjonująca.

Cioteczka odrobiła lekcje na przyszłość i kolejne tytuły, którymi mnie obdarowywała na różne okazje, były bardziej nasiąknięte przemocą. Pamiętam, jak tego samego roku Gwiazdor, (w Wielkopolsce to on przynosi dzieciom prezenty) z niemałą pomocą matki chrzestnej, zostawił pod piękną i dorodną jodłą kaukaską wyprodukowaną wpod poznańskiej fabryce, grę "Street Hassle". Tym razem była to już gra naszpikowana przemocą. Czasem bezsensowną, ale mało który gracz nie lubi takiej przemocy. W przedziale wiekowym 9-10 lat wśród chłopców takie gry stawiane są na piedestale. I to w dodatku bardzo wysoko. Ciocia chyba nie do końca zdawała sobie sprawię o jakiej treści grę mi podarowała. Szanuję ją za to. Chciałbym kiedyś odnaleźć sprzedawcę, który sprzedał jej tę grę. Podziękowałbym mu za to ile dobra wniósł w moje życie. Pogratulowałbym mu też odwagi. Sprzedać grę pełną przemocy nieświadomej kobiecie, aby podarowała ją swojemu chrześniakowi na Boże Narodzenie wymaga sporo odwagi. Mimo, że przemoc w grach dość szybko zawitała w moim życiu, to ciągle jeszcze jestem normalny. To tylko moja opinia, a jak wiadomo, nie ma osób nieomylnych.


Głównym bohaterem "Street Hassle" był umięśniony, dość kulturalny facet o imieniu Piotrek. Dbał on jednak tylko o swoją tężyznę fizyczną w efekcie czego nie sprawiał wrażenia bystrzaka. Piotrek był impulsywny. Nie skrywał w sobie negatywnych emocji. Robił tak, jak radzą psycholodzy jednak myślę, że sposobu wyrzucania z siebie negatywnych emocji żaden dyplomowany psycholog by nie pochwalił. Piotrek dawał upust swoim złym emocjom spuszczając łomot emerytom. Pech chciał, że w mieście Piotrka było ich pełno, a on sam skrywał w sobie olbrzymie pokłady negatywnych emocji. Był to oczywiście pech dla biednych emerytów, bo przecież nie dla mnie. Okładając emerytów na różne wymyślne sposoby bawiłem się całkiem dobrze. Gra nie była długa. Składała się z kilku lokacji takich, jak ulica czy supermarket. W każdej lokacji nasz bohater mógł użyć tylko dwóch ściśle określonych ciosów. Wynikało to oczywiście z ograniczeń sprzętowych, ale wpływało również na urozmaicenie rozgrywki. Wydaje mi się, że gra wpłynęła mocno na moje życie, ponieważ kiedy w tym roku podczas gry w "South Park The Fractured But Whole" jeden z jej bohaterów zapytał mnie, jaką słabość ma kierowany przeze mnie superbohater, to bez chwili najmniejszego wahania odparłem, że starsi ludzie.

Pod wpływem fascynacji przygodami Piotrka zapragnęliśmy z przyjacielem Tomkiem zagrać we wcześniejszą produkcją Mirage Media - Poland - czyli "Franko: The Crazy Revenge." Dzięki pomocy jego kuzyna Mateusza dyskietka z przygodami Franka trafiła w nasze małe łapska (Tomka chude, moje tłuste - dziś jest na odwrót). Emocji było co niemiara. Akcja rozgrywa się w Szczecinie. Bohaterami gry byli tytułowy Franko i jego kumpel Alex. Od nas zależy, którą postacią zaczniemy przemierzać niezbadane tereny Szczecina. Gra polegała na ciągłym podążaniu przed siebie i pokonywaniu kolejnych hord wrogów. Były także etapy bonusowe. W mojej pamięci najbardziej utkwił etap, w którym siadamy za kółkiem czerwonego Fiata 126P, a naszym zadaniem jest rozjeżdżanie wrogów. Gra wzorowana była niewątpliwe na takiej produkcji, jak "Golden Axe", w którą miałem przyjemność zagrać dopiero w dorosłym wieku.


Podobno każda dziewczynka marzy, aby zostać księżniczką. Ja, dzięki grze "Prince of Persia", którą ciocia w wersji już pirackiej załatwiła mi od kolegi z pracy, zostałem księciem. Nie byle jakim księciem tylko księciem Persji, a nie jakiegoś tam Radomia czy Sosnowca. Wraz z grą otrzymałem kserokopię mapy przejścia gry z gazety "Gambler". Tak na wszelki wypadek gdybym nie dał sobie rady. Rozgrywka nie była łatwa. Dzięki temu, że była wymagająca, to na długo zapadła mi w pamięć. Nawet z opisem nie byłem w stanie przejść wszystkich 14 leveli. Zaciąłem się bodajże na dwunastej planszy, na jakiejś sekwencji skoków, których nie byłem w stanie wykonać. W "Princa" grałem tak namiętnie i bez opamiętania, że spóźniłbym się na rozdanie świadectw z piątej klasy. Nie miałem możliwości zapisywania stanu gry, dlatego zawsze musiałem dojść do etapu, którego nie mogłem wcześniej zaliczyć. Pamiętam, że gra miała licznik czasu, który odliczał 60 minut. Wraz z upływem limitu czasu gra kończyła się naszą porażką. Księcia darzę olbrzymim sentymentem, gdyż była to ostatnia gra, w jaką grałem na Amidze przed zakupem PSX-a. Z braku miejsca mój PSX spoczywał przez kilka miesięcy na nieczynnej już Amidze. Łezka się w oku kręci.


Gdy już z pacholęcia wyrosłem na dużego kawalera i miałem całe 12 lat zainteresowałem się ambitniejszymi produkcjami. W moje ręce wpadła strategia ekonomiczna "Gold of the Americas: The Conquest of the New World." W grze wybieraliśmy jedną z czterech dostępnych nacji (Anglia, Francja, Hiszpania, Portugalia), a naszym zadaniem było najpierw podbić nowe ziemie, by następnie rozwinąć je ekonomicznie, aby przynieść zyski swojemu europejskiemu imperium. Pamięć mam dobrą, ale krótką i zbyt wiele faktów z gry nie kojarzę. Wiem, że rozgrywka była trudna, ale bardzo emocjonująca jak na turową strategię. Były walki na morzu, odkrywanie nowych złóż złota oraz branie w niewolę rdzennej ludności. W rozgrywce pomagała bujna wyobraźnia, gdyż wszystkie nasze działania przedstawiane były na ekranie w formie krótkich tekstów i obrazków. Niewątpliwym plusem owej produkcji była możliwość grania aż czterech graczy równocześnie. Każdy wykonywał swoje ruchy i oddawał turę kolejnej osobie. Jeden ekran, jedna Amiga oraz jedna myszka, a cudowna zabawa dla czterech graczy.


Może co poniektórych zdziwi fakt, że na Amigę było pełno wersji demo gier i to w dość przystępnej cenie od 3 do 5 zł. Przynajmniej takie ceny były u mnie w mieście. Oczywiście w tamtym czasie, gdy byłem utytym młodzieniaszkiem, nie zdawałem sobie sprawy,  że to były wersje demo. Myślałem, że byłem taki dobry i tak szybko przechodziłem kolejne gry. Młodość ma swoje prawa. Jednym z nich jest beztroska i czysta zabawa, a nie szukanie dziury w całym. Nie pamiętam, w jakie wersje demonstracyjne gier grałem. Było ich dość sporo. Pamiętam, jak niejednokrotnie odmawiałem sobie kupna loda lub batonika, aby mieć nowe tytuły do grania. Zdarzało się, że wszystkie drobne, które dostawałem od rodziców i dziadków, lądowały w mojej skarbonce, aby potem zostać spożytkowane na kupno nowych dem. Gdy proceder ten trwał już jakiś czas zdarzyło się raz, że zabrakło mi miejsca w pudełku zbiorczym na nowe dyskietki. Podjąłem wtedy chłopięcą decyzje... Postanowiłem tak długo truć mateczce chrzestnej cztery litery, aż kupi mi większe pudełko na dyskietki. Po jakimś czasie stało się tak, jak sobie założyłem. Dostałem nowe, większe pudełeczko. Pech jednak chciał, że sklep, w którym zaopatrywałem się w dema, niedługo potem zbankrutował. Miałem nowe pudełko, ale dostęp do gier ograniczony. Na szczęście nie na długo...

Sąsiad z osiedla miał wujka, który okazał się zapalonym graczem. Jego kolekcja gier na Amigę była imponująca. Oscylowała w okolicach 200 tytułów różnych gatunków gier. Za kilka piw był w stanie pożyczyć każdy tytuł. Pamiętam, jaki uradowany byłem, gdy po pierwszej wizycie, wróciłem do domu z kilkoma dyskietkami z bardzo interesującymi mnie grami. Były to głównie gry sportowe, których tytułów nie kojarzę dokładnie. Wiem, że wśród tych gier gościła koszykówka i była w niej możliwość grania Michealem Jordanem. Dla młodego adepta koszykówki i początkującego fana ligi NBA była to nie lada gratka. Pamiętam, że w moje łapska wpadła również letnia olimpiada w Seulu oraz zimowa z... nie pamiętam jakiego miasta. Bieg przez płotki, rzut młotem i kolarstwo torowe to było to, co młody Tomasz lubił najbardziej. W grze o zimowej olimpiadzie najbardziej lubiłem skoki narciarskie i łyżwiarstwo figurowe, a więc dwie dyscypliny niemożliwe do uprawiania przeze mnie w realu, ale wirtualnie dawałem sobie nieźle radę.   

Nie jestem dobrym kierowcą. W świecie rzeczywistym nie potrafię prowadzić auta, a w grach video idzie mi to przeciętnie. Pamiętam jednak, że gra "Vroom" zapewniła mi sporą dozę rozrywki. Traktowała ona o wyścigach formuły 1. Oferowała jedynie 6 tras, ale na początek lat 90' ubiegłego wieku to w zupełności starczało. W grze była możliwość rozegrania kwalifikacji do wyścigu, był system zniszczeń. Napraw bolidu dokonywało się w pit stopie. Nie była to idealna symulacja jazdy, ale frajda z pędzenia bolidem blisko 300 km/h ogromna. Przyjaciel Tomasz był bardzo dobry w tę produkcję. Ja nie dorastałem mu do pięt. Gdy jednak grałem sam z komputerowym przeciwnikiem, to udawało mi się czasem wygrać na pierwszych trasach. Tory oznaczone numerem 5 i 6 były dla mnie nieosiągalne. Podium na nich to moje marzenie niespełnione do dzisiaj.


Posiadanie komputera nie jest jeszcze jednoznaczne z możliwością korzystania z niego. Nigdy nie miałem szlabanu na Amigę. Byłem grzecznym i mądrym chłopcem. Od bójek stroniłem, a oceny zawsze miałem dobre. Problemem było to, że przez długi czas, z uwagi na braki lokalowe, dzieliłem pokój z moimi rodzicami. Miałem jednak swoje własne łóżko. Piszę to, aby uprzedzić ewentualne pytania o to, jaka mama, lub gorzej tata, jest w łóżku. Dopiero po wyprowadzce cioteczki Grażynki zyskałem własne miejsce do grania. Nie mogłem grać o każdej porze dnia. Musiałem dzielić czas na telewizor z ojcem Tadeuszem, którego zwałem w ówczesnym czasie moim starym. Dzisiaj to ojciec lub tata, czasem Turbina, ale to nie czas i miejsce, aby rozwodzić się nad ksywą mojego ojca. Grać mogłem zawsze po szkole, bo ojciec był wtedy jeszcze w pracy, a matka robiła obiad. Zdarzało się czasami, że popołudniami miałem wolny TV. Ojciec dużo pracował w warsztacie lub pił z kumplami. Wyjeżdżał często w długie trasy. Nieraz nie było go tygodniami. Tirowcy tak mają. Matula oglądała z dziadkami seriale w drugim pokoju. Ona i tak była zawsze skłonna zwolnić mi telewizor na granie. W takich wolnych chwilach grałem często w "P.P. Hammer and His Pneumatic Weapon". Lubiłem młotem pneumatycznym siać spustoszenie na planszy. Była to świetna gra platformowa, w którą nie jeden dzieciak zagrałby dzisiaj, gdyby tylko zdecydowano się przenieść przygody szalonego archeologa w trzeci wymiar. Taka konwersja na 3D mogłaby dodać uroku grze lub zepsuć jej klimat doszczętnie. O tym jednak nigdy się nie przekonamy. Trzeba przyznać twórcom "P.P. Hammera", że wykazali się nie lada pomysłowością wyposażając poszukiwacza artefaktów w młot pneumatyczny. Narzędzie to z pewnością ma moc, ale o dużej precyzji raczej mówić nie można w tym przypadku.     


Bycie graczem Amigi miał na mnie dobry wpływ. Nauczyłem się być cierpliwy, gdyż gry długo się wgrywały. Stałem się także bardziej sprawny manualnie, a to za przyczyną częstych zmian dyskietek, które wymagała gra, aby wczytać odpowiednie dane. Zyskałem umiejętność sprawnego posługiwania się palcami, która to umiejętność wielokrotnie przydała się i dalej przydaje w bliskich kontaktach  z kobietami. Dzisiaj młodzież musi w inny sposób ćwiczyć paluchy. Jedna walka w "Mortal Kombat" lub "Street Fighter II" wymagała niejednokrotnie trzech lub nawet czterech zmian dyskietek. Każda zmiana dyskietki w moim przypadku wiązała się ze wstaniem z kanapy, gdyż Amiga spoczywała obok TV na meblościance. Ruchu zatem miałem sporo. Nie przyczynił się on jednak w ogóle do poprawy mojej sylwetki. Suplementacja węglowodanowo - cukrowa nie pozwalała na ubytek wagi. 


Największy opad szczeny zaliczyłem, gdy matka chrzestna kupiła mi oryginalne wydanie "Flashback". Duże i piękne pudełko skrywało w sobie to, czego brakuje dzisiejszym grom - olbrzymią instrukcję, która liczyła sobie mnóstwo kartek z tekstem oraz czarno-białymi ilustracjami. Sama gra mieściła się na czterech dyskietkach. Opad szczęki nie był związany z faktem otrzymania nowej gry, bo w tamtych czasach człowiek nie wiedział, jaką grę dostaje. Nie było internetu, aby czytać o grach, a gazety były często poza moim zasięgiem finansowym lub kolportażowym. Mieszkając w małym mieście w latach 90' dostęp do wielu dóbr był ograniczony. Szczęka opadła mi dopiero na widok intra gry, która było w 3D. Był to oczywiście ubogi trzeci wymiar, ale w tamtych czasach robił olbrzymie wrażenie. Gra była trudna jak dla małego chłopca. Nie skończyłem jej, ale w tamtych czasach liczyła się sama możliwość grania i czerpania z tego faktu przyjemności. Nie było ciśnienia na kończenie gier lub zdobywanie trofeów czy osiągnięć. Liczyła się tylko zabawa. A tę "Flashback" oferował na wysokim poziomie. Grafika była prześliczna. Jak się później dowiedziałem była to najlepiej sprzedająca się francuska gra na Amigę.


Starcie z żywym przeciwnikiem, który siedzi obok nas, to niesamowite uczucie, które mimo przybywających lat, nie nudzi się wcale. Rywalizacja on-line popsuła zabawę gry kanapowej, ale wyniku rozwoju technologicznego już nikt nie zatrzyma. Mam tylko żal, że twórcy robią tak wiele gier on-line, a prawie w ogóle gier do rywalizacji kanapowej. "Pang" do takiej rywalizacji oraz współpracy przy wspólnej grze nadawał się idealnie. Jest to gra zręcznościowa, która polega na niszczeniu pojawiających się na ekranie kulek przy pomocy zróżnicowanej broni. Kulki po trafieniu w nie dzielą się na mniejsze, a one po trafieniu na jeszcze mniejsze. I tak, aż do osiągnięcia swojej najmniejszej formy. Kulki odbijają się po całej planszy, a nasz fizyczny kontakt z nimi pozbawia naszego bohatera życia. Ze zniszczonych kulek wypadają nowe i lepsze bronie, które ułatwiają nam walkę i przetrwanie na planszy. Gra oferuje wiele zróżnicowanych plansz, które umieszczone są na całym naszym globie. 


"Wings" - cudowna gra polegająca na pilotowaniu samolotu podczas działań zbrojnych z czasów Wielkiej Wojny, którą ludzie z naszego pokolenia zwą I Wojną Światową. Zabawne jest to, że sięgnąłem po tę grę, gdyż myślałem, że jest to produkcja oparta na amerykańskim serialu komediowym, który emitowała stacja Polsat. Byłem bardzo zawiedziony, że jest zupełnie inaczej. Jednak po paru minutach gry doszło do mnie, że mam do czynienia z wybitną grą, która po latach zyska miano kultowej. Pomyłki czasami prowadzą do dobrych rzeczy. Nigdy nie lubiłem i nie lubię po dziś dzień sterować samolotami w wirtualnym świecie, ale w przypadku "Wings" było inaczej. Walka w przestworzach oraz unikanie zestrzelenia przez wrogie samoloty sprawiała mi wiele frajdy. Pamiętam, że jednego popołudnia uruchomiłem Amigę ze "Skrzydłami" po obiedzie, a wyłączyłem dopiero na porę kolacji. Dodać muszę, aby dobrze nakreślić obraz całej sytuacji, że w soboty zwykłem jadać obiady około południa, a kolację na dobranocce. Była to ostatnia gra, jaką pamiętam, że ogrywałem na mojej przyjaciółce Amidze.


Solidny gracz troszczy się o swój sprzęt do grania. Ja z racji, że Amiga była moją jedyną przyjaciółką, dbałem o nią bardzo dobrze. Co prawda nie zabierałem jej na kolacje, ani nie fundowałem jej zabiegów kosmetycznych, jednakże dbałem o jej czystość. Jej higiena była na wysokim poziomie. Co sobotę dokładnie odkurzałem ją z kurzu, a po każdej zakończonej rozgrywce przykrywałem folią ochronną, aby zminimalizować ilość kurzu. Było to trochę przesadne zachowanie z mojej strony, ale liczył się efekt, który udało mi się osiągnąć. Komputer przez kilka lat użytkowania pracował nienagannie. Nawet jednej awarii nie było.

Każda przyjaźń, nawet ta największa, może nie przetrwać próby czasu. Tak było w moim przypadku. Zauroczony możliwościami technicznymi pierwszego PlayStation nagle przerwałem przyjaźń z Amigą. Porzuciłem amerykańską koleżankę o hiszpańskich korzeniach na rzecz japońskiego szarego chłopczyka. Amiga powędrowała po dłuższym czasie nieużywania do pudła, które wylądowało w ciemnej piwnicy w pewnym bloku na małym osiedlu. Wegetowała tak parę lat, bo życiem dla komputera tego nazwać nie można. W końcu, przy okazji generalnych porządków, karton z Amigą powędrował na pobliskie śmietnisko. Wspaniale rozpoczęta przyjaźń zakończyła się tragicznie. Na samo wspomnienie wspólnie przeżytych chwil łzy radości cisną mi się do oczu, a moje ciało przeszywają dreszcze. Pewna epoka się kończy, a inna zaczyna. Przyjaźń polsko-japońska kwitnie już od wielu lat i nie jeden ma numer. I nie jeden numer będzie miała, bo na PlayStation o numerze cztery na pewno się nie zakończy.

Dziękuję, że towarzyszyliście mi w mojej sentymentalnej podróży po krainie Amigi. Było mi miło odbyć podróż w tak doborowym towarzystwie. Kłaniam się nisko i polecam na przyszłość. 


sobota, 5 maja 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #8

Września, przeciętnemu zjadaczowi chleba, kojarzy się z pewnością z prawyborami organizowanymi tam wielokrotnie kilka lat temu z uwagi na fakt uznania tego miasta za "pigułkę Polski". Innym, tym bardziej religijnym, kojarzy się na pewno z historią strajku dzieci wrzesińskich, które na początku XX wieku sprzeciwiały się przymusowej germanizacji w szkołach, a zwłaszcza nauki religii po niemiecku.



Klimat tamtych czasów bardzo dobrze oddaje wiersz napisany przez anonimowe dzieci:

"My z Tobą Boże rozmawiać chcemy,
lecz "Vater unser" nie rozumiemy
i nikt nie zmusi nas Ciebie tak zwać,
boś Ty nie Vater, lecz Ojciec nasz".

Mojej skromnej osobie Września przez długi czas kojarzyła się jedynie z zakupami, na które zabierali mnie rodzice. To właśnie we Wrześni mama kupiła mi moje pierwsze markowe buty firmy Puma. Pamiętam, że do Wrześni ostatni raz wyłącznie na zakupy pojechałem we wrześniu 2007 roku. Kojarzę dobrze to wydarzenie, gdyż dzień wcześniej miałem egzamin poprawkowy z prawa administracyjnego z bardzo wymagającym profesorem Krystianem Ziemskim. Jechałem na te zakupy z duszą na ramieniu. Cały czas myślałem, co to będzie, jak nie zdam tej poprawki? Czarna wizja wyrzucenia ze studiów nie pozwalała mi cieszyć się z ostatnich dni wakacji. Wyjazd z mamą i kupno kilku nowych rzeczy znacznie poprawiły mi humor. A egzamin ostatecznie zdałem na 3.


W czasach obecnych, gdy Tomasz - student stał się Tomaszem - biegaczem, Września kojarzy mi się głównie z zawodami biegowymi. 29 kwietnia odbył się jubileuszowy 35. Bieg Kosynierów, który, jak co roku, inauguruje Grand Prix Powiatu Wrzesińskiego w Biegach Ulicznych. Jest to impreza składająca się z cyklu 5 biegów (jeden bieg w każdej gminie z powiatu). Trasa była bardzo szybka. Różnica wzniesień wynosiła zaledwie 5 metrów. To tyle co nic. Wszyscy biegacze cieszyli się, gdyż nadarzała się cudowna sposobność na ustanowienie nowego osobistego rekordu. Niebiosa miały jednak inne plany. Podobno, jeśli się chce rozśmieszyć Pana Boga, to należy mu opowiedzieć o swoich planach. Jeszcze nigdy tak boleśnie, jak we Wrześni, nie przekonałem się o prawdziwości tego porzekadła ludowego. 

Bieg miał wystartować wyjątkowo późno, bo o godzinie 16.00. Dość liczną grupą biegaczy wyruszyliśmy spod stadionu Polonii Środa o godzinie 14.00. Droga przebiegała miło i szybko. Słońce grzało... przepraszam... piekło. Było bardzo gorąco jak na kwiecień. W takie dni człowiekowi łatwiej sobie wyobrazić co czuli Frodo i Sam, gdy wchodzili do Mordoru. Mnie chociaż w stopy, dzięki butom, asfalt nie palił. Hobbity musiały czuć ogień krainy Saurona pod stopami, chyba, że ich włochate stópki były żaroodporne. Tego nie wiem.


Pakiet udało się bardzo sprawnie odebrać. Jego skład nie był bogaty, ale bardzo przyjemny. Za cenę 40 zł nie ma się co cudów spodziewać. Pakiet składał się z piwa Fortuna (mi trafiło się mirabelkowe, mogłoby być lepiej, ale i tak było dobrze) oraz małej butelki soku z buraków. Tego samego soku, który nabyłem nie tak dawno temu w Gnieźnie. Podobno to niezły stymulant, który dodaje energii do biegu. Nie wypiłem go jednak przed biegiem, aby przypadkiem sok nie dokonał stymulacji jelit podczas biegu. To byłoby niefajne. 

Przed biegiem dostałem klubową koszulkę z krótkim rękawem. Moja sztuka miała jednak małą wadę. Źle zrobiony został nadruk ksywy. Na początku trochę się zdenerwowałem, ale po chwili zacząłem się śmiać, gdyż błąd w pisowni ma wymiar komiczny. Z włoskiego "Tomasso" przerobiono mnie na japońskiego "Tamasso", a zbiegło się to w czasie, gdy ogrywałem nową część przygód Kazumy Kiryu, czyli Yakuzę 6. Zawsze bardziej lubiłem włoskie klimaty, ale japońskie są też niczego sobie. Moje odczucia związaną z tą grą niebawem opiszę. Na razie wizja powstaje w mojej głowie. Potem moje palce przeniosą ją na ekrany Waszych komputerów i telefonów.


Nastawiłem się bojowo na bieg. Nie liczyłem na życiówkę, bo znam swoją formę i nie jest ona idealna. Liczyłem jednak na wynik poniżej 52 minut. Srogo się jednak przeliczyłem. Upał nie pozwolił mi rozwinąć skrzydeł. Pierwsze dwa kilometry biegłem bardzo szybko. Chyba za szybko, jak na panujące warunki atmosferyczne. Na trzecim kilometrze zwolniłem i wiedziałem już, że to nie będzie mój najszybszy bieg. Postanowiłem dać z siebie wszystko i urwać tyle minut, ile się tylko da. Optymistycznie do tego stanu rzeczy nastawiał mnie fakt, że trasa liczyła sobie dwie pętle po 5 km, a na każdej pętli miały być zlokalizowane dwa punkty z wodą. Suszyć mnie raczej nie powinno. Tyle było w teorii. Praktyka wyglądała inaczej. Gdy potrzebowałem najbardziej wody na ostatnich kilometrach, wtedy się ona właśnie skończyła i na ostatnim punkcie z wodą musiałem się obejść smakiem. Brakowało mi kurtyny wodnej do schłodzenia ciała. Nikt nie spodziewał się, że będzie taki upał. Tym bardziej, że rok temu na trasie biegu strasznie lał deszcz.


Coraz więcej osób mijało mnie, ale ja trzymałem się dzielnie. Kończąc pierwszą pętlę biegu usłyszałem płynący z głośników utwór zespołu Power Play "Co ma być, to będzie". Zmotywował mnie do dalszego biegu. Muzyka disco polo to zło w czystej postaci i zmora naszych czasów głównie przez muzykę, która okrutnie rani moje uszy. Teksty są głupie, bo określenie ich banalnymi to za mało powiedziane. Czasami jednak jakiś fragment tekstu wyrwany z kontekstu pasuje do pewnych sytuacji. Takie zdarzenie miało miejsce w moim przypadku podczas biegu. Słowa piosenki: "Co ma być, to będzie zawsze i wszędzie może nie jest jak w niebie, idę przed siebie, bo życie jest piękne" dodały mi trochę sił do walki, ale widok radośnie podskakujących kibiców do tego utworu wywołał u mnie niesmak. Ludzie, czy naprawdę słuchacie tego w domu? Niestety było to pytanie retoryczne. Prawie każdy śpiewał, nie mając najmniejszego problemu ze znajomością głupiego tekstu, ale czwartej zwrotki naszego hymnu to na pewno nie znał lub nawet o niej nie słyszał. Takie czasy. Poza tym zostawiam każdemu wolny wybór tego, jakiej muzyki słucha. 

Dwa kilometry dalej nieświadomie uzupełniłem zapasy białka w swoim organizmie, gdyż do mych ust wleciała jakaś muszka i komar, których połknięcia nie byłem w stanie uniknąć. Prowadzący program "Szkoła przetrwania" Bear Grylls byłby ze mnie dumny, że w ciężkich warunkach zdobyłem wartościowy posiłek. Oczywiście sobie teraz żartuję. Na trasie nie było mi do śmiechu. Dobrze, że całe zdarzenie miało miejsce blisko punktu z wodą i mogłem przepłukać usta. Chwilę potem usłyszałem z głośników rozstawionych na trasie utwór Glorii Gaynor "I will survive." Biorąc pod uwagę, że spożyłem całkiem sporo białka, które popiłem wodą, stwierdziłem, że ja również przeżyję. Biegłem coraz wolniej, ale cały czas z prędkością powyżej 10 km/h, a to jest moja granica wstydu. Wolniej, niż 10 km/h, staram się biegać jedynie na luźnych treningach.


Ostatnie kilometry były najgorsze. Czułem, że promienie słońca wręcz rozsadzają mi skórę. Czoło i ramiona mnie piekły. Wiedziałem jednak, że to zwiastuje sporej urody opaleniznę i tylko to powstrzymywało mnie od głośnych narzekań. Bałem się jedynie, żeby tylko nie spalić się za bardzo, bo jeszcze zamiast Tomasz zaczną do mnie na mieście ludzie mówić Eduardo lub inny Jorge. Lubię być opalony, ale kolor skóry w wersji latino mi się nie marzy. 

Meta była usytuowana kawałek dalej niż start, a mianowicie w pięknie zacienionym Parku Wrzesińskim. Gdy przebiegałem w okolicach miejsca startu usłyszałem "hit" poprzednich wakacji - utwór Luisa Fonsi "Despacito". Byłem tak uradowany, że moje uszy słyszą po raz enty to "cudo", że aż przyśpieszyłem, aby podziękować serdecznie DJ-owi otwartą dłonią po twarzy. Miał skubany szczęście, że było gorąco i sił na sprint zbyt wiele mi nie starczyło. Gdy już dotarłem do mety emocje opadły i zapomniałem się z nim rozliczyć. Jest to kolejny przykład, że muzyka potrafi czynić cuda. Nie miałem sił, ale przyśpieszyłem. Wiem, że nie był to cud na miarę przebudzenia się ze śpiączki pewnego Pana, któremu podobno dźwięki utworu Sławomira o miłości w Zakopanem dodały aż tyle sił witalnych, że nie tylko wybudził się ze śpiączki, ale także wstał o własnych siłach z łóżka i wyłączył radio, bo nie mógł znieść lecącego w kółko "hitu", który puszczała siostra Lucynka.


Na finiszu zameldowałem się z czasem parę sekund poniżej 56 minut. Moje ciało odczuwało ból po biegu w trudnych warunkach, ale bardziej ucierpiała moja psychika z powodu tak słabego rezultatu. Nawet pyra z gzikiem, którą serwowano biegaczom na mecie, nie uleczyła mojej zbolałej duszy. Udało się to dopiero kiełbaskom wiejskiego pochodzenia oraz tortilli z kurczakiem, który raczej nie był z wolnego chowu, bo zajeżdżał mocno GMO.

To byłoby już wszystko ludziska. Wpis krótki, jak na moje możliwości pisarskie. Musicie jednak wybaczyć. Długi weekend nie służy pisaniu. Następny wpis z cyklu Tomaszowa Kronika Biegowa poświęcony będzie startowi w międzynarodowym biegu Wings fo Life.