poniedziałek, 29 stycznia 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #1

„Słowo się rzekło, kobyła u płotu” – głosi pewne polskie przysłowie. Amatorów bydła muszę rozczarować, bo żadnej kobyłki w tym miejscu nie uświadczycie. Będzie za to tekst o moim pierwszym starcie w 2018 roku.

Nie tak dawno, bo zaledwie w sylwestra, zakończyłem sezon biegowy 2017, aby już 5 stycznia 2018 zacząć nowy sezon: 2018. Mój wybór padł na nocny bieg w podpoznańskim Puszczykowie. W tym roku odbyła się tam druga edycja Zimowej Piątki Nocnego Puszczyka. Chciałem wziąć udział w tych zawodach już w poprzednim roku, jednakże z powodów losowych nie było mi to dane. W tym roku oprócz dystansu 5 km organizator postanowił przeprowadzić również bieg na najpopularniejszym wśród biegaczy dystansie 10 km. Strasznie się jarałem na ten bieg. Po pierwsze ponieważ nigdy jeszcze nie biegałem w nocnych zawodach, a po drugie był to bieg crossowy, który od poprzedniej jesieni darzę dużą sympatią, gdyż zapewnia o wiele więcej emocji niż bieganie po asfalcie. Człowiek musi uważać na naturalne przeszkody w postaci krzewów, drzew i wystających korzeni. Trasy biegów zazwyczaj są pełne trudnych podbiegów oraz stromych zbiegów. Jest dużo kurzu i błota. Jest o wiele trudniej stąd satysfakcja z ukończenia takiego biegu jest o wiele większa.


Zapisując się na Pierwszą Zimową Dziesiątkę Puszczyka nie wiedziałem, że aż tak wiele rzeczy na trasie biegu może pójść nie tak, jak się planowało. Nie zdawałem sobie sprawy, że bieganie po lesie nocą jest takie trudne. O wszystkich moich perypetiach opowie Wam ten tekst. Niech będzie on nie tylko przestrogą dla biegaczy, którzy mają zamiar bez przygotowania i lekkomyślnie biegać po ciemnym lesie, ale i źródłem rozrywki dla osób niebiegających.

Start zawodów zaplanowany był na godzinę 21.30, a więc około godziny 20.00 z kolegą Sylwestrem z urzędniczego klanu wyruszyliśmy do Puszczykowa, aby się nie spóźnić na bieg. Po 30 minutach byliśmy na miejscu. Bez żadnych kolejek odebraliśmy pakiet startowy. Był on dość ubogi, bo oprócz numeru startowego zawierał jedynie ulotki i baton energetyczny firmy Squeezy. Cena pakietu nie była wygórowana: 40 zł. Nie zapisałem się jednak w pierwszym terminie kiedy opłata była niższa. Organizacja biegu była bardzo sprawna. Zaplecze biegowe zadowalające. Było ognisko, przy którym można się było przebrać i ogrzać. Była czysta, choć mała toaleta. Ważne jednak, że była i było gdzie zrzucić zbędny balast przed biegiem.   


Jeden z moich ulubionych reżyserów Alfred Hitchcock  zwykł mawiać, że dobry film powinien zacząć się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie powinno tylko rosnąć. Stwierdzenie wielkiego mistrza idealnie pasuje do moich przeżyć na nocnym puszczykowskim biegu. Na liście startowej figurowało ponad 160 nazwisk, jednakże na dystansie 10 km postanowiło wystartować zaledwie 43 biegaczy. Ta nowina nie napawała mnie optymizmem, gdyż liczyłem, że pobiegnę w jakiejś większej grupie, dzięki czemu będzie bezpieczniej w ciemnym lesie. Punktualnie o godzinie 21.30 starter puścił bieg. Wszyscy wydarli ostro do przodu. Wszyscy oprócz mnie, Sylwestra, "Pana po 40" i jednej "delikatnie pulchnej Pani". Wtedy już wiedziałem, że mam przerąbane. Stawka zawodników była bardzo mocna. Dla mnie zdecydowanie za mocna. Postanowiłem trzymać się swojej grupy. Udało mi się dotrzymać swojego postanowienia do drugiej pętli. Na 6 kilometrze opuściły mnie siły. Zwolniłem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to był błąd.


Podczas biegu każdy z jego uczestników obowiązkowo musiał mieć latarkę czołową, aby oświetlać sobie trasę. Moja latarka została zakupiona w Lidlu w promocji i, o ile w mieście sprawowała się całkiem znośnie, o tyle w ciemnym lesie nie oświetlała. Dawała tyle światła, ile daje mała zapałka zapalona w dupie Murzy... Afroamerykanina. W porównaniu do latarek innych biegaczy wypadałem bardzo blado. Można tę sytuację odnieść do zawodów w długości prącia zorganizowanych przez Murzyna i Azjatę. Podobnie jak Azjata odpadłem już w przedbiegach. Choć w rzeczywistości nie poddałbym się bez walki. Podniósłbym rękawice, albo raczej opuścił gacie do kostek, gdyż wiem, na co mnie stać.

Przed nami wciąż najlepsza część opowieści. Zaraz zdradzę Wam, jak zgubiłem się podczas biegu w lesie. Gdy zostałem już sam na trasie ponieważ wszyscy mnie wyprzedzili, oprócz "delikatnie pulchnej Pani", która była daleko za mną, wokół mnie zapanowała ciemność. Latarka, którą z dumą dzierżyłem na głowie dawała tyle światła, co lampka w telefonie, a latarki moich rywali miały chyba z "pińcet" lumenów, bo oświetlały las, jak długie światła be-em-ki osiedlowego sebixa. Różnice w jakości obydwu sprzętów było widać gołym okiem. W tym momencie przestałem się śmiać z ludzi, którzy wydają prawie dwie stówki na lampki do biegania. Zacząłem się zastanawiać, czemu byłem takim typowym Januszem i poskąpiłem na sprzęcie, który teraz znacznie ułatwiłby mi przeprawę przez las?


Pomyślałem, że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Trzeba sobie jakoś dać radę. Trasa pełna była błota oraz kałuż, które na pierwszej pętli udało mi się ominąć dzięki pomocy latarek innych biegaczy. Na drugiej pętli, którą w dużej mierze całą biegłem sam, panowała wokół mnie prawie zupełna ciemność. W myślach przeklinałem swój los, a gdy z całym impetem wkraczałem w kałuże soczyście bluźniłem na głos. Trasa biegu oznaczona była co jakiś czas taśmą z elementami odblaskowymi. Taśmy zawieszone były na drzewach. Były dość słabo widoczne. Zresztą jak wszystko, gdy ma się taką hooyową latarkę, jaką miałem ja. Kwestią czasu było to, kiedy wybiorę zły szlak, bo nie dostrzegę maleńkiej taśmy. Źle skręciłem ok. 8 km.  Pobiegłem w kierunku światła, które ujrzałem w oddali zamiast skręcić w wąską i ciemną ścieżkę. Biegłem sobie w najlepsze, będąc zupełnie nieświadomy, że najzwyczajniej w świecie poyebałem kierunek biegu. Zorientowałem się dopiero wtedy, gdy dobiegłem do przejścia podziemnego prowadzącego na dworzec PKP. Na pierwszej pętli nie było żadnych schodów. Było dla mnie jasne, że źle skręciłem. W tym momencie trochę się zesrałem, ale zobaczyłem w oddali światło latarki "delikatnie pulchnej Pani". Wiedziałem, że muszę się cofnąć. Doszło do mnie, że jestem ostatni. Duma trochę ucierpiała, ale najważniejsze było teraz, aby dotrzeć do mety. Wróciłem na prawidłowy szlak. Szybko przekalkulowałem, że nadrobiłem ok. 500 m trasy. Niezbyt wiele, ale sam stres związany ze zgubieniem właściwej drogi zrobił swoje. Mięśnie zesztywniały, głowa podpowiadała żeby ostrożne biec. Wiedziałem, że nie warto się przemęczać. Żadnego dobrego wyniku już nie nabiegam. Jako cel postawiłem sobie dotarcie do mety w jednym kawałku.


Gdybym wiedział, że takie przygody czekają mnie na drugiej pięciokilometrowej pętli, to wykorzystałbym stary i sprawdzony patent wymyślony bodajże przez Jasia i Małgosię lub jak wolą nasi zachodni sąsiedzi - Hanzel i Gretel, czyli znaczenie trasy okruszkami chleba. Jednak pech chciał, że nie miałem przy sobie chleba. Na biegaczy drożdżówki czekały dopiero na mecie. W takich momentach żałuję, że nie jestem posiadaczem wytresowanego szopa pracza. Z takim kompanem nie zgubiłbym się w lesie za żadne skarby. Nie musiałbym nigdy dźwigać ze sobą wody, czy innych suplementów biegacza. Mój wierny towarzysz zawsze miałby je w swoim małym plecaczku i na zawołanie podawałby mi je. Po biegu szop mógłby wyprać brudne rzeczy w jakimś akwenie wodnym. W końcu to szop pracz. Same plusy wynikają z faktu posiadania własnego szopa. Muszę o tym poważnie pomyśleć. Niedługo zbliżają się moje urodziny. Jakbyście nie wiedzieli co mi kupić, to kupcie mi szopa!


Chciałbym na chwilę przywołać sylwetkę "Pana po 40". Towarzyszył mi on do 6 km. Przez cały ten dystans biegł tuż za mną. Kiedy ja przyśpieszałem, to i on przyśpieszał. Nie byłem wstanie mu uciec. Najbardziej denerwujące było jego głośne dyszenie. Sapał jakby brał udział w castingu do najnowszej produkcji wytwórni Brazzers. Autentycznie czułem się jakbym grał w jakimś tanim pornosie. Poczułem namiastkę tego, jak czuła się Sasha Grey, gdy jeszcze nie przeszła na emeryturę i występowała w filmach. Długie minuty dyszenia i sapania za plecami. Nie dałem rady psychicznie i w końcu pozwoliłem się wyprzedzić. Podczas biegu rozważałem pewną nurtującą mnie kwestię związaną z emeryturą Sashy Grey. Gdy piłkarz kończy karierę, to mówi się, że zawiesza buty piłkarskie na kołku. Co w takim razie zawiesza na kołku emerytowana aktorka porno? Odpowiedzi na to pytanie do dzisiaj nie poznałem.


Kończąc moją przydługawą relację chciałbym polecić Wam Zimową Piątkę/Dziesiątkę Puszczyka. Bieg jest dobrze zorganizowany. Infrastruktura ok. Trasa niełatwa, ale też nie bardzo wymagająca. Jeśli macie dobrą latarkę czołową, to spokojnie możecie startować. Nawet jeśli zgubicie się na trasie to i tak jakoś w końcu dotrzecie do mety, co potwierdza mój przykład. 


niedziela, 28 stycznia 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #0


Cały poprzedni rok raczyłem Was opisami moich przygód podczas zdobywania Korony Półmaratonów Polskich. Cykl jeszcze się nie zakończył. Moje zmagania podsumuję jednym tekstem, po tym jak już ochłonę, gdyż na razie raduję się zbyt mocno dostarczoną przez listonosza wymarzoną koroną.


Nie samymi półmaratonami człowiek żyje. Połówki są fajne. Zarówno te do biegania, jak i te do picia (od połówki lepsze są „0,7”, a z kolei od nich wspanialszy jest calusieńki litr). Jednak podczas całego roku staram się startować w różnych biegach. Z reguły są to zawody na dystansie 10 km, bo takich jest najwięcej. Zdarzają się również inne, mniejsze dystanse. O wszystkich moich startach będę Wam opowiadał w swoim nowym cyklu zatytułowanym "Tomaszowa Kronika Biegowa" w skrócie "TKB". 

Wiele biegów ma fantastyczną organizację i atmosferę, a niektóre są kiepskie i niewarte naszego cennego czasu. Mam nadzieję, że moje relacje z biegów przydadzą się biegaczom w wyborze ciekawych startów, w których chcieliby wziąć udział. A dla osób niebiegających wpisy będą źródłem rozrywki, bo na każdych zawodach zdarzają się ciekawe historie, a ja postaram się je Wam przybliżyć.

Znacie mnie i mój styl, bo piszę już dla Was od ponad roku. Piszę o różnych rzeczach, głównie jednak o biegach, bo one są źródłem fascynujących opowieści. Wiecie, że o brak wyobraźni nie można mnie posądzić. Podobno jestem także zabawny, a w pewnych kręgach uchodzę za uroczą osobę. Biorąc pod uwagę te wszystkie powyższe argumenty, to na nudę podczas lektury moich sprawozdań z  kolejnych zawodów nie możecie liczyć. Jakkolwiek bym się starał i ile sił bym w to włożył, to zwyczajnie nie potrafię napisać nudnego tekstu. Zbyt fajny jestem żeby tego dokonać.

Zapraszam już jutro na relację z pierwszego startu w roku 2018. Niechaj "Tomaszowa Kronika Biegowa" zapełni się wpisami!

wtorek, 16 stycznia 2018

Pikachu! Wybieram Cię!


Pod względem biegowym pojechałem w ubiegłym roku po bandzie, a mówiąc bardziej dosadnie... poyebało mnie ostro! 

W 2017 roku zaliczyłem na treningach i zawodach 802 km. Wziąłem udział w 22 zorganizowanych biegach, w tym w 6 półmaratonach. Udało mi się zdobyć Koronę Półmaratonów Polskich, na której wysyłkę cały czas czekam niecierpliwie oraz Herb Półmaratonów Polskich. Tak piękny i nadzwyczaj udany rok, w którym kilkukrotnie poprawiałem swoje najlepsze wyniki na dystansie 10 km i 21 km 97 m, wymagał odpowiedniego zakończenia. A jak inaczej celebrować koniec sezonu biegowego niż biorąc udział w zawodach?


Pojechałem więc wraz z kolegą z pracy, z którym regularnie biegam na zawodach, do Trzebnicy pod Wrocławiem, aby godnie zakończyć sezon 2017 startem w zorganizowanym już po raz 33 biegu sylwestrowym. Kolega ma na imię Sylwester, więc była to dla niego okazja do pięknego świętowania swoich imienin. Oczywiście w sposób bezalkoholowy, bo to on kierował na trasie Środa Wielkopolska-Trzebnica. A dystans był dość spory, bo w obie strony wyszło nam ok. 250 km. Droga przebiegała nam w dobrym humorze.

Tradycją owego biegu jest to, że ludzie biorący w nim udział przebierają się w różne stroje i rywalizują o miano najlepiej przebranego biegacza. Postanowiłem nie być gorszy i także się przebrać. Mój wybór padł na… Pikachu. Lubię pokemony. Codziennie gram w Pokemon GO. Poza tym nie miałem czasu na uszycie własnego stroju. Musiałem wybrać coś gotowego. Po paru dłuższych chwilach wertowania ofert na pewnym portalu aukcyjnym w oko wpadła mi pidżama z froty, która po przywdzianiu zamieniała osobę przywdziewającą w uroczego pokemona Pikachu.


Obawiałem się trochę biec w tym stroju. Nie wiedziałem czy podołam przebiec 10 km będąc ubranym w coś innego niż mój zwyczajowy strój do biegania. Dałem jednak radę, ale nie było łatwo. Strój był bardzo ciepły i po paru minutach biegu byłem już cały zgrzany, mimo że pod strojem miałem krótkie spodenki i koszulkę. Aura mi też nie pomagała. Było ok. 5 stopni i padał delikatnie deszcz, który sprawiał, że mój strój z każdym kilometrem był coraz cięższy gdyż, jak wiadomo, frota wpija wodę. Trasa także nie należała do najłatwiejszych. Były na niej dwa długie i strome podbiegi. Górki przypominały bardziej miejsce zmagań narciarzy alpejskich niż biegaczy. Każdą trzeba było pokonać dwa razy, gdyż trasa liczyła sobie dwie pętle po 5 km. Na szczycie jednej z górek organizator usytuował karetkę z dwoma ratownikami medycznymi. Nie wiem, czy było to tak na wszelki wypadek, czy ustawienie karetki właśnie w tym, a nie w innym miejscu, było pokłosiem zeszłorocznych zdarzeń na trasie. Wolałem nie dociekać tej kwestii.


Widząc karetkę pogotowania naszły mnie niezbyt mądre dywagacje. Zacząłem rozmyślać nad tym, że Pikachu byłby cholernie dobrym ratownikiem medycznym. Mały, szybki i z charakterem. Ale jego największym atutem jest umiejętność rażenia prądem. Skubany nie musiałby brać ze sobą defibrylatora! Sam przeprowadziłby akcję reanimacyjną. Gorzej by było jeśli miałby pacjenta ułożyć w pozycji bocznej ustalonej lub położyć go na noszach. Gdyby jednak miał wsparcie w innym ratowniku, to odnalazłby się idealnie w tej profesji.  

O popularności uroczego, żółtego stworka z małym ogonkiem przekonałem się już podczas rozgrzewki przed biegiem. Dzieci kiwały mi i przesyłały uśmiechy, a niektóre z niedowierzaniem dopytywały swoich mam czy to, aby na pewno Pikachu jest po drugiej stronie ulicy? Zwyczajem biegów ulicznych jest, że biegacze, którzy nie walczą o dobry czas, a biegną jedynie dla zabawy, przybijają „piątki” zgromadzonym na trasie dzieciom. Są to tzw. energetyczne piątki, bo one autentycznie dodają biegaczom sił. Nic tak nie uskrzydla na trasie, jak uśmiech i radość dziecka, które jest dumne z faktu, że przybiło zawodnikowi „piątkę”. Wiem to z własnego doświadczenia. Podczas biegu sylwestrowego w Trzebnicy pobiłem swój rekord przybitych „piątek”. Nie jestem w stanie zliczyć ile ich było. Okrzyki dzieci na widok biegnącego Pikachu niewątpliwe dodawały mi siłę. Najbardziej w pamięci zapadła mi jedna sytuacja z trasy, która miała miejsce podczas ostatniego podbiegu pod największą górkę. Był to już 9 km i autentycznie byłem wyczerpany. Bardziej podchodziłem pod tę górkę niż podbiegałem. Nagle słyszę głos małej dziewczynki, która z troską zbliżoną do mojego anioła stróża krzyczy do mnie: „Trzymaj się Pikachu. Dasz radę.” Zrobiło mi się wtedy bardzo miło. Momentalnie dostałem zastrzyk energii i bez problemu pokonałem ciężki podbieg. 


Oczywiście na trasie nie brakowało śmieszków, który żartowali sobie, że nie zabrali ze sobą pokeballi, bo inaczej by mnie złapali. Ja ripostowałem im, że i tak nie daliby rady mnie złapać, bo po pierwsze jestem za szybki i najpierw muszą mnie dogonić, a po drugie jestem zbyt zwinny, żeby dać się złapać do jakiejś kulki. Z każdej dałbym radę nawiać. Jeden facet, który biegł z koleżanką zapytał się jej czy nie chce pociągnąć za ogonek Pikachu. Po chwili jednak doszło do niego jaką dwuznaczną propozycję złożył swojej znajomej. Pomyślałem, że może sobie ciągnąć tylni ogonek, ale przedni „ogon” zarezerwowany jest tylko dla jednej wybranej niewiasty. Stale w ukryciu, ale jak się wyłoni, to sieje spustoszenie.


Podczas biegu na trasie było mi dane poznać i zamienić kilka słów z innymi przebierańcami. Przez pewien czas biegłem razem z panią przebraną za Ciastka ze Shreka, która tym strojem wygrała w ubiegłym roku oraz z facetem przebranym za zawodnika sumo. Tworzyliśmy razem całkiem wesołą gromadkę. Inni biegacze wyprzedzali nas, aby zrobić nam zdjęcia lub robili sobie z nami selfie, które w pewnych kręgach zwie się „samojebkami”.


Było to fantastyczne przeżycie. Jedno jest pewne… w 2018 roku w jakichś zawodach pobiegnę jeszcze w przebraniu. Jednak tym razem się mocniej postaram i zorganizuję sobie bardziej wyszukany strój. Udział w zawodach i walka o poprawienie swoich najlepszych wyników dają dużą frajdę, ale nie ma to żadnego porównania z radością, jaką czerpie się z uśmiechów dzieci i ich rodziców, gdy biegnie się przebranym za postać z bajki.


środa, 10 stycznia 2018

PROfesjonalista

Zegar na ekranie monitora Tomasza wskazywał godzinę 14.57. Widok ten wywołał na jego twarzy niekontrolowany szeroki uśmiech. Wiedział, że już za niecałe trzy minuty skończą się jego męki zawodowe. Już za niecałe trzy minuty, a właściwie to za dwie, bo czas leci nieubłaganie, ale w tym przypadku Tomasz nie narzekał na szybki upływ czasu, będzie miał fajrant. O godzinie 15.00 Tomasz-Urzędnik miał się w magiczny sposób przekształcić w Tomasza-Gracza...

O godzinie 15.00 miał odebrać z pobliskiego sklepu RTV nowiuśką konsolę pochodzącą z kraju sake - PlayStation 4. Wersja PRO. Tomasz w pracy zawsze jest profesjonalnym urzędnikiem, a teraz, w domu, będzie profesjonalnym graczem-amatorem. Nie wiedział w sumie, dlaczego kupił PRO skoro nie ma telewizora obsługującego HDR? Pewnie zrobił to żeby połechtać swoje ego, że ma najlepszą wersję swojej ulubionej marki konsol. Oficjalna wersja brzmiała, że to inwestycja w przyszłość, bo kiedyś tam Tomasz kupi sobie TV 4K. Dobrze jednak wiedział, że to gówno prawda gdyż jego nadszarpnięte finanse nie pozwalały na taki wydatek w najbliższych czasach.


Dziadek i ojciec Tomasza dzielnie budowali w Polsce ustrój socjalistyczny dumnie reprezentując klasę robotniczą oraz przez pewien czas rolniczą, ale to tylko dziadek i to jedynie do osiemnastki. Tomasz zupełnie nie wdał się w ich ślady. Na przekór tradycjom rodzinnym (dziadek dostał nawet medal za wkład w budowę silnych podwalin Polski Ludowej) Tomasz budował kapitalizm. Kupował gry i konsole z imperialistycznych krajów. Ale było mu z tym dobrze tak, jak dobrze jest psu, gdy wcina mięso wołowe lub inne rarytasy.

W odbiorze konsoli ze sklepu pomógł Tomaszowi kolega Tomasz - ojciec chrzestny jego trzech konsol Sony, gdyż wszystkie konsole począwszy od PS2 do PS4 transportował mu autem do domu. Wszystkie cało i bezpiecznie dostarczone zostały do Tomasza miejsca zamieszkania. Tym razem obyło się bez większych przygód, jak to miało miejsce podczas zakupu PS2 (historia zostanie opisana na blogu). 

Tomasz położył karton z konsolą na łóżku i zaczął powoli go rozpakowywać. Konsola spokojnie i bez słów agresji pozwoliła się wydobyć z kartonu. Ku uciesze Tomasza zestaw był kompletny. Konsola była. Pad był. Kable również były. Wiedział, że powinien to sprawdzić już w sklepie, ale pod wpływem emocji i podekscytowania zupełnie o tym zapomniał. Zestaw zawierał grę "To jesteś Ty". Wkurzył jednak Tomasza fakt, że gra była w formie kodu do pobrania, a nie w wersji fizycznej, jak napisano w ofercie sklepu. Cieszyło jednak Tomasza to, że do konsoli dorzucono jeszcze dwie gry: "Gran Turismo Sport" oraz "Wolfenstein II: The New Colosus". I były to na szczęście wersje pudełkowe tak, jak napisano na stronie internetowej sklepu. 


Zanim Tomasz mógł podłączyć nową konsolę pod TV musiał posprzątać okolice szafek, gdzie stał telewizor i gdzie dumnie cieszyć oko miała konsola od Japończyków. Nie, że Tomasz jest fleją, bo stara się sprzątać w miarę regularnie, ale fakt zbliżających się świąt zmotywował Tomasza do wyczyszczenia wszystkich zakamarków. Nawet tych najbardziej ukrytych. Zdawał sobie sprawę, że jak już podłączy nową konsolę, to istnieje spore ryzyko, że porządki pójdą w natychmiastową odstawkę. Tomasz wolał mieć spokojną głowę podczas grania. Nie chciał, aby jakiekolwiek obowiązki odciągały go od PS PRO, którego gracze żartobliwe nazywają "Prosiakiem". Pewnie dlatego, że wszystkie ekskluzywne gry dostępne na PS4 to tłuste tytuły, które na PRO zyskują jeszcze więcej tłuszczyku.    

Przy podłączaniu kabli nie obeszło się bez soczystych bluzg, ale to u Tomasza norma. Duży chłop nie przyzwyczajony jest do ciągnięcia kabli... za szafkami. Zbyt duże dłonie, a zbyt małe kable. Przy okazji takich akcji zawsze jest hałas. Konsola jednak w końcu stanęła na zasłużonym dla siebie miejscu honorowym. Tomasz zainicjował przyciskiem "power" pierwsze uruchomienie. Poszło mu to sprawnie. Nie po raz pierwszy rozdziewiczał... konsolę. Zdziwił go fakt, że konsola pobrała tylko 300 MB aktualizacji systemu i już po paru minutach śmigała jakby robiła to całe życie. 

Głośna praca systemu chłodzenia konsoli oraz olbrzymie ilości ciepła jakie wydobywały się z jej tylnej części przy odpaleniu pierwszej gry (GT Sport) na początku wzbudziły w Tomaszu konsternację. Pierwsza myśl była taka, że nowiusieńka konsola ma jakąś wadę, wskutek której zaraz ulegnie samospaleniu. Jednak szybko poszedł po rozum do głowy. Porównał tę sytuację do swojego zachowania na trasie biegu. Przecież mimo tego, że jest cały czerwony, zdyszany i zgrzany na trasie, to nie oznacza, że zaraz padnie i wyzionie ducha. Silna praca powoduje takie reakcje. Konsola wykonuje dobrą robotę, więc potrzebuje chłodzenia. Choć Tomasz musi jednak przyznać, że konsola mogłaby być cichsza. Po chwili zastanowienia olśniło go czemu PS4 PRO jest taka głośna. Bo to kobieta, a kobiety, jak to kobiety lubią trajkotać dziobami. 

Zabawna jest data nabycia przez Tomasza nowej konsoli. To cudowne wydarzenie nastąpiło 13 grudnia 2017 roku. Nie chce się wierzyć, że 36 lat temu dzieci nie miały "Teleranka" w TV, bo jakiś prawie ślepy generał przestraszył się ruchu społecznego założonego na polskim wybrzeżu przez wąsatego elektryka i postanowił na miasto wysłać swoje wybuchowe zabawki. Tomasz po takim upływie czasu może mieć wszystko głęboko gdzieś i grać sobie spokojnie na konsoli. Dzięki Bolek!


Tomasz nie byłby sobą, gdyby przy okazji zakupu konsoli nie zakupił kilku dodatkowych gier. Jak wiadomo od przybytku głowa nie boli. Tomaszowi żal było nie skorzystać z promocji i za cenę 39,00 zł nie nabyć "Call of Duty. Infinite Warfare". Promocyjna cena obowiązywała jedynie przy zakupie konsoli. Dzięki popularnemu serwisowi aukcyjnemu Tomasz kupił jeszcze dwie inne gry: "Yakuza Kiwami" w pięknym Steelbooku za 99,00 zł oraz "Titanfall 2" w cenie 59,00 zł. Sporo innych gier czekało na Tomaszowym koncie PSN, które nabył na niedawnych promocjach. Cyfrowe wersje gier są rzadkością u Tomasza, bo ma on w sobie żyłkę zbierania i kolekcjonowania, jednak jak trafi się w dobrej cenie gra z cyfrowej dystrybucji, to nie waha się na nią wydać swych ciężko zarobionych pieniędzy.

Radość Tomasza wynikająca z użytkowania nowej konsoli minęła szybko, tak szybko, jak nawiedził Tomasza wirus powodujący ostre bełty, które kulturalni i wychowani ludzie zwykli nazywać nudnościami. Wirus zaatakował znienacka w nocy z 13 na 14 grudnia i tak osłabił Tomasza, że ten przez cały boży dzień nie był w stanie grać. Nasz bohater znalazł w sobie jednak ukryte pokłady energii, które pozwoliły mu pobrać aktualizację do GT Sport. Prawdziwy heros z niego. Na grę nie starczyło sił. Tomasz był jednak dobrej myśli. Wiedział, że zbliżają się święta. Wtedy będzie miał czas na nadrobienie zaległości w grach.