wtorek, 28 lutego 2017

Dżin


Budzisz się rano w niedzielę po imprezie. Dzień jak co dzień, ale kac odbiera ci chęć do życia. Wstajesz niewyspany, wali ci ostro z kalafy kebabem od Turka. W pokoju unosi się woń twoich pierdów. Teraz wiesz, że mogłeś darować sobie pikantny sos. Czosnkowy by zupełnie wystarczył, ale ty się uparłeś, choć Turek cię ostrzegał. Teraz musisz cierpieć. 

Nudności spowodowane wypitą w nadmiernych ilościach gorzałą niewiadomego pochodzenia potęguje jeszcze odór twojego potu. Zdajesz sobie sprawę, że nie należało tak wywijać na parkiecie jak idiota. Po chwili masz deja vu. Widzisz kebaba od Turka, którego jadłeś po imprezie, tylko że tym razem jest on już częściowo strawiony i w formie wymiocin wrócił i leży obok ciebie w łóżku. Myślisz sobie: "Aby to ja pierwszy raz zhaftowałem się do wyra?" Nie pierwszy i znając ciebie oraz twój tryb życia nie ostatni. Po chwili, gdy już zaczerpnąłeś trochę tlenu i komórki w mózgu zaczęły jako tako pracować, zastanawiasz się, co głupiego zrobiłeś wczoraj po pijaku? I nagle dostrzegasz w kącie swojego pokoju małą, białą kózkę, która w najlepsze pożywia się obiciem twojego ulubionego fotela, w którym zawsze siadasz, gdy odpalasz konsolę. Widzisz, że jej smakuje, bo obicie znika w zawrotnym tempie, a w pokoju jest coraz więcej kozich bobków. Zastanawiasz się, jak u diaska ta p.ieprzona koza znalazła się w twoim pokoju? Sama przyszła czy wtachałeś ją na rękach na 7 piętro swojego gierkowskiego mieszkania? To teraz nieistotne, gdyż na swojej lampie dostrzegasz małego, niebieskiego ludzika.


Facet przedstawia ci się jako Dżin, który poszukuje lokum, bo z poprzedniego go eksmitowano za dwuznaczne propozycje kierowane w kierunku babci właściciela. Pyta ci się czy nie masz przypadkiem jakiegoś miłego lokum na wynajem w postaci zielonej butelki o pojemności 500 ml? W zamian za lokum oferuje ci, że spełni jedno życzenie. W tej chwili mimowolnie na twojej twarzy pojawia się wielki uśmiech. Zastanawiasz się, czy poprosić o milion dolarów w gotówce, czy w złocie? Nie jesteś zachłanny. Milion ci wystarczy. Jesteś przezornym człowiekiem, więc wiesz, że na kaca po imprezie najlepsze jest piwko i zawsze masz je pod ręką. Normalni ludzie mają wodę przy łóżku, a ty jesteś wyjątkowy i masz skrzynkę browarów. Wypijasz duszkiem całego, niestety ciepłego, Lecha Premium. Kac nie mija, głowa nadal boli, ale piwo to piwo - zawsze cieszy. Wręczasz małemu Dżinowi jego nowe lokum w postaci zielonkawej butelczyny i prosisz od razu o dwa miliony euro w gotówce. Euro lepiej stoi niż dolar. Dwa miliony to więcej niż jeden, natomiast gotówka lepsza od złota, bo można za nią kupić alkohol. Złota w osiedlowym sklepie nie przyjmują. Jesteś delikatnie w.kurwiony, gdy Dżin komunikuje ci, że jest Dżinem z krainy gier i może spełniać tylko życzenia związane z grami. Proponuje ci, że stworzy dla ciebie taką grę, jaką sobie tylko zapragniesz. Przyjmujesz jego ofertę. Uznajesz ją za uczciwą. W końcu za butelkę wartą 50 groszy mały, niebieski facecik stworzy dla ciebie grę. W dzieciństwie zawsze o tym marzyłeś. Chciałeś mieś własną grę...

Masz wiele chorych koncepcji. To typowe dla p.opierdolonych ludzi, więc nie przejmujesz się tym. Na początek do głowy przychodzi ci kontynuacja "The Order 1896". Wpadasz na genialny pomysł na tytuł sequela: "The Order 1986". Jak na ciebie i twój tępy mózg to i tak nie jest zły tytuł. Poradziłeś sobie z zadaniem. Mama byłaby z ciebie dumna gdyby jeszcze żyła, tzn. gdybyś jej nie wykończył swoimi genialnymi inaczej pomysłami na życie. Handlowanie sterydami to jest jakiś pomysł, ale ZUS emerytury za taki rodzaj pracy nie wypłaca, a o ubezpieczeniu zdrowotnym można zapomnieć. Masz tytuł, ale co z fabułą? Musi być zajebista tak jak ty. Po paru dłuższych chwilach pomyślunku w bólach narodziła się fabuła twojej własnej gry. Ból głowy to efekt użycia mało znanego ci narządu zwanego mózgiem. Jednak jak chcesz, to potrafisz. Duma cię rozpiera. "The Order 1986": Sir Tomasso - prawnuk pełnego cnót Sir Galahada przychodzi na świat z bladego rana. Zrodzony z bogini Marioli dziewicy, syn zimnego Tadka z miejskiej kostnicy. Umęczony przez lata pod radzieckim caratem walczy o wolność Polski ręcznym granatem. Zabija czerwone Lykany, przez wiejskie k.urewki jest uwielbiany. Bohater całej wschodniej Europy, jeździ malutkim czołgiem, wrogom ojczyzny rozjeżdża stopy. Bitew z komuchami wygrał bezliku, szpetne Wilkołaki nie popsują mu szyku.


Chociaż do świąt jeszcze daleko, to zdarzył się cud, czyli wpadłeś na kolejny pomysł. Dobra passa. Ustanowiłeś swój osobisty rekord. Dwa pomysły pod rząd w ciągu 10 minut. Cholernie trudno będzie ci poprawić to osiągnięcie. Wymyśliłeś kontynuację "Final Fantasy VIII". Skoro "Final XIII" miał dwa sequele, to czemu twoje ukochane "FFVIII" nie może mieć chociaż jednego? "Final Fantasy VIII-2". Odnośnie wyboru tytułu znów jesteś oryginalny jak zegarki produkowane w Chinach, ale to nie twoja wina, że do przedszkola miałeś pod górkę. Wszystko to sprawa kochanego ojca, który kupił dom w pewnej cichej dolinie nie zważając na fakt, że jest to teren zalewowy. Ale po co słuchać urzędników? Przecież oni na niczym się nie znają. Lubisz zwierzęta, a w szczególności psy. Co więc stoi na przeszkodzie, aby pies Rinoy Angelo został głównym bohaterem "FFVIII-2"? Nic, bo ogranicza nas tylko nasza wyobraźnia. Angelo pragnie poznać rozwiązanie zagadki, która dręczy psią rasę już od wielu wieków. Pragnie uzyskać odpowiedź na pytanie: kto jest dobrym psem? W tym celu tworzy drużynę złożoną z: czarnego i tłustego labradora imieniem Chedar, który nigdy nie pogardzi aromatycznie śmierdzącym serem oraz Lukrecji - uroczej i słodkiej psiny rasy papillon, obiektu westchnień Angelo, który chciałby z nią spłodzić potomka jednakże trochę się wstydzi zapytać o pozwolenie. Drużyna złożona z dwóch samców i jednej suczki wyrusza w daleką i pełną niebezpieczeństw podróż do pobliskiego miasta w nadziei, że tam znajdzie odpowiedź na nurtujące ich pytanie. Plany próbuje pokrzyżować im wredny i paskudny kocur Felix. Od urodzenia nienawidzi psów. Pragnie je zabijać i składać w ofierze swojemu Panu Belialowi - jednemu z czterech upadłych aniołów. 


Wypijasz drugie piwo, a potem kolejne i kolejne. Twierdzisz, że po piwie ci się lepiej myśli. Ja twierdzę, że najgorzej jak się komuś coś wydaje. Jesteś ambitny. Nie poznaję cię. To do ciebie niepodobne. Postanawiasz olać swoje dotychczasowe pomysły na grę i myśleć dalej. Boję się o ciebie. Twój mózg już dawno nie pracował tak długo na tak wysokich obrotach. Chyba się przegrzał, bo wpadasz na totalnie p.ojebany pomysł: Pokemon Porn. Gra polegać ma na kręceniu filmów pornograficznych z udziałem pokemonów z wszystkich możliwych generacji. Oczyma wyobraźni już widzisz scenę, w której Magikarp zaspokaja oralnie Snorlaxa. Jesteś też ciekaw jak wygląda gra wstępna pomiędzy Magnemite'm, a Nidoqueen. Jesteś chorym s.kurwielem, ale to nie twoja wina. Gdyby nie wujek, który wchodził ci do wanny, pewnie byłbyś normalny. Jednak czasu nie da się cofnąć. Nagie sesje zdjęciowe zapewne też nie wpłynęły pozytywnie na twoją psychikę, ale za to cała rodzina miała co do garnka włożyć. 

Usłyszawszy twoje życzenie Dżin stwierdza, że jesteś chorym z.jebem. Nie zrobi dla ciebie żadnej gry. P.ierdoli twoją butelkę. Woli zamieszkać pod mostem. Jesteś, delikatnie mówiąc, trochę zniesmaczony sposobem w jaki potraktował cię ten mały, niebieski ludzik, ale generalnie masz na to w.yjebane, bo zostało ci jeszcze kilka browarów. Jest browar, jest zabawa.

A Wy, gdybyście spotkali takiego dżina, jaką grę chcielibyście żeby dla was zrobił?

poniedziałek, 20 lutego 2017

"Kosmiczny Mecz" - film mojego dzieciństwa

Pamiętam, jak byłem małym chłopcem i po raz pierwszy w życiu było mi dane obejrzeć to rozrywkowe arcydzieło. Namówiłem mamę, aby zabrała mnie do naszego małego i w tamtych czasach dość obskurnego kina na "Kosmiczny mecz". Dobrze, że kino "Baszta" zmieniło się dziś nie do poznania i seanse w nim to przyjemność. Było to jedno z bardziej emocjonujących przeżyć w moim życiu. Z wyłupiastymi oczami wpatrywałem się w ekran kinowy i starałem się nie przegapić żadnej sekundy. Film odbił swoje piętno na mojej całej przyszłej egzystencji. Do tej pory widziałem go już blisko 50 razy. Gdy leci w TV rzadko opuszczę okazję do kolejnego spotkania z bohaterami tej wyśmienitej produkcji. Zapraszam do lektury mojej recenzji.

Trudno wyobrazić sobie lepsze połączenie dwóch motywów filmowych, na których opiera się "Kosmiczny mecz": zwariowane przygody Looney Tunes i jedna z najbardziej widowiskowych gier zespołowych na świecie - koszykówka. Jest to wymarzona kompilacja dla młodego pasjonata koszykówki, który wolny czas spędza przed telewizorem śledząc przygody Królika Bugsa i jego zakręconych przyjaciół. Jest to jeden z cudownych i niezapomnianych filmów mojego życia, do którego pomimo przybywających w metryce lat, chce się wracać nieustannie. Kino familijne w najlepszym wydaniu. Do dziś "Kosmiczny mecz" na poczciwej kasecie VHS darzę wielkim sentymentem i nawet upływ czasu nie zmienił mojego stosunku do tego filmu. Parę lat temu dokupiłem dwupłytowe wydanie na DVD. Płyta to jednak nie to samo co VHS. Kaseta ma duszę...


Fabuła wygląda następująco. Do krainy Looney Tunes przybywa grupa kosmitów w celu porwania Animków i zrobienia z nich atrakcji kosmicznego lunaparku zarządzanego przez ich niezbyt miłego szefa. W celu pokojowego załatwienia sporu Królik Bugs proponuje rozegranie meczu koszykówki, którego stawką będzie los całego świata Animków, bowiem gdy przegrają stracą wolność, czyli to, co cenią najbardziej i staną się niewolnikami. Bugs nieprzypadkowo zaproponował grę w kosza (Elmer chciał grać w kręgle), gdyż kosmici byli niewielkiego wzrostu. Kot Sylwester określa ich mianem "skubane konusy". Animki nie przewidziały, że kosmici będą oszukiwać. Kradną oni talenty największych gwiazd NBA (według mnie w tych czasach byli lepsi gracze, ale to sprawa drugorzędna) - Patricka Ewinga, Charlesa Barkleya, Muggsy Boguesa, Larry’ego Johnsona i Shawna Bradleya. 

Gdy Looney Tunes zdają sobie sprawę, że nie mają szans z kosmitami dysponującymi talentami zawodników NBA postanawiają zwrócić się o pomoc do Michaela Jordana. Jednak jest jeden mały problem: Mike zakończył już karierę koszykarską i gra w baseball (złożył obietnicę ojcu, że spróbuje swoich sił w baseballu. Po śmierci ojca realizuje obietnicę. Jest to autentyczne zdarzenie z życia MJ'a). Po wielu wysiłkach Looney Tunes udaje się namówić Jordana do gry w ich zespole. W końcu po długich treningach czas na mecz. Z początku Animkom nie idzie zbyt dobrze jednak pod wpływem motywacji MJ'a grają coraz lepiej. Jak to zawsze bywa w filmach familijnych mamy "happy end": Looney Tunes pozostają wolni, gracze odzyskują swoje talenty, a Jordan wraca do gry w NBA.


W filmie zagrało mnóstwo znanych i lubianych koszykarzy oraz aktorów. Oprócz wymienionych wyżej zawodników gra także Larry Bird - ikona NBA i chyba najlepszy gracz Boston Celtics - Derek Harper, a także A.C. Green, Vlade Divac, Alonzo Mourning. Obecność aktorów takich, jak: Bill Murray, Danny DeVito, Wayne Knight nie wymaga komentarza. 

Motyw muzyczny, który słyszymy, gdy młody Mike gra przed domem w kosza (R. Kelly "I Believe I Can Fly") idealnie pasuje do filmu. Jordan jako dziecko wierzył, że w przyszłości będzie latał i dokonał tego. Skakał tak wysoko i tak długo potrafił wisieć w powietrzu, aż doczekał się nadania ksywki "Air".


Film łączy w sobie grę aktorów i animację komputerową. Po dziś dzień jestem zachwycony aktorstwem Michaela Jordana. Przecież nie lada wyzwaniem była gra w kosza na pustej przestrzeni i bez kosza. Dopiero później ruchy MJ'a były zgrane z animacją komputerową. 

Ponadto "Kosmiczny mecz" ma walory edukacyjne dla młodego widza. Pokazuje, że jeśli się w coś wierzy, to ma się szansę, żeby to osiągnąć w przyszłości. Mając marzenia nadajemy swojemu życiu sens, mamy cel, który staramy się zrealizować. Jeśli się wierzy, to może w końcu dotknie się nieba. "Kosmiczny mecz" to obowiązkowa pozycja filmowa dla młodego człowieka. 

Jeśli kochasz koszykówkę i Animki, to jest właśnie film dla Ciebie.

Według zapowiedzi medialnych w tym roku możemy liczyć na kontynuację "Kosmicznego Meczu". Michaela Jordana zastąpić ma inna gwiazda ligi NBA - LeBron James. Ciekawi mnie bardzo jak poradzi sobie w roli aktora? Czy film okaże się hitem na miarę pierwszej części? Czy również oczaruje mnie, jak i innych kinomaniaków? Czas pokaże. Musimy być cierpliwi.

wtorek, 7 lutego 2017

Każdy ma swoje cztery przyłożenia

Pamiętacie, moi mili czytelnicy, kultowy serial emitowany na antenie telewizji Polsat pt. „Świat według Bundych”? Pewnie tak. Serial był tak popularny, że nie dało się o nim nie słyszeć. Można go kochać lub nienawidzić, ale nie wchodzi w rachubę żeby go nie znać. Ja byłem w nim wręcz zakochany. Namiętnie oglądałem każdy odcinek. Nie przegapiłem też okazji do obejrzenia powtórki. Wychodziłem z założenia, że śmiechu nigdy za wiele. Po latach, gdy Polsat już dawno przestał emitować serial o przygodach zwariowanej rodziny z przedmieść Chicago, tygodnik "TV Okey" zaczął dołączać do każdego numeru płyty z odcinkami Bundych - 3 na jedno wydanie. Była to okazja do ponownego obejrzenia przygód rodziny Ala oraz możliwość skompletowania wszystkich sezonów mojego ulubionego serialu. Kolekcję „Świata według Bundych” do dziś dumnie prezentuję na swojej półce z filmami.


Szukając pomysłu na kolejny wpis ujrzałem przed oczyma postać Ala Bundy mówiącego z dumą, że w szkole zaliczył cztery przyłożenia w jednym meczu. Zainspirowało mnie to do stworzenia niniejszego tekstu. Tym, którzy nie kojarzą wybitnego osiągnięcia Ala polecam poniższy film.


Futbol amerykański nie jest w Polsce zbyt popularną dyscypliną sportu. Pewnie niewiele osób zna podstawowe zasady gry. Dla tych, którzy ich nie kojarzą wyjaśnię, że przyłożenie to sposób zdobywania punktów polegający na umieszczeniu piłki za linią punktową na połowie naszego rywala. Musimy wbiec razem z piłką, nie wystarczy jej wrzucić za wyznaczoną linię. Nie jest to taka łatwa sprawa, gdyż drużyna przeciwna za wszelką cenę broni swojej linii punktowej. Zawodnik otrzymujący podanie od rozgrywającego stara się unikać obrońców drużyny przeciwnej. Jego celem jest linia punktowa. Jeśli przekroczy ją wraz z piłką zdobywa dla swojej drużyny 6 punktów. Rozgrywający może też podać do zawodnika, który znajduje się w przestrzeni pomiędzy linią punktową a linią końcową. Jeśli złapie piłkę – drużyna zdobywa punkty. Za linią punktową znajduje się charakterystyczna bramka. Za celne kopnięcia na bramkę także zdobywa się punkty. To tak w wielkim skrócie. Lubię od czasu do czasu obejrzeć meczyk futbolu wprost z Ameryki, ale ostatnio robię to bardzo rzadko. Z reguły kończy się na obejrzeniu Super Bowl. W europejskich realiach to i tak dużo. Nie jestem specem od tej dyscypliny, nie wszystkie zasady znam i rozumiem, ale lubię oglądać ten sport. Na PS2 zagrywałem się zaciekle w Madden NFL 2009. Nie miałem jednak z kim grać, bo żaden z kolegów nie podzielał mojego entuzjazmu dla tej dyscypliny.


Po tym lekko przydługawym wstępie widzimy, że wyczyn Ala nie należał do najłatwiejszych, dlatego miał prawo być dumny ze swojego dokonania. Dlaczego o tym piszę? Uświadomiłem sobie nie tak dawno, że każdy z nas ma w swoim życiu takie osiągnięcie, które napawa go dumą. Osiągnięcie, które wspomina ciągle, w kółko przy najróżniejszych okazjach. Każdy z grona naszych najbliższych zna je dobrze, ale my je im wciąż przypominamy i mówimy o nim jakby miało miejsce wczoraj. Z reguły jest to odległe wydarzenie z naszego życia, które stanowi swoisty „wehikuł czasu” do lat minionych. Dzięki niemu przypominany sobie stare dzieje. Czasami żałujemy, że już nie wrócą, a innym razem, dzięki takim wspomnieniom, mamy siłę do walki z dniem codziennym. Przecież kiedyś zdobyliśmy te cztery przyłożenia w jednym meczu, to teraz nie mamy dać sobie rady? Każdy z nas ma swoje cztery przyłożenia. Ja też.


W liceum graliśmy z kumplami w amatorskiej lidze koszykówki, która była w naszym mieście bardzo popularna. Co niedzielę rozgrywane były trzy mecze gromadzące pełną publikę. Byliśmy najmłodszą drużyną złożoną z przeciętnych graczy. Mieliśmy po 17 lat, a w większości drużyn grali zawodnicy po trzydziestce. Załatwiliśmy sobie sponsora, który ufundował nam stroje i opłacał hale na treningi. Wiedzieliśmy, że nie mamy szansy na wygrywanie meczy, ale radość z gry była dla nas najważniejsza. W naszym zasięgu były tylko dwie drużyny, ale jak się później okazało grubo się myliliśmy. W pierwszym sezonie przegraliśmy wszystkie mecze. Przegraliśmy to chyba za słabe określenie – zostaliśmy zmiażdżeni. Udało nam się ustanowić kilka niechlubnych rekordów, a kilka innych wyrównać. Byliśmy pierwszą drużyną, która straciła 150 punktów w meczu. Dobrze, że odpierając ataki rywali straciliśmy zaledwie te 150 punktów ponieważ protokół zawodów nie przewidywał wyższego wyniku i mógł się pojawić problem natury technicznej. Byliśmy też zespołem, który w pierwszej kwarcie pierwszego meczu nie zdobył ani jednego punktu. Na szczęście zerowy wynik w kwarcie ustanowiła również inna drużyna grająca bezpośrednio przed nami. Nie byliśmy więc jedyni najgorsi.

Pierwszy sezon był druzgocący, więc aż dziw, że udało mi się zebrać ekipę do drugiego sezonu, który w naszym wykonaniu był na stabilnie niskim poziomie jednakże nie było gorzej niż w pierwszym sezonie, co uważam za sukces. Na horyzoncie widać było progres. Niewielki, ale zawsze postęp. 

Zarówno podczas pierwszego, jak i drugiego sezonu moje wyniki strzeleckie nie były imponujące. Nasza drużyna zdobywała około 20 punktów na mecz, a ja przeciętnie co drugi mecz rzucałem 2 punkty. Nigdy nie zdobyłem więcej oczek, aż nadszedł ostatni mecz sezonu….

W szatni przed meczem zawsze zajmowałem to samo miejsce. Tak też było i tym razem. Jednak niespodziewanie kolega chciał zamienić się na miejsca. Twierdził, że zawsze przebiera się na tej samej ławce, więc ten ostatni raz musi być inaczej. Zrobiliśmy jak sobie zażyczył.

Powoli i nieubłaganie nadchodzi ten moment kiedy w końcu zdradzę swoje cztery przyłożenia.


Moim osiągnięciem, którym często się chwalę jest zdobycie 16 punktów w jednym meczu. Może nie jest to wynik imponujący, ale dla gracza, który zdobywał 2 punkty co drugi mecz rzeczone punkty to nie lada gratka. Dodam jeszcze, że cała drużyna zdobyła 31 punktów, więc sam oddałem więcej celnych rzutów niż cała reszta drużyny! Udało mi się w tym meczu rzucić dwie trójki, cztery punkty zdobyłem spod kosza, a 6 z mojego ukochanego półdystansu. Mimo, że nigdy nie należałem do grona wybitnych graczy tego dnia na parkiecie byłem pewien swoich umiejętności. Pierwszy celny rzut spod kosza dał mi wiarę w siebie. Wiedziałem, że tamta niedziela będzie moim dniem. Pomimo wagi sięgającej blisko 120 kg czułem się tego dnia lekki jak piórko. Bieganie od kosza do kosza przychodziło mi z łatwością. Uświadomiłem sobie wtedy, że te wszystkie godziny spędzone na osiedlowym boisku miały sens. Ciągła praca nad swoją grą w końcu zaowocowała. Nie urodziłem się z talentem do koszykówki. Wszystko co umiałem było okupione wysiłkiem i wolą walki. Wiele zagrań wynosiłem z obserwacji lepszych graczy.

Cudowne było uczucie, gdy zbierałem gratulacje po meczu od zawodników przeciwnej drużyny. Jak zwykle przegraliśmy, ale to nie miało dla mnie znaczenia. Przez ten jeden moment byłem gwiazdą drużyny. Cała uwaga skupiona była na mnie przez tę jedną krótką chwilę. Była to najpiękniejsza chwila w moim życiu. Nawet przebiegnięcie pierwszego w życiu półmaratonu nie może się równać z tamtym momentem osobistej chwały. Był to triumf ducha nad ciałem. Wola i serce do walki zrekompensowały ułomności mojego ciała. Otyły nastolatek zostaje bohaterem meczu. Historia rodem z amerykańskiego filmu, a jednak zdarzyła się naprawdę. W całym meczu chybiłem tylko dwa rzuty, wiec procent celnych rzutów również był fenomenalny. Pamiętam opis meczu w lokalnej gazecie, gdzie redaktor napisał, że na tle reszty drużyny wypadłem rewelacyjnie. Nigdy więcej nie było mi dane zagrać w tej lidze. Odszedłem w blasku osobistej glorii. Miałem swoje 16 punktów. Tylko to się liczyło. Do dzisiaj na wspomnienie tego wydarzenia przechodzą mnie dreszcze.


Jako ciekawostkę dodam, że w tym meczu krył mnie mój obecny szef – Burmistrz Miasta Środa Wielkopolska - Wojciech Ziętkowski. Pamiętam, jak w pewnym momencie meczu zdyszany podbiegł i zwrócił się do mnie takimi słowami: „Młody, nie biegaj tyle, bo mnie wykończysz.” Podziałało to na mnie bardzo motywująco. Mimo, że już prawie opadłem z sił, to nagle udało mi się wykrzesać z siebie dodatkowe pokłady energii, aby z pełną werwą biegać do końcu meczu.

Al Bundy miał swoje 4 przyłożenia, a Tomasz miał 16 punktów w jednym meczu.