sobota, 30 grudnia 2017

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło


Każdy z nas, gdy sięgnie głęboko w pokłady swojej pamięci, przypomni sobie taką noc sylwestrową, jakiej nie zapomni nigdy w życiu. Ja nie muszę głęboko sięgać, aby sobie ją przypomnieć. Wydaje mi się, jakby to zdarzyło się wczoraj, a miało to miejsce już 18 lat temu...



Miałem wtedy 13 lat. Właśnie zacząłem chodzić do gimnazjum. Pierwszy eksperymentalny rocznik reformy edukacji rządu Jerzego Buzka. W tym okresie młody człowiek ma to do siebie, że doświadcza: pierwsze papierosy i pierwsze piwa pite w parku w ukryciu, aby lepiej bawić się na szkolnej dyskotece. Zero kultury picia. Zero rozkoszowania się smakiem cudownego Lecha Mocnego, którego dzisiaj już się nie produkuje. Takie są błędy okresu dojrzewania. Ale któż ich nie popełnia? Życie polega na ich popełnianiu i wyciąganiu z nich konsekwencji, aby stać się w przyszłości lepszym człowiekiem. 

Skończyły się święta, ale okres wolnego od szkoły trwał nadal w najlepsze. Piękne to były czasy, gdy wracało się do obowiązków dopiero w kolejnym roku kalendarzowym, a nie tak, jak w dorosłym życiu od razu po świętach. Zaczęło się gorączkowe poszukiwanie sposobu na spędzenie nocy sylwestrowej. Zapewne znacie ten problem, gdy nikt nie chce zrobić domówki w swojej chacie w obawie przed ewentualnymi szkodami. To utwierdza w przekonaniu prawdziwość hasła, że domówek się nie organizuje tylko się na nich bywa. Znalazł się jednak jeden ryzykant, który pod nieobecność swoich rodziców postanowił zorganizować „bal” sylwestrowy w swoich skromnych progach.

Pojawił się jednak nieoczekiwany konflikt między kolegami. Odwieczny problem młodocianych amatorów wyskokowych trunków: piwo czy wódka? Na jedno i drugie nie pozwalał nasz skromny imprezowy budżet. Zwaśnione strony pogodził najstarszy z całego naszego grona. Zaproponował nabyć spirytus, który po rozrobieniu z mineralną wodą z "Biedronki" w magiczny sposób przemieni się w wódkę. Spirytus był z lewego źródła, zapewne zza wschodniej granicy, co skutkowało jego niską ceną. Za zaoszczędzone pieniądze kupiliśmy piwa zatem wilk syty i owca cała. Wszyscy kumple ukontentowani jak tra la la.  

Zbliżał się sylwester, którego moje młode spragnione alkoholowych ekscesów ciało wręcz nie mogło się doczekać. W tym momencie nastąpi jednak nagły zwrot w mojej opowieści. Stała się tragedia. Na piwka pite na mrozie w parku organizm zareagował podwyższoną temperaturą. Zaczęło się niewinnie od 37,5 stopnia Celsjusza, by zakończyć się na rekordowym w tym roku wyniku 39 stopni. Moje marzenia o piciu wódeczki wśród kumpli legły w gruzach. Nie byłem w stanie przez wysoką gorączkę dojść do toalety. O piciu i wyjściu nie było mowy. 

Sylwester. Godzina 22.00. Gorączka delikatnie zelżała. Poczułem się znacznie lepiej. Na tyle lepiej, by odpalić konsolę. Do napędu PSX-a powędrowała druga część Gran Turismo. Zacząłem grać. Grałem i grałem, kolejne wyścigi wygrywałem, fury kupowałem, kredyty zarabiałem. Zaliczyłem znaczny postęp w kampanii. Nawet nie wiem, jak do tego mogło dojść, ale gdy spojrzałem na zegarek z przerażeniem zobaczyłem na nim godzinę 4.30. W ferworze walki na torze nie zauważyłem, że gorączka ustąpiła. Przegapiłem toast o północy. Rodzina myślała, że śpię i nie chciała mi przeszkadzać. Sylwester, który miał się okazać dla mnie katastrofą okazał się piękną chwilą z najlepszą konsolą na świecie. Przysłowie, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło sprawdziło się w pełni w moim przypadku.

Nie ma się co załamywać, gdy nasze plany się nie udają. Widocznie los lub jakaś siła wyższa tak chciała. Dzięki nagłemu atakowi gorączki nie poszedłem na imprezę sylwestrową, ale w zamian za to miałem wiele cudownych emocji związanych z wyścigami w Gran Turismo. Dzięki temu, że nie piłem niewiadomego pochodzenia spirytusu, w Nowy Rok nie miałem kaca i mogłem na luzie zabrać się do pisania wypracowania z polskiego, za które pamiętam dostałem czwórkę z plusem.

Spirytusu skosztowałem w kolejny wolny od szkoły weekend, więc nie było tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Życzę wszystkim moim czytelnikom wspaniałej zabawy sylwestrowej, a w nowym 2018 roku wielu miłych chwil spędzonych oddawaniu się różnym rzeczom, które sprawiają Wam przyjemność. Ja swój rok kończę na biegowo. Ostatni start w 2017. 33. Bieg Sylwestrowy w Trzebnicy. A wieczorem kulturalnie się nawalę. 

Do zobaczenia w 2018 roku, w którym nadal będę dla Was kreślił słowa. 


niedziela, 24 grudnia 2017

Wesołych Świąt


Niech w te Święta Bożego Narodzenia wszystkie spełnią się marzenia. I te małe i te duże, żeby wszystko mieli ludzie. Aby radość wciąż w Nas trwała, a dobroć serca Nas nie opuszczała. Ażeby nie było na świecie żadnych kłopotów i do łez powrotów. By się ludzie szanowali i nawzajem się wspierali. Tego z serca szczerze życzę.

sobota, 23 grudnia 2017

Wymarzone prezenty

Pogoń za prezentami, sprzątanie domu, ubieranie choinki i uśmiercanie bogu ducha winnego karpia. To wszystkim zaprząta nam głowy przed Świętami Bożego Narodzenia. Świąteczna gorączka w pełni. Wszystko po to, aby przez święta siedzieć w domu i opychać się do syta smakołykami. Obowiązkowo w Wigilię pasterka, a w święta wizyta w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym z błaganiem o pomoc, bo organizm nie domaga z przejedzenia lub z przepicia, bo z rodziną zawsze wypada wychylić kielicha. Typowe święta przeciętnego Polaka podane w formie tabletki nie wymagającej popijania.


Zbliżające się urodziny pewnego Żyda natchnęły mnie do małych wspominek. A, że ja, jak nikt inny w całym układzie słonecznym lub nawet w całej galaktyce Andromedy, uwielbiam wspomnienia oraz kocham pisać, bo mam zajebiste parcie na szkło i "fejm" światowy mi się marzy, tak, jak trzeźwemu żulowi butelczyna winka z siarką, to pokłosiem tych moich duchowych wspominek jest oto ten tekst. Każdy z nas będąc jeszcze małym urwipołciem dostał tak zajebisty prezent pod choinkę, że w momencie jego rozpakowywania szczęka opadła mu nisko i musiał ją długo zbierać z podłogi. Takie prezenty zapadają w pamięć. Wywierają na nasze życie intensywny wpływ, pamiętamy je do końca swojego marnego żywota. Mimo, że nie pochodzę z majętnej rodziny tylko z typowej robotniczo - chłopskiej familii dostałem w swoim życiu kilka prezentów, które pamiętam do dziś. Bo prezent, aby został zapamiętany wcale nie musi być drogi. Musi spełniać nasze marzenia, a marzenia są bezcenne. Nie można ich kupić. Znaczy się... technicznie można kupić, ale wtedy radość jest krótkotrwała. Ulotna chwila, którą po czasie zapomnimy.

Zastanawiacie się pewnie jakież to wymarzone prezenty dostałem. Kiedy sięgnę głęboko pamięcią przypominam sobie pierwszy, który dostałem od swoich rodziców. Był to olbrzymi zestaw żołnierzyków. Który chłopiec nie kocha bawić się w wojnę? Nawet taki pacyfista jak mały Tomuś lubił. Był to jednak nietypowy zestaw żołnierzyków bez żołnierzyków, bo zamiast figurek walczących ze sobą żołnierzy dwóch zwaśnionych stron zawierał on figurki Indian i kowbojów oraz mnóstwo elementów otoczenia, jak wigwamy, krzaki, górki, domki. Pozwalało to na odegranie w formie zabawy mnóstwa różnych scenariuszy bitew. Obecnie nie przepadam za westernami, ale jako dzieciak uwielbiałem tego typu filmy. Lubiłem oglądać kowboi galopujących na koniach w pogoni za Indianami. W dzisiejszych czasach wolę udostępniać własne zwierzę do galopów niż takowe oglądać, ale kowboi na konika to ja nie wpuszczam. Tylko kowbojki. Takie zasady. A zasady, jak wiemy z pewnej kampanii wyborczej, zobowiązują.


Kiedy trochę podrosłem, to zamarzyłem otrzymać od pewnego tłustego dziada z siwą brodą w czerwonym wdzianku grę planszową, ale taką trochę bardziej skomplikowaną niż Chińczyk, czy grzybobranie. Mój wybór padł na detektywistyczną grę "Cluedo". Miałem z tą gra jeden problem... mało kto chciał w nią ze mną grać. Wszyscy twierdzili, że była trudna i nudna. Dla mnie tak nie było. Miałem po prostu durnych kompanów do gry. Pamiętam, jak zobaczyłem tę grę w jakimś amerykańskim filmie. Zaintrygowała mnie. Poczułem silną chęć do zagrania w nią. Było to pewnego letniego miesiąca, a więc musiałem się sporo naczekać, aż moje marzenie się spełni. Gra polega na wydedukowaniu kto zabił ofiarę, jakim zrobił to narzędziem oraz w jakim pomieszczeniu rezydencji, gdzie dzieje się akcja, popełniono morderstwo. Rozgrywka wymaga od graczy uruchomienia skrywanych w sobie pokładów wyobraźni. Z tym nigdy nie miałem problemów, gdyż jako jedynak nie raz i nie dwa, ani nawet trzy, a czasami i cztery (jeśli sięgnę głęboko pamięcią to i pięć, dalej boję się zaglądać żeby nie znaleźć czegoś, co pominął psychoterapeuta), zmuszony byłem bawić się sam. Wtedy wyobraźnia jest nieodzownym kompanem zabaw.

Gdy byłem już trochę starszy i pod nosem miałem miej mleka miałem zajawkę na film "Ogniem i Mieczem". Do teraz mam. Kocham tę ekranizację utworu Sienkiewicza. Mimo tego, że trwa ok. 180 minut widziałem ją jakieś 20 razy. Edyta i Mietek przeszli samych siebie nagrywając utwór "Dumka na dwa serca". Uwielbiam go za melodię i słowa i za cały romantyczny charakter. Pamiętam, jak nie tak dawno temu po pracy udałem się do pobliskiego Empiku i ku mojej uciesze powitał mnie płynący z głośników dźwięk "Dumki..." Pomyślałem sobie: "Ale fajnie, piękna klasyka wraca do łask. Cudownie." Po chwili usłyszałem jednak dialog dwóch pracowników salonu, który sprowadził mnie brutalnie na ziemię, ale i rozbawił oraz po raz kolejny utwierdził w przekonaniu, że jestem wyjątkowy, bo lubię zupełnie inne rzeczy, niż większość ludzi. Podsłuchana przypadkiem rozmowa była krótka, a brzmiała tak:
- Kto włączył to gówno? - z wyraźnym poirytowaniem powiedział młody pracownik Empik.
- Na pewno nie ja. Już wyłączam - odpowiedział drugi pracownik, a muzyka po chwili ucichła.
Wbrew pozorom było to jednak pozytywne doświadczenie. Ktoś oprócz mnie musi lubić ten utwór i jednocześnie wykazał się dużą odwagą, aby puścić go w miejscu publicznym. Wracając jednak do wymarzonego prezentu. Bardziej kumaci domyślają się, że dostałem pod choinkę film "Ogniem i Mieczem". Nie było to jednak zwykłe wydanie. Była to kolekcja kolekcjonerska, która zawierała dwie kasety VHS (na jednej był film, a na drugiej materiały z planu filmowego), kalendarz, mapę ówczesnej Najjaśniejszej Rzeczypospolitej oraz album ze zdjęciami aktorów. Gdy zobaczyłem ten prezent miałem oczy wielkie jak pięciozłotówki. Byłem dumny z posiadania tak wspaniałego na tamte czasy wydania mojego ulubionego filmu.


Gdy stawiałem swoje pierwsze kroki w liceum ogólnokształcącym i nieudolnie stawałem w szranki z królową nauk jaką jest matematyka, na otarcie łez przyszedł mi kolejny wymarzony prezent - Final Fantasy VIII. Gra na konsolę PSX. Moja ulubiona gra z gatunku RPG. Początek nauki w LO był dla mnie trudny. W wyniku dużej liczby uczniów władze szkoły wprowadziły do planów lekcji zajęcia w godzinach popołudniowych. Ciężko było mi się przestawić na taki tryb. Lekcje zaczynałem najwcześniej ok. godziny 12.00, a kończyłem najpóźniej ok. 19.00. Nauka w domu w godzinach wieczornych nie szła mi za dobrze, a w porannych nie szła mi w ogóle. Z wszystkimi przedmiotami dawałem sobie jakoś radę, ale matmy za Chiny Ludowe nie mogłem pojąć. Jednak na początku grudnia zacząłem wychodzić na prostą ścieżkę. Wpadły jakieś trójki, jedna czwórka. Widmo zagrożenia na koniec semestru powoli się oddalało. Zbliżały się święta, a z nimi wiązał się kolejny wymarzony prezent. Byłem już w tym wieku, że rodzice nie ryzykowali, aby samemu kupować mi prezenty. Pytali co chcę dostać. Tej zimy mój wybór padł na grę Final Fantasy, o której na łamach miesięcznika "PSX Fan" naczytałem się sporo dobrych rzeczy. Dostałem pozwolenie od mojej rodzicielki, aby zamówić wymarzoną grę. Mamy trzeba słuchać. Zamówienie złożyłem wręcz natychmiast. Teraz robi się to przez internet, ale na początku 2002 roku należało to zrobić przez telefon i spokojnie oczekiwać na list polecony od Poczty Polskiej. Po upływie zaledwie kilku dni gra dotarła. Mama chciała ją schować i podarować w wieczór wigilijny, jak obyczaj obdarowywania nakazuje. Udało mi się ją jednak przekonać do rozpakowania gry pod pretekstem sprawdzenia czy aby na pewno działa. Pamiętam, że tego wieczoru gruntownie sprawdziłem tę grę. Sprawdzałem ją od kolacji, aż do godziny 3 w nocy. W szkole byłem niewyspany, ale dla takich emocji jakie oferowała było warto. Oczywiście gra nigdy nie powędrowała pod choinkę. Ba! Nie opuściła czytnika płyt konsoli przez ładnych kilka miesięcy. Był to wymarzony prezent, który dostałem zanim jeszcze choinka stanęła w domu.


Będąc już studenciakiem administracji na uniwerku Adama M., pierwszym z mojej rodziny, który studiował, zamarzyłem o nowym telefonie. Takim z kolorowym wyświetlaczem, aparatem i dzwonkami MP3. Po przeprowadzeniu analizy możliwości finansowych rodziców mój wybór padł na znaną i renomowaną w tamtych czasach fińską firmę Nokia. Model 6020. Telefon nie z najwyższej półki, ale cieszył mnie przeogromnie. Przesiadłem się z czarnego wyświetlacza na kolorowy niczym moi rodzice, którzy zaliczyli przesiadkę z telewizorów czarno - białych na kolorowe. Był to mój pierwszy telefon z aparatem fotograficznym. Aparat VGA. Rozdzielczość tyłka nie urywała, ale możliwość uwiecznienia niektórych momentów z życia była dla mnie bezcenna. Kolejnym wielkim plusem nowego telefonu była możliwość zakupu na niego gier. Dla pasjonata elektronicznej rozgrywki była to ważna rzecz. Pamiętam dobrze, że przy zakupie telefonu w sieci Plus była promocja świąteczna, która polegała na tym, że sieć podwajała pierwsze trzy doładowania. Bez wahania ostatnie swoje pieniądze w kwocie 50 zł przeznaczyłem na doładowanie konta. Zyskałem dzięki temu dodatkowe pieniądze na gry. Pamiętam, że kupiłem Wormsy, które mnie w wersji mobilnej nie zachwyciły, gdyż do walki udostępniono jedynie bazookę. Natomiast Fifa 2005 urzekła mnie swoją rozgrywką. Dawała trochę frajdy. Wiadomo, że nie tyle co wersja pełnoprawna, ale gra pozwalała umilić czas w pociągu podczas jazdy na zajęcia.


Teraz jestem już starym dziadygą i nie wypada mi prosić o prezenty tylko jedynie na nie wyczekiwać z nadzieją, że na coś tam zasłużę. Dlatego staram się ostatnimi czasy na  święta sam sobie robić prezenty. W końcu ja znam siebie najlepiej  Z reguły są to koszule, które uwielbiam. W końcu tak przystojny kawaler jak ja musi się dobrze w pracy i na mieście prezentować. O styl i fason trzeba dbać. Sam urok osobisty, nawet taki cudowny jak mój, nie wystarczy. Piękna koszula to uzupełnienie pięknego ciała i duszy jakim Stwórca Najwyższy mnie obdarzył w swojej dobroci i szczodrości.    

Pochwalcie się jakie prezenty od Mikołaja wspominacie najlepiej. Wspominać święta jest zawsze bardzo miło, bo z reguły jest to szczęśliwy czas w naszym życiu. Czas odpoczynku, radości. Czas przebywania w gronie najbliższych nam osób. Życzę swoim czytelnikom wszystkiego, co najlepsze w te święta i w każde kolejne. 

sobota, 25 listopada 2017

Biedroneczki są w giereczki


"Biedronko, Biedronko, cóżeś ty za pani,
Że do ciebie idą, że do ciebie idą,
Chłopcy gry kupować"


Słowa tej starej patriotycznej pieśni nucił sobie Tomasz w momencie, gdy w towarzystwie Roberta wychodził z Biedronki z udanych zakupów. Kupił cztery gry w okazyjnych cenach. Na jego twarzy malował się uśmiech radości zwany potocznie rogalem na ryju. W tym momencie był tak szczęśliwy, jak typowy Janusz, gdy dowie się, że jego sąsiadowi poszła uszczelka pod głowicą w nowiuśkim 10 - letnim Passacie. Radość była tak wielka, że nie zauważył wysokiego krawężnika, z impetem uderzył twarzą o chodnik i jak mówi klasyk internetowy: "Ten głupi ryj sobie rozwalił."

Tomasz stracił na kilka chwil przytomność. Gdyby nie silne ciosy w twarz, które zadał mu jego kompan, pewnie szybko nie doszedłby do siebie.


- Co się stało?! Gdzie ja jestem?! -  nerwowo wykrzykiwał Tomasz.
- Wyjebałeś się na ryj! Nawet zabawnie było patrzeć, jak leżałeś w kałuży na chodniku, a jakiś bezpański pies sikał na ciebie. Taki materiał na YouTube nie mógł zostać zaprzepaszczony. Odgoniłem go dopiero wtedy, gdy zabierał się do zrobienia kupy w twoim najbliższym otoczeniu. Rozumiesz stary. Nie mój fetysz. Zacząłem się jednak bać, gdy po paru minutach nieświadomości nie dawałeś żadnych oznak życia. Nie żebym cię jakoś bardzo lubił. Martwiłem się o kasę, którą ci na te durnowate gry pożyczyłem - donośnym głosem powiedział Robert.
- Gry? Jakie gry? Kim Ty jesteś ?
- Twoim kumplem lub najgorszym koszmarem. Wszystko w zależności od tego, jak szybko odzyskasz przytomność i oddasz mi kasę za gry. Słuchaj! Zrobimy tak. Widziałem to kiedyś na filmie. Hollywood nie kłamie. Oni są jak TVN i Wyborcza. Cała prawdą całą dobę, czy jakoś tak. Opowiem ci ostatnie godziny twojego życia. To na pewno pomoże ci ułożyć myśli pod tą chorą kopułą, którą lekarze tylko przez grzeczność i dobre maniery nazywają głową. Gotowy?

Tomasz kiwnął głową. Był w takim szoku, że nawet zapach psich szczyn, który wydobywał się z jego kurtki nie był w stanie mu w niczym przeszkodzić. Choć nie wyglądał jak żul lub chlor, jak mawiają na Kujawach, pachniał nim. Psie siuśki to nie perfumy. Stan materii niby ten sam, ale szambo i perfumeria to jednak dwie różne sprawy. Usiadł na pobliskiej ławce, a Robert stanął na przeciwko niego. Nie zaryzykował siedzenia na jednej ławce z obsikanym przez jakiegoś kundla kumplem. W sumie mu się nie dziwię. Na jego miejscu postąpiłbym tak samo.


Robert zaczął z wielką powagą swoją opowieść, dzięki której Tomasz miał odzyskać utraconą pamięć, a on odzyskać swoje ciężko zarobione na okradaniu kościelnych szkatułek pieniądze:
- Słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać (Robert był fanem serialu "Allo, allo"). Ale od czego by tu zacząć?
-  Najlepiej od początku - wtrącił się nieśmiało Tomasz.
- Gdybym miał zacząć od początku, to musiałbym opisać, jak twoja stara dała dupy na święcie ziemniaka i cebuli w Henrykowie pewnemu mało urokliwemu i mądremu wypasaczowi  kóz. Przez troskę o psychikę małoletnich czytelników nie zamierzam poruszać tego wątku. Rozmawiałeś kiedyś w ogóle z jakimś psychologiem o twojej chorej fascynacji do kóz? Może ty podświadomie chcesz odnaleźć ojca, który ulotnił się po tym, jak zostawił nasienie w twojej matce? To miałoby sens.
- Weź przestań! Chcę odzyskać pamięć. A te zaczepki w niczym nie pomagają. Wiem, że moją matka nie była cnotliwą kobietą. Nie musisz mi o tym ciągle przypominać - z wyraźnym smutkiem wypowiedział te słowa Tomasz.
- Cnotliwą kobietą to ona nie była z pewnością. W bardzo delikatny sposób powiedziałeś, że była zdzirą. Pamiętam, jak ojciec zwykł opowiadać podczas imienin, że maksymą twojej starej było powiedzenie "pizda nie mydło, nie wymydli się". Ale koniec już o twojej szanownej mamusi. Piękna nie była, ale tego można się domyślić po twoim wyglądzie. Wracam do opowieści o twoich ostatnich dniach. Może to przywróci ci pamięć, a ja odzyskam kasę.

Robert kontynuował swoją próbę przywrócenia koledze pamięci. Cały czas jednak stał na przeciw ławki. Mocz psa jakby mniej już drażnił jego nozdrza, ale mimo tego nie zdecydował się spocząć obok Tomasza.

- Wczoraj była sobota. Chlałeś browary z jakimś typem i bawiłeś się z jego kotem. Najebany w trymigi wróciłeś do chaty ok. 4.00 nad ranem. Ustawiłeś budzik na 6.00, żeby nie zaspać na niedzielny bieg. Zastanawiam się jakim trzeba być zjebem, aby nachlać się w trupa wiedząc, że jutro ma się trudny bieg po lesie. Pomyślałeś jednak o tyle, że zapisałeś się na dystans 14 km, a nie na półmaraton. Czasami jednak złącza w mózgownicy ci stykają. Na bieg pojechałeś z kumplem. Dzięki Bogu, że on był trzeźwy, bo inaczej pewnie biegłbyś w krótkich gaciach po tym lesie albo bez butów. Znasz przecież siebie. Na kacu robisz różne głupie rzeczy. Tak jak wtedy, gdy na urodzinach matki swojej dziewczyny zamiast sto lat po pewnym toaście zacząłeś śpiewać, że "nic nie może wiecznie trwać." W sumie nawet dobrze się stało. Olka cię rzuciła i zakończyła swoja niedolę. Była piękna i mądra. Nie pasowaliście do siebie. Zupełne przeciwieństwa.
- Ja jestem przystojny! - oburzył się Tomasz.
- Wiem, że babcia nazywa cię przystojnym kawalerem i twierdzi, że panny się do ciebie w kolejce ustawiają, ale, Tomasz, pora przestać się oszukiwać. Jesteś szpetny i kropka. Nie wiem, gdzie byłeś jak Pan Bóg rozum rozdawał. Znając ciebie pewnie stałeś w kolejce po piwo.

Na dworze było zimno i już kompletnie ciemno. Zaczynał padać deszcz. Robert skończył dygresje na temat wyglądu i rozumu Tomasza. Skupił się na dalszej części historii.
- Nie wiem, jakim cudem, ale przeżyłeś ten bieg. Było podobno nerwowo, gdy wpadłeś do stawu. Wiem, że na kacu suszy, ale  żeby pić wodę z brudnego stawu? Dobrze, że jakiś biegający samarytanin zlitował się nad tobą i rzucił ci gałąź. Ja bym palcem nie kiwnął dla takiej mendy jak ty. Wiał silny wiatr, który wysuszył twoje mokre ciuchy. Głupi ma jednak szczęście. Wszystko byłoby pięknie gdybyś Sylwestrowi nie zarzygał auta!
- Bo zupa była za słona. Za dużo soli dali do posiłku regeneracyjnego - rozpaczliwie bronił się Tomasz.
- Raczej chmielu było za dużo. Zupa była ok. To z tobą jest problem. Nikt ci nie kazał po biegu jeść pięciu porcji zupy!
- Jak dawali, to brałem - cichym głosem odpowiedział Tomasz.
- Twój stary podobnie mówił o twojej szpetnej rodzicielce: "Jak dała, to brałem." I co z tego wyszło? To, że coś jest za darmo wcale nie znaczy, że trzeba to brać. Twoja matka jest tutaj dobrym przykładem.

Ludzie wychodzący ze sklepu rzucali w kierunku Tomasza spojrzenia obrzydzenia. Był to ciekawy eksperyment socjologiczny. Człowiek zmęczony po biegu w kurtce całej brudnej od błota tak, jak człowiek cuchnący psimi szczynami nie wzbudza zaufania. Wynik tego eksperymentu nie zadziwił mnie zbytnio. Robert wziął łyka wody i dalej snuł swoją opowieść.


- Pod tym, jak dostałeś w papę od Sylwestra za to, że zarzygałeś mu świeżo wyczyszczoną tapicerkę, wysadził cię przed domem i kulturalnie kazał ci spierdalać. Wiem, że jadłeś na obiad ryż z sosem słodko - kwaśnym, a na deser kruszon. Trzeba przyznać, że twoja stara urodą nie grzeszy, ale kucharka z niej jak ta lala. Szkoda, że męża na swoje wypieki nie szukała tylko na tłusty tyłek. Może by lepiej trafiła i ty byłbyś mniej szkaradny i miał choć tyle ogłady, co szop pracz jedzący winogrono przy stole. Ale wracając do twoich ostatnich chwil przed utratą pamięci muszę dodać, że przyszedłem po ciebie ok. 17.00. Byłeś już trzeźwy, ale blady jak trup. Śmierdziałeś jak narząd rozrodczy wietnamskiej damy lekkich obyczajów. Nigdy nie byłeś typem czyściocha, ale raz w tygodniu wypada się wykapać, a po biegu wypada tym bardziej. Razem z twoją matuchną zmusiliśmy cię do mycia, bo nie chciałem iść na miasto z takim brudasem. Kiedy szorowałeś szkaradne cielsko pod prysznicem pełnym pleśni i grzybów ja skosztowałem kruszona twojej matki. Picza ma faktycznie talent do pieczenia!  
- Maminka dobre ciasta piecze - z dumą powiedział Tomasz. - Wie co synuś lubi.
- To teraz już wiem, skąd masz taki tłusty tyłek - odparł Robert. - Pora jednak wracać do naszej opowieści. Już prawie jej koniec. Ja nażarty, ty w miarę czysty, poszliśmy do Biedry. Mamrotałeś coś o grach na PS4, że trzeba iść w niedzielny wieczór i jak nam się poszczęści, to kierownik sklepu wystawi gry do sprzedaży jeden dzień wcześniej. Uda nam się wtedy nabyć wszystkie wymarzone gry. Żaden szczyl nie zajumi ich nam sprzed ryja. Do momentu wyjścia z grami ze sklepu wszystko szło w jak najlepszym porządku. Gry faktycznie zostały wystawione do sprzedaży wcześniej. Były wszystkie tytuły, które nas interesowały. Ja zabrałem swoje, ty swoje. Za wszystkie zapłaciłem przy kasie gotówką okazując jednocześnie kartę "Moja Biedronka" (zbieram punkty na świeżaki). Spakowałem gry do plecaka i wyszliśmy ze sklepu. W tym momencie wyjebałeś się o krawężnik i resztę już znasz. Coś ci się rozjaśniło w tej durnej łepetynie?
- Stary, a po co mi w ogóle gry na PS4 jak ja nie mam jeszcze tej konsoli w domu? Dopiero na święta mamuśka ma mi kupić, jak wpadnie ekstra gotówka ze spotkań opłatkowych - zdziwionym tonem zadał pytanie Tomasz.
- Nie wiem, po co ci te gry? Jesteś zjebem! Nigdy nie wiem, o co ci chodzi i tak na prawdę mało mnie to interesuje! Chcę tylko odzyskać swoją kasę! Jak nie dostanę jej od ciebie, to uwierz, Bóg mi świadkiem, ściągnę tę gotówkę od twojej starej. Chuj mnie obchodzi skąd ją weźmie. Może piec pieprzone kremówki papieskie na odpust w Prokocimu Koźlu na jebanym Podkarpaciu. Chcę po prostu swoją kasę!  

Tekst powstał spontanicznie, a inspiracją do jego powstania były zakupione przeze mnie wraz z kolegą gry. Kronikarska dokładność wymaga podania jakie to tytuły. Zdjęcie powie Wam wszystko w tym temacie.


czwartek, 16 listopada 2017

Poznańskie zakupy

Był zimny, listopadowy czwartek godzina 13.30, gdy Tomasz postanowił opuścić zakład pracy - miejsce swojej niedoli urzędniczej. Każdy myśli, że Urząd Miejski to takie fajne miejsce, gdzie nic się nie robi tylko pierdzi w stołek. Prawda jest jednak zupełnie inna. To ciężka praca, która wywiera wpływ na nasze ciało i dusze. Nie każdy potrafi siedzieć bezczynnie w fotelu przez 7 godzin, by  w ósmej godzinie pracy zebrać się w sobie i wystawić samotnej, schorowanej trądem i szkorbutem wdowie wezwanie do zapłaty zaległego podatku od egzystencji. Tomasz - piękny i przystojny urzędasek, bożyszcze średzkich otyłych emerytek miał dobrze wytrenowane ciało, a lata spędzone przed konsolą wywarły taki wpływ na jego psychikę, że ogólnie wszystko i wszystkich miał w dupie.
Urzędnik idealny. Facet do tańca i opodatkowania różańca. Był pupilkiem burmistrza Alojza, który zwykł nazywać go "przyszłością urzędu", "nadzieją gminy na lepsze jutro" oraz "zabawnym sierściuszkiem ze słodkim tyłeczkiem i zwinnym języczkiem". Nie będziemy jednak na forum publicznym rozstrzygać relacji jakie łączyły inspektora Tomasza i burmistrza Alojza. To nie nasza sprawa, choć nie jeden dziennikarzyna miałby tu pole do popisu. Nie było tajemnicą, że uroczy, zniewalająco piękny i cudownie umięśniony urzędnik oraz jego szef mieli się ku sobie. Miało to odzwierciedlenie w apanażach Tomasza, które nie były adekwatne do jego zakresu czynności. Tomasz był tak przystojnym mężczyzną, że na jego widok nawet siostry zakonne miały kisiel w majtkach. On jednak nie wiedzieć czemu spiknął się z Alojzem. Pewnie dla kasy, może dla funu, ale kto go tam wie. Może to była miłość od pierwszego włożenia. Tego nie wiem. Moja babcia, zanim jeszcze oddaliśmy ją do domu starców, mawiała: "Jeden facet lubi ogórki, inny kakaowe dziurki, a jeszcze inny krem z rurki." Mądra kobieta była z babci Pelagii. Czasami żałuję faktu oddania jej do placówki opiekuńczej i nie płacenia za nią rachunków. Ciekawe, co się z nią stało? Babciu, jeśli to czytasz odezwij się proszę! W tym momencie, jak nigdy przedtem w życiu, brakuje mi twojej esbeckiej emerytury.   

Wracając do naszego wybitnie mądrego i szlachetnego urzędnika. Wypisał się on w kajeciku wyjść prywatnych. Oświadczył, że ma nadgodziny, co było gówno prawdą, ale szefowa łyknęła tę historyjkę, jak Karyny łykają na imprezie spermę Sebiksów, czyli ochoczo. Pani kierownik Gertruda była mocno nagrzana na młode ciało Tomasza, a on często to wykorzystywał, aby poprawić sobie warunki pracy. Premie kwartalne, gratyfikacje w formie perfum i bielizny były na porządku dziennym. Tomaszowi się to podobało. Dodatkowe źródło dochodu zawsze się przyda. Zwłaszcza kiedy się ma takie drogie hobby, jak gry video. Były one pasją Tomasza od momentu, gdy jego ciotka podarowała mu konsolę Atari, którą zwykł nazywać "czarną grą". To właśnie w celu zakupu kilku gier wypisał się z pracy i popędził na pociąg relacji Środa Wielkopolska - Poznań. Właściwie głównym celem wypadu na Poznań nie były gry, a odbiór pakietu startowego na zbliżający się bieg z okazji 99. rocznicy odzyskania przez ojczyznę Januszów i Grażyn niepodległości od wrednych zaborców.

Znacie rozwinięcie skrótu PKP? "Pięknie, Kurwa, Pięknie". Tak też przebiegała podróż Tomasza do stolicy Wielkopolski. "Pięknie", bo znalazł miejsce siedzące. "Kurwa", bo mimo ciepła na dworze grzejnik naparzał żarem jakby była syberyjska zima. "Pięknie", bo pociąg, o dziwo, dojechał zgodnie z rozkładem. Zanim udał się na Targi Poznańskie, gdzie mieściło się biuro zawodów II Poznańskiego Biegu Niepodległości, Tomasz postanowił oddać mocz w swojej ulubionej toalecie usytuowanej na remontowanym Dworcu Zachodnim. Zapytacie pewnie, czym ta toaleta urzekła naszego ślicznego bohatera tej niezwykłej i pełnej emocji opowieści? Urzekła go ceną. Koszt 1,50 zł, a nie 2,50 zł, jak na Dworcu Głównym. Cała złotówka w kieszeni, a że Tomasz dużo podróżuje i jeszcze więcej sika, to na takich mykach oszczędza sporo kasiory. Przy okazji dba o kondycję fizyczną, gdyż zaoszczędzenie całej złotówki wymaga zawsze od Tomasza całkiem sporego wysiłku fizycznego w postaci pokonania 200 metrów dzielących obie konkurencyjne toalety.

Na szczęście Tomasza Targi Poznańskie mieszczą się w sąsiedztwie dworca kolejowego. Nie musiał więc daleko dreptać. Szczęście jednak nie sprzyjało naszemu ślicznemu urzędaskowi. Gdy zawitał pod biuro zawodów dowiedział się z małej kartki umieszczonej na drzwiach frontowych, że: "Biuro zawodów czynne od godziny 16.00". Zegarek Tomasza wskazywał godzinę 14 minut 37. Owa mała kartka została przyczepiona w podobny sposób, w jaki Marcin Luter wywiesił swoje postulaty na drzwiach katedry. Jednakże poznański sposób był bardziej wyrafinowany: zamiast gwoździ użyto pinesek. Ale i tak informacja, którą zawierała przedmiotowa kartka, wkurwiła Tomasza tak samo, jak postulaty Marcina Lutra wkurwiły ówczesnego papieża. Tomasz wiedział, że bez sensu będzie stać bezczynnie pod drzwiami biura. Trzeba gdzieś iść. Najlepiej tam, gdzie jest dużo pokemonów. Tomasz był rozsądnym graczem Pokemon GO. Dobrze wiedział, że kolejny level sam się nie wbije. Brakowało mu sporo expa do 36 poziomu. Aby zmienić ten niekorzystny dla niego stan rzeczy udał się do pobliskiego Parku Wilsona, by w pięknych okolicznościach przyrody oddać się polowaniu na dzikie, wirtualne, japońskie stwory. Park miał też ten atut, że mieścił się w nim spory zbiornik wodny, w którym Tomasz mógłby, w przypływie emocji, zakończyć swój marny żywot urzędniczy. Za każdym razem kiedy miewał myśli samobójcze przypominał sobie wspólne zabawy z burmistrzem Alojzem. Wtedy momentalnie wracała mu chęć do życia. Taki był z niego gagatek, co lubił wkładać ręce do męskich gatek.


Po udanych łowach w dobrym humorze cudowny Tomasz udał się z powrotem do biura zawodów, które było już otwarte. Na początku lekko się wkurzył, gdyż ilość biegaczy, która chciała odebrać swoje numery startowe właśnie wtedy, kiedy on miał na to ochotę, była olbrzymia. Nie taki jednak diabeł straszny, jak go malują. Kolejki były długie, jak przyrodzenie Tomasza, z którego był zawsze i wszędzie dumny, jednak obsługa, mimo młodego wieku, dawała radę szybko obsłużyć zgraję spragnionych wysiłku facetów i kobiet. Po 15 minutach Tomasz już z odebranym pakietem, w skład którego wchodziła gustowna czerwona czapeczka i numer startowy, udał się na ulicę Półwiejską, gdzie mieści się sklep "Cex", gdzie można nabyć używaną elektronikę oraz multimedia. Ceny często i gęsto są znacznie zawyżone jednak nie raz Tomasz przekonał się na swojej pięknej i aksamitnej skórze, że czasami idzie trafić w tej sieciówce, mającej swoje sklepy w całej Europie, niezłe rarytasy lub przeciętne gry, ale w bardzo korzystnych cenach. Tomasz wiedział, że urzędnicza praca nie pozwoli mu na szaleństwo zakupów. Na jego karcie MasterCard z logiem banku Zygmunta Solorza - Żaka widniało saldo 221 zł 13 gr. Skromna kwota, ale wystarczy na kilka gier na poczciwą PS3. Do wypłaty zostały jeszcze dwa tygodnie, ale od czego jest mama? Nakarmi, napoi i odzieje. Ważne, że będą nowe gry!

Tomasz buszował wśród półek przeładowanych grami. Czuł się jak w raju. W pięknym świecie wirtualnej rozrywki czas zdawał się dla niego nie istnieć. Był tylko on i gry, które musi przejrzeć, aby znaleźć kąski warte uwagi. Wiedział, że gdy już je znajdzie zapewnią mu one sporo rozrywki. Szara, codzienna rzeczywistość nabierze kolorów PlayStation. Bohaterowie gier zapoznają go ze swoimi losami. Stanie się częścią innych światów. Będzie miał na nie wpływ. Przeżyje wiele wspaniałych przygód, które dadzą mu tak olbrzymią dawkę emocji, która obudziłaby nawet martwego od milionów lat prehistorycznego mamuta. Nowe przygody dadzą mu siłę do przetrwania w tym dzisiejszym chorym świecie, gdzie ludzie zupełnie postradali już zmysły. Gdzie człowiek nie liczy się z drugim człowiekiem, a empatia to tylko słowo w słowniku, którego definicje zna tylko kilka osób, a w praktyce nie ma z nią do czynienia nikt. Dlatego Tomasz tak lubił gry i filmy. Pozwalały one oderwać się średzkiemu urzędasowi od żywota dnia codziennego. Tomasz lubił marzyć i robił to ciągle w każdej wolnej chwili. Gry poprawiały mu humor, dawały energię do działania i próby zmiany współczesnego świata, na który najchętniej by zwymiotował i nasrał zarazem. Wiedział, że świat tworzą ludzie. Zmianę świata trzeba zacząć od zmiany ludzi. Starał się być dobry i miły, ponieważ dobro powraca. Gdy inni to zrozumieją świat czeka przemiana. 

Po prawie godzinie przeglądania gier w łapach Tomasza wylądowały takie oto leciwe produkcje na PlayStation 3, którego był szczęśliwym posiadaczem już 4 rok.



Nasz słodki bohater nabył w drodze kupna 6 tytułów, na które wydał całe 130,00 zł. Koleszka umie robić dobre interesy. Niestety z braku czasu ograł zaledwie jeden tytułów. Ma jednak zamiar nadrobić zaległości, a za swoje lenistwo bije się w piersi i prosi o wybaczenie. W pierwszej wolnej chwili, gdy już zakończy sezon biegowy, ogra wszystkie zaległości. Wychodzi on z założenia podobnego do założeń wielu kobiet, które twierdzą, że nie można mieć za dużo ubrań w szafie. Tomasz twierdzi, że gier nigdy za wiele, tylko czasu brakuje.

PS. Tekst powstał w nurcie humorystycznym. Większość zdarzeń tutaj opisanych to fikcja, na czele z wątkiem homoseksualnym. Pragnę wyraźnie podkreślić, że nie łączy mnie żadna intymna relacja z żadnym z moich przełożonych. Zarówno płci męskiej, jak i żeńskiej. Pisząc ten tekst towarzyszyło mi nieustanie hasło mojego autorstwa, które mobilizowało mnie do pisania tej delikatnie durnowatej historii: "Po co być normalnym, skoro można być sobą."

poniedziałek, 13 listopada 2017

Rybka musi pływać

Rybka musi pływać. Niech Was ten tytuł nie zmyli.  Nie będzie to kolejny tekst o sporcie narodowym Polaków i o głównej rozrywce patologicznej części naszego społeczeństwa. W tytule piję do… będąc Polakiem jednak nie da się nie nawiązać do picia. Zacznę zatem jeszcze raz. Tytuł nawiązuje do mojego znaku zodiaku. Urodziłem się na końcu lutego, a więc jestem zodiakalną rybą. Los bywa przewrotny i potrafi być zabawny. Rybka nie potrafi pływać. Ostatni raz samodzielnie dryfowałem w brzuchu mojej matki. Sytuacja nie posiadania umiejętności pływania przypomina mi moją sytuację zawodową. Pomimo braku prawa jazdy zajmuję się podatkiem od środków transportowych. Pan Bóg ma jednak poczucie humoru.


Wracając do pływania. Po 31 latach unikania wody i stąpania wyłącznie po suchym lądzie postanowiłem zostać wilkiem morskim. Nie wiem, czy wpływ na to miały wyczyny Jack’a Sparrow z ostatniej części „Piratów z Karaibów”, czy chęć walki ze swoimi słabościami i stawania się coraz lepszym człowiekiem. Mówiąc szczerze od jakiegoś już czasu irytowało mnie to, że nie potrafię pływać. Przez większą część swojego życia unikałem wyzwań i rozwiązywania problemów. Wolałem udawać, że wszystko jest ok. Ale tak nie było. Nigdy nie było wszystko ok. Jednak od pewnego czasu jestem innym człowiekiem. Staram się nie zamiatać problemów pod dywan tylko dzielnie stawiać im czoła. 

Fakt, że nie potrafię pływać doskwierał mi coraz bardziej. Zacząłem zazdrościć osobom, które świetnie się bawią w parkach wodnej rozrywki. Czułem, że omija mnie jakaś część życia. Czułem, że wegetuję, a nie żyję! Długo zbierałem się w sobie zanim zapisałem się na pierwszą lekcję pływania. Zawsze udawało mi się znaleźć jakąś wymówkę żeby nie rozpocząć kursu: a to nie mam czasu, bo biegam, a to basen za daleko lub po prostu zacznę od nowego roku. To były moje najczęstsze wymówki. Sytuacja zmieniła się diametralnie pewnego wrześniowego dnia.

Byłem wtedy w pracy. Akurat zmierzałem szybkim krokiem korytarzem w kierunku toalety, gdyż mózg informował mnie, że pęcherz przeholował z gromadzeniem w sobie płynów i należy go niezwłocznie opróżnić. Też tak macie, że w takich momentach ktoś lub coś akurat od Was chce? Człowiek zwyczajnie chce się kulturalnie odlać, ale nie może. W moim przypadku telefon przerwał mi wyprawę do pisuaru. Dzwonił kolega Tomasz. Specjalista wszelakich badań medycznych z wykorzystaniem promieniowania. Nie uwierzycie, ale chciał iść na basen! Pomyślałem sobie, że to znak od niebios żeby rybka nauczyła się pływać. Bez wahania się zgodziłem. Pozostało jeszcze tylko ustalić termin z jakimś ratownikiem, który zechce wziąć pod swoje skrzydła takiego niepływającego wieloryba jak ja. Moja podświadomość od razu podsunęła mi na myśl mojego ostatniego dietetyka i zarazem ratownika, kolegę z czasów LO - Michała. Nie zawiódł i podjął trud nauczenia mnie brykania w wodzie. Pierwsza lekcja miała się odbyć już za kilka dni - w najbliższy poniedziałek. Osoby zmartwione stanem mojego pęcherza informuję, że udało mi się dotrzeć do toalety w suchych portkach.


Przed pierwszą lekcją, o dziwo, nie czułem strachu tylko podekscytowanie jak przed długą podróżą. Kolega Tomasz przyjechał po mnie punktualnie i jego niemieckim kombi udaliśmy się na średzki basen. Plan był taki, że on sobie popływa spokojnie na jakimś wolnym torze, a ja z nauczycielem Michałem będę stawiał pierwsze kroki w wodzie. Uwielbiam kiedy wszystko idzie zgodnie z planem.

Wody od zawsze unikałem jak ognia. Przerażała mnie. Bałem się, że się utopię. Będąc nad morzem lub jeziorem co najwyżej zamoczyłem kostki lub kolana. Strach wzbudzała we mnie myśl, że stracę kontakt z gruntem. Nawet grając w gry na konsoli nie przepadałem za takimi, gdzie występowały etapy, które wymagały od nas pływania. Nie wiem, czy to jakiś lęk pierwotny człowieka, czy został mi on wpojony przez nadopiekuńczą matkę, która zawsze ostrzegała mnie żebym nie wchodził do wody, bo utonę. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Zmarnowałem wiele lat. Nie mogłem już sobie pozwolić na kolejne marnotrawstwo czasu. Postanowiłem, że będę raz w tygodniu uczęszczał na lekcje pływania aż do momentu, gdy rybka w końcu zacznie pływać!

Gdy pierwszy raz wszedłem do basenu serce zaczęło szybciej bić. Poziom stresu podniósł się błyskawicznie, mimo tego, że był to płytki tor przeznaczony do nauki pływania. Woda zrobiła na mnie wrażenie. Człowiek wchodząc do basenu dostrzega, jak nie przystosowany jest do pływania. Jednak kiedy patrzy się na osoby pływające w stopniu dobrym dopiero widzi się jaki potencjał drzemie w ludzkiej naturze. Mimo tego, że jest on istotą lądową, to dzięki swojemu uporowi i zaparciu jest w stanie okiełznać nieprzyjazne mu środowisko. Położenie się na plecach i swobodne dryfowanie wymagało ode mnie solidnej dawki odwagi. Po chwili oporów zaufałem swojemu nauczycielowi i położyłem się na tafli wody. Było to dziwne uczucie. Zarazem stresujące i relaksujące. Stresowałem się, że się utopię, ale sam fakt przebywania w wodzie mnie uspokajał. Czułem się jak niemowlak przebywający w brzuchu matki. To uczucie sprawiło, że jeszcze bardziej zapragnąłem posiąść umiejętność pływania.


Dalej nie było już kolorowo i miło. Po tym kiedy nauczyłem się bezpiecznie stawać w basenie na nogach z pleców i brzucha, co nie przyszło mi łatwo, gdyż stres napina mięśnie, a to nie ułatwia żadnej aktywności fizycznej, nawet tej łóżkowej, przyszła pora na pierwsze zachłyśnięcie się wodą, pierwsze topienie się w basenie. Zaliczyłem swoją pierwszą akcję ratunkową. Szkoda, że byłem w roli topielca jednak to zawsze akcja ratunkowa, a fakt, że czytacie teraz o tym w tekście mojego autorstwa świadczy, że akcja zakończyła się powodzeniem. Rybka nie utopiła się. Nadal żyje i pisać będzie.

Pragnę jeszcze na chwilę powrócić do mojej pierwszej nieudanej próby utopienia się. Jakoś tak wyszło, że tak zwany "makaron", który ułatwia naukę pływania, wypadł mi z rąk. Okręciłem się nagle na bok i poszedłem na dno. Spanikowałem. Głowa poszła pod wodę. Odruchowo chciałem złapać oddech, ale że byłem pod wodą, to napiłem się jej. Chlor mi nie smakuje. Teraz to wiem na pewno. Byłem pod wodą dosłownie 2 sekundy, ale dla mnie to była cała wieczność. Nigdy w życiu nie czułem się tak bezradny. Desperacko chciałem złapać oddech i wydostać się na powierzchnię. To była krótka chwila, której nie zapomnę do końca swoich dni. Nigdy nie miałem w sobie takiej woli życia, jak w momencie kiedy się topiłem. Całe życie nie przeszło mi przed oczami, ale myślałem o tym, ile jeszcze życia przede mną. Ile jeszcze mogę osiągnąć. Nie mogę zginąć w tak głupi sposób. Kurwa! Mam jeszcze maraton do przebiegnięcia i triathlon do zaliczenia. Tyle podróży do odbycia. Tak wiele żarcia, którego jeszcze nie próbowałem. PS4 mam kupić na święta! Moment, w którym Michał mnie wyciągnął i powiedział: "Wracaj" zapamiętam na długo. To było jak dostanie drugiego życia. Dla mojego nauczyciela była to sytuacja rutynowa, ale dla mnie traumatyczne przeżycie, które nie zniechęciło mnie jednak do pływania. Ba! Zmotywowało mnie bardziej do nauki.


Wiecie jednak, co jest najgorsze w nauce pływania? Nie to, że można się utopić. Nie to, że można zginąć. Najgorsze jest to, że  desperacko próbujesz utrzymać się na powierzchni wody. Ledwo ci to wychodzi, ale jesteś z siebie dumny, aż tu nagle jakiś mały szczyl lat maksymalnie 9 przepływa obok ciebie z prędkością torpedy wystrzelonej przez radziecki atomowy okręt podwodny robiąc przy tym falę większą niż tsunami u brzegów Japonii. Wskutek całego tego zajścia tracisz koncentrację, nabierasz wody w usta. Desperacka próba utrzymania się na wodzie zamienia się w jeszcze bardziej desperacką próbę uniknięcia pójścia na dno. Mały gówniarz, jakby nigdy nic, odpływa sobie spokojnie dalej. Masz ochotę go zwymyślać od najgorszych, ale tłumisz w sobie nerwy. Wiesz, że kiedyś go dorwiesz na mieście i w bardziej dla ciebie komfortowym środowisku pokażesz mu kto tu rządzi. "Nu pagadi... mały szczylu"!

Na kolejnych lekcjach nauczyłem się robić wydechy pod wodą. Próbuję pływać z "makaronem". Ciężko mi to idzie, bo mam wadę postawy. Na powierzchni lądowej jakoś daje sobie radę, ale woda jest bezlitosna i piętnuje wszystkie nasze wady sylwetki. Mam problem z nabieraniem oddechu podczas wynurzeń. To wszystko przez stres, ale jest on z lekcji na lekcję coraz mniejszy. Nie poddaję się. Przebieram w wodzie girkami i jakoś posuwam się do przodu z treningu na trening. Progres jest mały, ale nie liczę na cuda. Nie pływałem przez 30 lat swojego życia, więc przez miesiąc się nie nauczę. Jestem dobrej myśli. Wierzę, że do lata nauczę się sunąć w wodzie. W końcu będę mógł bez większego stresu oglądać "Titanica" i śmiać się z Leo Dicaprio jaki z niego kiepski pływak. Będę mógł mu bez skrępowania powiedzieć: "Leonardo! Co Ty kurwa wiesz o pływaniu?! Ty jakaś kijanka jesteś. Nie to co ja... tygrys morski."





sobota, 28 października 2017

Korona Półmaratonów Polskich - Kraków

Każda historia, nawet ta najdłuższa i najpiękniejsza, ma swój koniec. Frodo zniszczył pierścień, Luke Skywalker odnalazł ojca, a Tomasz zdobył Koronę Półmaratonów Polskich w roku 2017. O jego wyczynach na krakowskiej ziemi opowie Wam ten tekst. Połóżcie dzieci spać, weźcie szybki prysznic. Przywdziejcie szlafrok i ciepłe kapcie. Na stoliku nocnym postawcie herbatę z melisy. Teraz jesteście gotowi na opowieść o moich osiągnięciach. Zapraszam do zapoznania się z moją relacją.


Mówi się, że droga wojownika jest drogą samotną. Moja droga do Krakowa taka nie była. Czy to znaczy, że nie jetem wojownikiem? Jestem jak jasna cholera! Gdybym nie był, to nie zapieprzałbym na drugi koniec Polski, żeby sobie pobiegać. W podróży towarzyszył mi mój wierny kompan od treningów - Robert. Kto widział jak biegam ten wie, że zazwyczaj na treningu jest ze mną Robert. Ja biegnę, a on jedzie na rowerze. Wspiera dobrym słowem, dotrzymuje kroku, a w upalne dni ratuje wodą do picia. Kiedyś biegaliśmy razem. Robert zawiesił jednak buty biegowe na kołku i wsiadł na bicykl.

W podróż wyruszyliśmy pociągiem. Na nasze szczęście pociąg do Krakowa zatrzymywał się w Środzie, dzięki czemu udało nam się uniknąć podróży do Poznania i zbędnej przesiadki. Podróżowaliśmy PKP Intercity. Klasa druga, ale bardzo wygodna. Podróż umilała nam rozmowa i jedzenie słodkich przekąsek. Chciałem czytać książkę, którą dostałem od swojej wiernej fanki, ale rozmowa tak się kleiła, że przeczytałem zaledwie dwa rozdziały powieści Joanny Bator "Ciemno, prawie noc". Autorka otrzymała nagrodę Nike w 2013 roku za najlepszą powieść. Lektura wciągnęła mnie bardzo. Zapowiada się mroczna opowieść, czyli to, co tygryski lubią najbardziej.

Podróż trwała trochę ponad pięć godzin i była bardzo pouczająca. Dowiedziałem się, że św. Maksymilian Maria Kolbe urodził się w Zduńskiej Woli. Poinformował mnie o tym olbrzymi napis umieszczony na fasadzie dworca kolejowego. Miał rację ten, kto powiedział, że podróże kształcą. Było nam też dane zobaczyć słynny peron we Włoszczowie, gdzie pociągi zatrzymują się tylko dlatego, ponieważ w tej miejscowości mieszkał świętej pamięci wicepremier Przemysław Edgar Gosiewski, który zginął... przepraszam... poległ pod Smoleńskiem 10 kwietnia roku Pańskiego 2010 o godz. 8:41.


Po przyjeździe do grodu Kraka i zakupie 48-godzinnych biletów MPK udaliśmy się autobusem do naszego hostelu, który zlokalizowany był na obrzeżach miasta. Kraków jest strasznie drogi. Znaleźć nocleg w centrum w rozsądnej cenie graniczy wręcz z cudem. Gdy dotarliśmy na miejsce, mijając po drodze piękny stadion Cracovii, powitała nas recepcjonistka, po której gabarytach stwierdziliśmy, że raczej bieganie nie jest jej hobby. Jak się później okazało druga recepcjonistka także nie parała się aktywnością fizyczną. Pulchne panie mogły wskazywać na to, że w obiekcie serwują dobre posiłki. Niestety, pierwsze śniadanie rozwiało wszelkie nasze wątpliwości. Było po prostu słabe. Pszenica, szynka, cukier i kiepska kawa made by Tesco. Tak bym je w skrócie podsumował. Pokaźna waga portierek mogła również świadczyć o tym, że właściciel hostelu dobrze im płaci. A jak wiadomo dobrobyt idzie w parze z tuszą, bo im więcej pieniędzy się ma, tym więcej słodyczy się kupuje. A łakocie pupę powiększają. Wiem coś o tym.

Pokój nie był rewelacyjny. Mały, ciasny, bez łazienki, która znajdowała się obok pokoju. Na szczęście tylko my mogliśmy z niej korzystać. Gniazdko nie działało. Było wyrwane. Niebiosa nad nami czuwały i dały nam jedno sprawne gniazdko w łazience. W planach mieliśmy polowanie na pokemony, a do tego, jak wiadomo, potrzeba sporej ilości energii elektrycznej. Wracając do pokoju: było tam strasznie gorąco. Grzejnik buchał ogniami piekielnymi, a po pokrętle do regulacji nie było śladu. Nie, że ktoś je zabrał lub popsuł. Zwyczajnie go nie było! Jakiś mądry inżynierek nie przewidział, że grzejnik może grzać za mocno i trzeba będzie go skręcić żeby nie czuć się jak w saunie. Tyle się mówi o tym, że krakusy to straszne sknery. Poznaniacy tak twierdzą. Z kolei mieszkańcy Krakowa twierdzą, że w Poznaniu mieszkają dusigrosze. Reszta Polski śmieje się ze skąpstwa jednych i drugich. Słyszałem kiedyś dowcip opowiadający o tym, jak powstał drut. Znacie go? Podobno krakowianin i poznaniak kłócili  się o grosz. Tak długo sobie go próbowali nawzajem wyrwać, że go rozciągnęli i w ten sposób powstał drut. Znając te wszystkie anegdoty o oszczędności mieszkańców Małopolski byłem bardzo zdziwiony, że nie oszczędzają na ogrzewaniu.


Po zakwaterowaniu w gorącym pokoju udaliśmy się autobusem do Tauron Areny, gdzie mieściło się biuro zawodów. Bez zbędnych kolejek odebrałem pakiet, w skład którego wchodziła koszulka biegowa, piękny folder o biegu, żel energetyczny i baton dla aktywnych. Wszystko zapakowane było w materiałowy worek, który można było nosić jak plecak. Cena pakietu była bardzo atrakcyjna. Bieg kosztował mnie jedynie 50 zł. Zapisywałem się jednak w pierwszym możliwym terminie, gdy cena była najniższa. Tauron Arena wywarła na mnie całkiem spore wrażenie. Olbrzymi obiekt. Jak dla mnie nowoczesny. Nie mam zbyt dużego obycia w infrastrukturze sportowej, dlatego jakiś fachowiec może powiedzieć, że jest inaczej.


Formalności mieliśmy już za sobą. Nastała pora na relaks. Najpierw obiad, a potem zwiedzanie. Swoje pierwsze kroki skierowaliśmy na Rynek w poszukaniu miejsca, gdzie strudzeni podróżą Jaśnie Panowie z Wielkopolski mogliby posilić się krakowską strawą. Nasz wybór padł na dość sporą restaurację usytuowaną na uboczu Rynku. Skusiła nas jedna pozycja z menu: "Olbrzymi kotlet wieprzowy". Żal mi było tej świnki, która musiała wyzionąć ducha, abym smacznie zjadł. Po pierwszym jednak kęsie przeszły mi wszystkie wyrzuty sumienia. Okrutnik ze mnie, a danie palce lizać.


Podczas obiadu w głośnikach lokalowych usłyszałem utwór, który chyba każdy zna. Utwór z filmu, o którym chyba każdy słyszał. Mowa tutaj o "Time of my life" z "Dirty dancing", które w PRL-u nazywane było "Wirującym seksem". W tym kultowym filmie pada zdanie: "Nikt nie będzie sadzał Baby w kącie". Przypadkiem siedziałem w kącie lokalu. Pomyślałem sobie, że nikt nie będzie sadzał Tomka w kącie! Tomasz jutro pobiegnie i da z siebie wszystko. Zdobędzie Koronę Półmaratonów Polskich i pokaże niedowiarkom, jak dobrym biegaczem jest oraz, jak wiele rzeczy można osiągnąć, gdy człowiek czegoś bardzo chce.

Wieczór był jeszcze młody. Zrobiliśmy sobie z Robertem spacer Plantami na Wawel. Kupiliśmy pamiątki, połapaliśmy pokemony i totalnie zmęczeni wróciliśmy do hostelu. Mój kompan dziwił się, że po takim męczącym dniu będę w stanie jutro biegać. Zapewniłem go, że jestem silnym facetem i dam radę. 21 km to dla mnie pikuś. Może nie Pan Pikuś, ale pikuś :-)

Start planowany był na godzinę 11.00. Wstałem już ok. 6.00 rano żeby ze spokojem skorzystać z łazienki oraz porozciągać się, co by mnie jakiś ból pleców na trasie nie dorwał. Po niezbyt pysznym  śniadaniu udaliśmy się z przyjacielem na przystanek autobusowy. Miałem ze sobą cały swój majdan biegowy z pasem z bidonami na czele. Biegałem z nim już wielokrotnie, ale nigdy nie dostrzegłem tego, co zobaczył Robert. Bidon o pojemności 250 ml miał kształt manierki Asterixa, z której to popijał sobie magiczny napój sporządzony przez uczonego w magii Panoramixa, gdy potrzebował dodatkowej dawki energii do walki. W moim przypadku bidon pełnił podobną funkcję. Także dodawał mi skrzydeł podczas biegu. Dotarliśmy na miejsce coś w okolicach godziny 9.00. Miałem jeszcze sporo czasu do startu. Postanowiłem go wykorzystać na odpoczynek i zakupy. W biurze biegu, jak ma to miejsce zawsze podczas większych zawodów,  wystawiają się przeróżni wystawcy. Są odżywki, żele, batony i jest też odzież. Moim oczom ukazała się piękna czapka na zimę z wizerunkiem tygrysa. Niezwłocznie dokonałem jej zakupu. Mówiąc w trochę bardziej skomplikowany sposób zawarłem umowę kupna-sprzedaży wyrobu tekstylnego z natychmiastowym terminem płatności.


Na starcie ustawiłem się w ostatniej strefie. Robert stwierdził, że nie pasuję tam wizualnie, bo wyglądam wśród tamtych biegaczy jak zawodowiec, a nie amator. Kolega wie, jak połechtać moje ego. Przed startem pomyślałem sobie, że jak Pan Bóg da, a Najświętsza Panienka pozwoli, lub na odwrót w zależności od preferencji, to Tomasz za ok. 2 godziny z hakiem zdobędzie upragnioną Koronę Półmaratonów Polskich.

Od początku postanowiłem sobie, że będę biegł tak, aby ukończyć bieg poniżej 2 godzin i 10 minut. Trasa była płaska. Pogoda śliczna. Prawie idealna do biegania. Trochę za mocno świeciło słońce, ale ogólnie było spoko. Pomyślałem sobie, że jestem w czepku urodzony. Jeszcze tydzień temu prognozy wskazywały na deszcz, a tu taka piękna pogoda. Rozpocząłem powoli. Szybciej się nie dało, bo trasa była wąska. Było na niej tłoczno. W miarę upływu kilometrów biegłem coraz szybciej. Biegło mi się lekko i przyjemnie. 

Na trasie nie udało mi się uniknąć niemiłych sytuacji. Na pierwszym punkcie z wodą pani, która biegła przede mną, nie wiedząc czemu zaraz po tym, jak odebrała kubek z wodą, postanowiła się nagle zatrzymać! Prawie na nią wpadłem. Gdyby tak się stało moja przygoda na trasie biegu zakończyłaby się. Udało mi się jednak zahamować parę centymetrów przed nią. Swoje niezadowolenie skwitowałem głośnym i soczystym "kurwa". Na owej głupkowatej biegaczce moje słowa musiały wywrzeć spore wrażenie. Przeprosiła mnie. Na jej twarzy widziałem strach. Mam nadzieję, że moje grubiańskie zachowanie potraktuje jako lekcję obycia na trasie i więcej nie zrobi tak niebezpiecznego manewru, jak gwałtowne zatrzymanie się. 

Cudowne wrażenie zrobił na mnie Wawel, który nagle wyłonił się biegaczom zza zakrętu. Jeden z punktów pomiaru czasu zlokalizowany był w okolicach tego ślicznego zamku. Świetnie się biegnie wśród zabytków. Uwielbiam takie biegi, gdzie mogę obcować z piękną architekturą. Po ok. 13 km dotarło do mnie, że biegnę w dobrym czasie i jak nie zwolnię, to poprawię swój najlepszy wynik na półmaratonie. Wszystko szło bez zarzutu, aż do 18 km. Dopadł mnie wtedy kryzys. Nie byłem w stanie przyśpieszyć. Cały czas biegłem w tempie 6 minut na kilometr. Żeby poprawić swoją życiówkę musiałem biec w tempie 5 minut 50 sekund. Na mecie, która zlokalizowana była w Tauron Arenie dotarłem z czasem 2 godziny 2 minuty i 7 sekund. Był to wynik gorszy od mojego najlepszego rezultatu z Grodziska Wielkopolskiego zaledwie o 15 sekund. Mocnym akcentem zakończyłem walkę o zdobycie Korony Półmaratonów Polskich. 

Ostatni etap trasy nie nastawiał optymistycznie do biegu. Takiej ilości biegaczy podłączonych pod kroplówkę nigdy nie widziałem. Ludzie padali jak muchy. Moim zdaniem związane to było ze źle dobranym strojem. Niektórzy biegacze mieli nieodpowiednią do pogody odzież. Ubrali się za grubo i ich organizm zwyczajnie się przegrzał. Na mecie krążyły dowcipy, że podczas tego półmaratonu poszło więcej kroplówek niż izotoników. 

Meta dla biegaczy była sprawnie zorganizowana. Wody i izotoników było pod dostatkiem. Bananów także nie brakowało. Ja oglądałem się za drożdżówkami, bo słodka dupka ze mnie. Ich niestety nie było. Był za to smaczny makaron w wersji z mięsem lub wegetariańskiej z warzywami. Gdy już zregenerowałem siły i wygrawerowałem wynik  na pamiątkowym medalu udałem się z Robertem do hostelu, aby się odświeżyć. Potem ruszyliśmy na miasto świętować mój sukces. 

Zabawę zaczęliśmy od zjedzenia apetycznego burgera na krakowskim Kazimierzu. Popiliśmy go piwkiem, a ja na finał kolacji łyknąłem sobie pyszne mojito. Żwawym krokiem powędrowaliśmy na Rynek uraczyć się pysznymi shotami. Po kilku głębszych, lekko wstawieni, ruszyliśmy na zakupy do Galerii Krakowskiej, która była po drodze do naszego hostelu. Kupiliśmy piwo i czekoladę. Wróciliśmy do naszego pokoju dokonać konsumpcji tego, co nabyliśmy w sklepie. 


Przygoda związana ze zdobywaniem Korony Półmaratonów zakończyła się sukcesem. W kolejnym wpisie podsumuję całą moją walkę. Będzie trochę statystyki, trochę osobistych zwierzeń oraz, jak zawsze, będzie humor i dobra zabawa. 


poniedziałek, 9 października 2017

Korona Półmaratonów Polskich - Gniezno


Historycy przypisują Juliuszowi Cezarowi słowa: „Veni. Vidi. Vici.”. Każdy uczeń podstawówki wie, co one oznaczają: ”Przybyłem. Zobaczyłem. Zwyciężyłem.” A jak będzie po łacinie: „Przyjechałem. Przebiegłem. Przeżyłem.”? Tego nie wiem, dlatego nie podzielę się z Wami tą wiedzą. Mogę Wam jednak opowiedzieć, jak przyjechałem do Gniezna. Jak przebiegłem tam półmaraton oraz jak to wszystko przeżyłem.


Parę dni przed zawodami w Gnieźnie, które były moim czwartym biegiem potrzebnym do zdobycia Korony Półmaratonów Polski, powrócił silny ból pleców spowodowany moją wadą postawy będącą efektem zbyt dużej koślawości lewego kolana. Tabletki przeciwzapalne i rozkurczające mięśnie znów musiały powrócić do łask, podobnie jak wizyty u fizjoterapeutki Joanny. Silny masaż zniwelował napięcie w moich mięśniach. Resztę miały zrobić farmaceutyki oraz ćwiczenia korekcyjne. Ból miał minąć do niedzielnych zawodów jednak cały czas żyłem w niepewności czy tak na pewno się stanie. Nie chciałem wyeliminować się ze startu i pozbawić się możliwości zdobycia Korony Półmaratonów. Nie po to jechałem do Gdyni, Białegostoku oraz Grodziska wylewać siódme poty, aby teraz przez ból pleców wszystko zniweczyć. Byłem dobrej myśli. Odpuściłem treningi, a zaaplikowałem więcej snu. Nabyłem poduszkę ortopedyczną, aby nawet podczas snu dbać o zbolały pracą urzędniczą szyjny odcinek kręgosłupa. Do lewego buta włożyłem wkładkę ortopedyczną z podwyższeniem jednocentymetrowym mającą na celu wyprostowanie mojej sylwetki oraz likwidację napięć mięśniowych w ciele. Z dnia na dzień ból stawał się coraz mniejszy. Dzień przed zawodami nadal mi towarzyszył. Był jak wierny kompan. Za takiego się skubany uważał. Dla mnie jednak był piątym kołem u wozu albo raczej wrzodem na tyłku. 

Gniezna od Środy Wlkp. nie dzieli wielka odległość jednakże już jakiś czas temu podjąłem decyzję, że na zawody pojadę dzień wcześniej i przenocuję w hotelu. Lubię być wypoczęty przed biegiem, a dzięki temu mogłem spokojnie pospać do godziny 7.00. W sobotę korzystając z usług PKP odbyłem podróż do Gniezna, która zakończyła się ok. godz. 16.00. Pierwsze swoje kroki z dworca kolejowego skierowałem do Hotelu Nest, gdzie czekał na mnie mój pokój. Mały, skromny, ale czysty i z TV. Rozgościłem się w nim jak u siebie. Zabrałem ze sobą tylko plecak i udałem się do biura zawodów po odbiór pakietu startowego. Nie doczytałem jednak zbyt dokładnie regulaminu, gdzie było napisane że biuro zawodów otwierają dopiero o godzinie 18.00. Miałem zatem prawie 2 godziny na spacer. Udałem się na miejsce mety biegu. Wszystko już było gotowe i czekało na przyjecie tłumów biegaczy z całego kraju. Nie powstrzymałem się oczywiście, podczas spaceru po pierwszej stolicy Polski, przed łapaniem pokemonów. To jest silniejsze ode mnie.


Nadeszła godzina 18.00. Bramy biura zawodów zostały otwarte. Biegacze w dość sporej liczbie stawili się po odbiór pakietów. Proces przebiegał sprawnie. Jak zawsze w Gnieźnie. Półmaraton Lechitów miał się odbyć w tym roku po raz 40. Jest to najstarszy bieg na tym dystansie w Polsce. Organizator ma zatem spore doświadczenie, co było widać na każdym etapie przebiegu zawodów. Interesuje Was zapewne zawartość pakietu. Już zaspokajam Waszą ciekawość. W skład pakietu biegacza wchodziła piękna bluza z długim rękawem, co jest dla mnie nowością, bo zazwyczaj w pakietach znajduję koszulki z krótkim rękawem. Oprócz sterty ulotek, piwa bezalkoholowego i napoju izotonicznego, „wyprawka” dla biegacza zawierała mini deskę do krojenia z motywem biegu. Zastanawia się po co biegaczom taki gadżet? Może po to, aby mieli na czym przed zawodami pokroić pomidora, który jest doskonałym źródłem potrzebnego organizmowi potasu? A może po to, żeby przy jej pomocy wybić sobie z głowy myśl o ustanowieniu nowego rekordu życiowego podczas zawodów? Ja najzwyczajniej w świecie spakowałem ową deseczkę do torby i czekam aż mnie wena najdzie w jaki sposób jej użyję.


Przed biegiem lubię się zrelaksować, a nic nie wprawia mnie w pogodny nastrój, jak dobra komedia. Odpaliłem telewizor, aby poszukać takowego filmu. Po chwili uśmiech radości pojawił się na mojej twarzy. Patrzę w TV i nie dowierzam własnym oczom. Na kanale Stopklatka puszczają „Spokojnie to tylko awaria.” Genialna parodia filmów katastroficznych. Dzisiaj już się takich nie robi. Moim zdaniem ostatnią dobrą parodią była pierwsza część „Strasznego filmu”. Współczesne parodie są wulgarne. Przekraczają granicę dobrego smaku. Przez to są nieśmieszne. Gdy zegar wskazał godzinę jedenastą zgasiłem światło i grzecznie poszedłem spać, aby rano wstać na zawody. 

Od hotelu do biura zawodów miałem tylko chwilę drogi. Powietrze było rześkie, temperatura i aura sprzyjała bieganiu. Start zawodów odbywał się w miejscu pierwszego chrztu Polski, które oddalone jest od Gniezna ok. 21 km. Organizator zapewnił przewóz zawodników na miejsce startu. Cała akcja przebiegała sprawnie. Autobusy odjeżdżały z biegaczami co 15 min. Sama droga nie należała do najmilszych, gdyż nie udało mi się znaleźć miejsca siedzącego i zmuszony byłem stać przy drzwiach. Na szczęście częste podróże pociągiem przyzwyczaiły mnie do stania podczas podróży. Gdy dotarłem na miejsce miałem jeszcze ponad godzinę do startu. Po skorzystaniu z eleganckiego TOI TOI-a postanowiłem zrelaksować się na ławce w pozycji leżącej. Ów relaks zajął mi ok. 20 minut, po upływie których zabrałem się do konsumowania energetycznych batonów, aby mieć siłę do biegania, oraz do rozgrzewki, żeby się nie uszkodzić podczas biegu. Ku mojej radości plecy mnie nie bolały i na całe szczęście tak było przez cały bieg.


Od początku zawodów nie byłem nastawiony na ustanowienie nowego osobistego rekordu w półmaratonie, dlatego ustawiłem się w strefie wraz z biegaczami, którzy pobiegną w czasie 2 godzin i 10 minut. Na wybór tej strefy wpłynęły także urocze peacemakerki, które miały prowadzić całą grupę. Nie od dziś wiadomo, że lepiej biegnie się za kobietą, niż za facetem. Widoki o wiele ciekawsze. Przynajmniej dla mnie. Mieliśmy biec w tempie 6 minut i 9 sekund na kilometr. Liczba 69 jest bardzo ładna i darzę ją niezwykłą sympatią, dlatego nie mogłem sobie odmówić przyjemności biegu w grupie prowadzonej przez dwie śliczne peacemakerki, których imion niestety nie pamiętam. 

Rozkoszowałem się biegiem i pięknymi widokami na trasie, jednak jak się okazało po 4 kilometrach tempo grupy było dla mnie zbyt wolne i postanowiłem trochę przyśpieszyć. Opłaciło mi się to, gdyż już po paru kilometrach poczułem sporą radość z biegu. Pęd wiatru we włosach. Endorfiny ostro zaatakowały mój mózg. Byłem szczęśliwy. Gdy DJ na punkcie pomiaru czasu puścił głośno „Eye of the Tiger” to już w ogóle byłem w siódmym niebie. Lubię ten utwór. Dodaje mi energii. Poczułem się prawie jak Rocky Balboa. Zacząłem walczyć o dobry wynik. Biegłem szybko, ale nie szarżowałem jak dziki dzik w lesie w obawie przed pojawieniem się bólu pleców. Ból pożegnał się ze mną, mam nadzieję, już na stałe i podczas biegu nie powrócił. Na metę wbiegłem z wynikiem 2h 4m 57s. Był to mój drugi najlepszy wynik na tym dystansie. Utwierdziłem się w przekonaniu, że pokłady mocy w mym pięknym i młodym ciele są olbrzymie. Jeśli będę solidnie trenował, to kiedyś złamię barierę dwóch godzin na dystansie 21 km.

Na mecie biegu zaskoczyła mnie sprawna organizacja punktów żywieniowych. Nie było do nich kolejek. Jedzenie był bardzo sprawnie wydawane. Nie byłbym jednak sobą, gdym trochę nie ponarzekał, bo o ile punkty żywieniowe były zorganizowane wzorcowo, to ich oznaczenie było fatalne. Ciężko było je odnaleźć. Zwłaszcza gdy człowiek jest zmęczony po tak długim biegu. Usytuowanie mety w okolicach Katedry Gnieźnieńskiej było strzałem w dziesiątkę. Cudownie się finiszuje mając przed oczyma tak wspaniały zabytek.


Wiele biegaczek i biegaczy w Gnieźnie kończyło swoją walkę o zdobycie Korony Półmaratonów Polski. Nie dało się tego nie dostrzec, gdyż Panie i Panowie cały półmaraton gnieźnieński biegli z koronami na głowach. Co bardziej fantazyjne osoby biegły w strojach księżniczek i królów. Ja takie bieganie z koroną uznaję za przedwczesną radość. Jeszcze osoby nie przebiegły ostatniego biegu wymaganego do zdobycia korony, a już się koronują. Ale może się tylko czepiam. A może zazdroszczę, bo mi potrzebny jest jeszcze jeden bieg, aby zdobyć upragnioną koronę. O ile jestem w stanie zrozumieć kobiety, które biegły w koronach i diademach, to za nic w świecie nie jestem w stanie zrozumieć facetów biegnących z koronami na głowie. Ba! Niektórzy biegli z berłem w ręku! Nie wiem, może to jakaś kwestia dowartościowania się? Pokazania, że ma się atrybuty władzy królewskiej? Ja swoje insygnia władzy królewskiej mam zawsze ze sobą schowane w spodenkach biegowych. Nie czuję potrzebny chwalenia się swoim berłem. Chyba, że chodzi o to, że ktoś może mieć cienkie berło w spodenkach, dlatego musi je dzierżyć w dłoni podczas biegu. Jedynie taka interpretacja do mnie przemawia. 

15 października w Krakowie zakończy się moja walka o koronę. Koronacja odbędzie się w królewskim mieście. Miejsce do tego wymarzone. Może załatwię sobie imprezę na Wawelu? Zaraz wyślę maila w tej sprawie :-)

piątek, 15 września 2017

Ach Tomasso, czemu Ty jesteś Tomasso ?


"To dziecię uszło - rośnie - to obrońca,
Wskrzesiciel narodu,
Z matki obcej; krew jego dawne bohatery, 
A imię jego będzie... TOMASSO_34" - pisał w swym słynnym dziele nasz narodowy wieszcz Adam Mickiewicz. Nie mam dobrej pamięci do przydługawych cytatów, więc jeśli coś pomyliłem, to wybaczcie.

Każdy z nas przychodząc na ten ziemski padół otrzymuje od państwa w celach identyfikacyjnych numer w ramach Powszechnego Elektronicznego Systemu Ewidencji Ludności, czyli w skrócie nr PESEL. Rodzice nadają nam imię lub imiona w zależności od swoich upodobań. Nazwisko uzyskujemy od ojca lub matki, a w skrajnych i mało spotykanych przypadkach skapnie nam dwuczłonowe nazwisko.

Każdy z nas oprócz swoich oficjalnych personaliów posługuje się również ksywką, nickiem, przezwiskiem, pseudonimem (jak zwał, tak zwał), które wymyślił sobie sam lub nadało mu otoczenie. W dzisiejszym wpisie opowiem Wam historię mojego loginu z portalu PPE.PL i nazwy użytkownika PlayStation Network. Kto gra na konsolach Sony ten wie, że każdy gracz przed rozpoczęciem rozgrywki musi utworzyć swój profil wraz z unikatową i niepowtarzalną nazwą użytkownika. Moja nazwa to tomasso_34. Pod takim nickiem funkcjonuje w cyfrowym świecie elektronicznej rozrywki. Podzielę się także z Wami moimi różnymi ksywami, które towarzyszyły mi na różnych etapach mojego życia. Sam określam siebie jako „człowieka tysiąca ksyw”. Miałem ich sporo w swoim życiu. Zapraszam do lektury i poznania mojej historii.

Z racji swojego nazwiska od zawsze byłem „Kwiatkiem”, a rzadziej „Kwiaciorem”, sporadycznie „Kwiatostanem”. To przezwisko towarzyszy mi przez całe moje życie. Przyzwyczaiłem się do bycia „Kwiatkiem”. Nie ukrywam ile radości mojej duszy dawały słowa koleżanek nazywających mnie „Kwiatuszkiem”. Akceptowałem i nadal akceptuje tę ksywę. Wręcz przeciwnie odnosiłem się do przezwiska „Gruby”, które wynikało z mojej dużej nadwagi jaką miałem do 19 roku życia (dobiłem do 130 kg). Przeważnie nazywały mnie tak osoby, które mnie nie znały. Nie zdawały sobie one sprawy ile takie słowa mogą nieść bólu i cierpienia. Słowa to niby tylko dźwięki, a potrafią ranić jak ostrza i zostawiać blizny na całe życie.


Przezwisk odnoszących się do mojej wagi lub moich upodobań żywnościowych miałem jeszcze kilka. W 1997 roku po premierze filmu z Leonardo DiCaprio i Kate Winslet nazywany byłem przez krótki okres „Tytanikiem”. Nie muszę chyba wyjaśniać dlaczego. Moja otyłość nie wzięła się z niczego. Jej powód tkwił w miłości odwzajemnionej do słodyczy, a szczególnie do wafelków „Princessa”. Stąd moja kolejna ksywa. Była śmieszna i choć odnosiła się pośrednio do mojej wagi, to ją lubiłem i lubię do dzisiaj, jednak w czasach obecnych nikt już mnie tak nie nazywa.

„Bolo” – to przezwisko uwielbiałem mimo, że odnosiło się do mojej wagi. Ksywa ta jednak nie miała na celu upokorzenia mnie, ale dodania mi pewności siebie. Miała mi pokazać, że mając dużą nadwagę można czuć się pewnie i traktować to w pewnych sytuacjach jako swój atut. W kręgu moich znajomych „Bolem” nazywano osoby silne i potężne. Ksywkę wymyślił starszy z braci Pyrzyk. On zawsze potrafił mnie zmotywować do działania. Pokazywał mi, że mam wierzyć we własne siły. Nie poddawać się na starcie. Uświadamiał mi, że jestem zdolnym człowiekiem i potrafię wiele rzeczy robić lepiej od innych tylko muszę w siebie uwierzyć. Dzisiaj jest on nauczycielem i wychowuje młodzież. 


Na fali popularności skoków narciarskich dorobiłem się ksywy „Tomisław” i „Tonio”. Zawdzięczałem je skoczkowi Tomisławowi Tajnerowi, którego komentatorzy zdrobniale nazywali Toniem. Wszystkim w moim otoczeniu imię Tomisław kojarzyło się z moim imieniem Tomek i tym oto sposobem przez dwa sezony narciarskie nazywany byłem zdrobniale „Tonio”. Ksywa ta spodobała mi się tak bardzo, że czasami używałem jej w niektórych grach – zwłaszcza w skokach narciarskich na komórce. Przez krótki okres określano mnie mianem „Tony”. Podobno byłem podobny do Tonego Soprano jednak nie mi to oceniać.

W LO nazywany byłem „Magic” – od Magica Johnsona. Kumple z klasy nie grali w kosza tylko w piłkę ręczną i nożną. Ja grałem w tym okresie mojego życia prawie codziennie i cały czas mówiłem o koszu. Oni nie rozumieli tego sportu. Niektóre moje zagrania, choć były standardowe, wydawały się im wyjątkowe. Stąd ta ksywa. Tylko w LO byłem tak nazywany. Była to chyba jedna z lepszych ksyw jakich dorobiłem się w swoim życiu.

Okres studiów zmusił mnie do podjęcia pracy zarobkowej. Pierwsza praca na czarno na produkcji. Zgrzewałem tam metalowe siatki ochronne na silniki i wentylatory. Procesowi zgrzewania towarzyszyły wszechobecne na hali (właściwie garażu, bo tam odbywała się przydomowa produkcja) iskry. Aby się ustrzec przed ich pieczeniem na dłoniach i przedramionach pracowałem w rozpinanej bluzie z kapturem. Bluza była ocieplana od wewnątrz, a w hali (garażu) panowała temperatura 36 stopni Celsjusza. Podobno wyglądałem jak miś w tej bluzie (wtedy już byłem chudy). Tym sposobem dorobiłem się kolejnej ksywy – „Misiek”. Ksywa towarzyszyła mi przez długi czas pomimo tego, że po pewnym czasie przyzwyczaiłem się do pieczenia iskierek i nie nosiłem już owej bluzy. W tym kręgu osób na zawsze pozostałem „Miśkiem”. Nawet, gdy spotykam na ulicy towarzyszy pracy witają się ze mną i pytają: „Co u ciebie słychać, Misiek?"


Autorem ksywy „Tomasso” jest kolega z osiedla o ciekawym przezwisku „Szczur”. Dorobił się takiej ksywy dzięki swojej twarzy. Jego facjata przypominała paszczę szczura. Ksywa pasowała do niego jak ulał. Nie obrażał się, gdy go tak nazywaliśmy. Może lubił Sprintera z Żółwi Ninja? Szczurek (tak zwykłem go zwać na co dzień) wiedział, że jestem wielkim fanem kultury włoskiej i sympatykiem reprezentacji Włoch w piłce nożnej. Był akurat 2006 rok, czerwiec, Mistrzostwa Świata. Dużo rozmawiało się w tym czasie o piłce. Często dyskutowaliśmy na temat, kto zostanie zwycięzcą Mundialu. Nikt oprócz mnie nie stawiał na Włochów. Kto miał rację okazało się w połowie lipca.

Tak wiele opowiadałem o grze Italii i tak często chodziłem w ich koszulce reprezentacyjnej aż pewnego dnia Szczurek stwierdził, że powinienem udać się do Urzędu Stanu Cywilnego z prośbą o zmianę imienia. Twierdził, że bardziej będzie mi pasowało imię Tomasso niż Tomasz. W języku włoskim imię Tomasso piszę się w następujący sposób: „Tommaso”. Kolega Szczurek stwierdził, że moje imię powinno się pisać jednak przez dwa „s”, a nie dwa „m”, gdyż jestem takim polskim Włochem. Polubiłem tę ksywę bardzo i od razu zacząłem używać jej w grach. Po raz pierwszy użyłem jej w „Diablo II”, w które namiętnie młóciłem podczas pierwszej przerwy semestralnej na studiach. Spytacie się pewnie, czemu tak lubię włoską piłkę, którą większość nienawidzi i uważa ją za nudną i niedającą się oglądać. Ja po prostu uwielbiam zakładanie sobie celów i ich skrupulatne realizowanie. Uwielbiam taktykę obronną w piłce. Bronimy się przez większą część meczu, przeciwnik się męczy, a my robimy kontrę, strzelamy i wygrywamy 1:0. Dla mnie to czysta forma piękna. Konsekwentna realizacja taktyki. Niby wszyscy wiedzą, że będziemy się bronić i grać z kontry, ale nikt nie może nas powstrzymać. Drugim powodem, dlaczego lubię włoskie catenaccio, jest fakt, że nikt nie lubi tego typu futbolu. A lubię zawsze być w opozycji. Uwielbiam brzmienie włoskiego języka, a na dźwięk włoskiego hymnu przechodzą moje ciało ciarki - to trzeci powód.


A skąd liczba "34"? Jedni pomyślą, że to mój wiek inni, że to może mój rocznik (raczej mało realne, ale różne głupie pomyłki w życiu się zdarzają). Odpowiedź jest prosta. Z numerem "34" na koszulce grał w Los Angeles Lakers mój idol z dzieciństwa - Shaquille O'Neal. Grając w kosza zawsze się na nim wzorowałem i starałem się kopiować jego zachowania na boisku. Czemu go tak bardzo polubiłem? Może dlatego, że miał dużą wagę i potrafił zrobić z niej atut, a może dlatego, że w drugiej połowie lat 90' wszyscy kibicowali Chicago Bulls i Jordanowi, a ja nie chciałem iść głównym nurtem? Nie wiem. Wydaję mi się, że polubiłem Shaqa za to, jakim jest człowiekiem. Za to, jaki był pogodny, uśmiechnięty i za to, że był dużym dzieckiem.

W miarę upływu czasu otrzymuję kolejne ksywki, przezwiska, pseudonimy. Jest to pewien fenomen, który mnie cały czas niezmiernie zadziwia. Ostatnio zyskałem kilka fajnych określeń, ale przez skromność nie podzielę się z Wami wiedzą o nich. Pozostaną one moją słodką tajemnicą...