środa, 31 maja 2017

Spowiedź


To był kościół jakich wiele w naszym pięknym kraju. Zwykła XIV – wieczna bazylika, która przetrwała już nie jedną wojnę i co najmniej ze trzy kataklizmy. To był zwykły dzień. Zaraz miała się odbyć poranna msza święta. Zwykła, bo dzień był powszedni, środa – jakich wiele w ciągu roku. Zgodnie ze zwyczajem panującym w tym kościele, ksiądz proboszcz codziennie przed poranną mszą zwykł spowiadać swoje owieczki i jak na dobrego pasterza przystało ściągał z nich brzemię grzechów, które ciąży na każdym z nas. Była godzina 6.30. Pół godziny do mszy, gdy do konfesjonału podszedł Fryderyk - zwykły urzędnik gminny. Bogobojny i pobożny, ale mający swoje za uszami. Planował wyznać swoje grzechy. To był zwykły dzień, zwykły kościół jakich wiele. Zaraz miała się odbyć poranna msza, taka zwykła jakich tysiące odprawia się na co dzień w Polsce. Cała ta atmosfera zwykłości miała jednak zostać przerwana przez słowa Fryderyka, który tegoż dnia nie zamierzał przystąpić do zwykłej spowiedzi. Miała to być spowiedź niezwykła, bo szczera, taka, jaka jeszcze nigdy mu się nie zdarzyła.


- Ojcze zgrzeszyłem - niepewnym głosem rozpoczął swoje wyznanie grzechów. Zgrzeszyłem myślą, mową i prawie uczynkiem. Na co dzień toczę walkę z nieuczciwymi i kłamliwymi mendami, które tylko przez grzeczność i wysoką kulturę osobistą zwykłem nazywać podatnikami. W mym ręku dzierżę jedynie pieczątkę i zbiór przepisów podatkowych. Ale co to za oręż? To jedynie imitacja narzędzia walki! Jak mam wygrać tę walkę o sprawiedliwość społeczną, gdy już na starcie jestem na straconej pozycji. Wkoło otaczają mnie jedynie krętacze, cwaniacy i oszuści. Każdemu przyświeca tylko jeden cel: nie płacić należnych gminie podatków. Wykonuję swoją pracę w sposób dokładny i sumienny, ale i tak wielu podatnikom udaje się uciec sprzed oblicza mojego kalkulatora drukującego, na którym naliczam zobowiązania podatkowe. Wiem, że oni mają pieniądze, ale je ukrywają. Marzy mi się, aby w zakresie dozwolonych działań urzędniczych znalazło się miejsce na skuteczne i znane od wieków ludzkości czynności ułatwiające egzekwowanie należnych podatków. Takie proste podtapianie, przypalanie czy delikatne smaganie batem wyzwala w podatnikach chęć współpracy z organem podatkowym. Dzisiaj niektórzy postępowi ludzie nazywają takie czynności torturami, ale ja zupełnie nie zgadzam się z takim nazewnictwem. Torturami można nazwać takie czynności wskutek których podatnik doznałby uszczerbku na zdrowiu. Jakie to jednak negatywne skutki dla zdrowia przynieść może smaganie batem po plecach podatnika? Żadne! W rękach dobrze wykształconego i wykwalifikowanego kata, który swoją pracę traktuje jak własne hobby, bat nie stanowi zagrożenia dla podatnika. Przyjęcie na ciało kilku cięgów nie tylko rozwiązuje język u podatnika, ale przyczynia się także do poprawy ukrwienia jego ciała, co ma zbawienny wpływ na cały układ krwionośny człowieka. 

Proboszcz January należał do grona opanowanych osób. Nie zwykł okazywać emocji. Był zawsze spokojny i skryty w sobie. Jednak po wysłuchaniu słów urzędnika Fryderyka na jego twarzy zagościł promienny uśmiech. Radość emanowała z jego sylwetki tak dobitnie, że nie dało się tego w żaden sposób ukryć.

- Twe słowa radują mą duszę niezmiernie! - wykrzyknął ksiądz proboszcz. Już dawno nie słyszałem mądrzejszych słów z ust reprezentanta elity naszej małej społeczności. Twoje słowa to miód na moje uszy i lekarstwo na moje skołatane nerwy. Już myślałem, że jestem osamotniony w swoich poglądach. Zdajesz sobie synu sprawę, że stoimy po tej samej stronie barykady? 

Fryderyk kiwnął głową na znak, że rozumie, choć tak naprawdę nie wiedział, o co może chodzić spowiednikowi. Ojciec January kontynuował:

- Czymże jest gmina, która nie potrafi egzekwować należnych jej podatków? Powiem Ci synu, że jest tym samym, czym kościół, który nie potrafi nakłonić swych wiernych do sowitych danin, czyli jest niczym. Jest słabym podmiotem, który czym prędzej wyginie i ulegnie zapomnieniu w tym otaczającym nas, istoty boże, brutalnym i pozbawionym wiary w Boga świecie. Wiesz przecież synu jakie w dzisiejszych czasach drogie jest życie. Czy bez tych wszystkich datków na tace byłbym w stanie wyremontować ten oto Dom Boży? Nie byłbym w stanie. Czy dałbym radę położyć bruk przed kaplicą cmentarną, aby wierni nie grzęźli w błocie podczas co większych ulew? Nie dałbym rady. Bez tych wszystkich datków wiernych nie przekonałbym się, że kawior w rzeczywistości tak źle smakuje, a tancerki w klubach go - go tak naprawdę cię nie kochają, ale chcą od ciebie jedynie wyciągnąć jak najwięcej forsy. 

Proboszcz przełknął ślinę i po paru sekundach pauzy snuł dalej swoją wypowiedź:

- Musisz być, mój synu, nieustępliwy w swojej walce w dochodzeniu podatków. Gdy ludzie zobaczą, że nie trzeba płacić danin na państwo, w mig dostrzegą, że mogę postępować podobnie w przypadku kościoła. A tego bym nie zniósł. To znaczy nasza parafia by nie zniosła. Skończyłyby się darmowe wyjazdy na ferie dla małych chłopców z parafii oraz lody z ministrantami na plebanii. Wszystkie rozrywki by się skończyły. To by była przedwczesna apokalipsa! 

- Ojcze nie zawiodę cię! - z całej siły wykrzyknął Fryderyk. Będę nieustępliwy w walce o dochodzenie należnych gminie danin! Nie zawaham się nawet użyć zszywacza do papieru na ciele podatnika, aby pozyskać niezbędne mi informacje do określenia wysokości zobowiązania podatkowego. Będę nieugięty i twardy. Biada wam grzesznicy! Jest bowiem powszechnie znanym faktem, że nie płacenie podatków i nie wspieranie finansowo własnej parafii to grzechy ciężkie, które zamykają nam drogę do oblicza Pana. 

Na twarzy ojca Januarego pojawił się jeszcze szerszy uśmiech. Zdał sobie sprawę, że jego słowa trafiły na podatny grunt. Udało mu się zasiać ziarno. Teraz trzeba tylko czekać na plony.

- Ja odpuszczam ci grzechy w imię Ojca, i Syna i Ducha Świętego. Idź w pokoju synu. 

Po zrobieniu znaku krzyża i odpuszczeniu grzechów Fryderykowi ksiądz January spuścił wzrok na dół ku zadumie, lecz uśmiech nie schodził mu nadal z twarzy. Fryderyk wstał z kolan, ale zanim opuścił konfesjonał zwrócił się jeszcze do ojca Januarego:

- Proszę księdza. 

- Tak, synu? 

- Mam do księdza jeszcze pytanie w sprawach bieżącego funkcjonowania parafii.

- Pytaj śmiało, nie mam przed Tobą tajemnic synu.

- Parafia zakupiła jakiś czas temu nowiutki autobus. Piękna Setra. 52 miejsca do siedzenia, toaleta i barek. Wiem, że ksiądz już go nawet zarejestrował w wydziale komunikacji, ale musiał księdzu wypaść zupełnie z głowy fakt opłacenia za ów pojazd podatku od środków transportowych. Przygotuję ojcu deklarację. Wystarczy jedynie ją podpisać i przelać pierwszą ratę na wskazany numer konta gminy.

- Nic mi synu nie umknęło. Autobus został zakupiony z datków parafian i służy do celów kultu sakralnego, a więc nie podlega opodatkowaniu. Tak się składa, że w przyszłym tygodniu wybieram się z księżmi z okolicznych parafii do Częstochowy na festiwal chórów chłopięcych. Mnóstwo niewinnych duszyczek będzie śpiewać na chwałę Pana. Będzie co niemiara atrakcji. Chcesz jechać z nami?

piątek, 19 maja 2017

Korona Półmaratonów Polskich - Białystok


Walka o zdobycie Korony Półmaratonów Polskich 2017 – odsłona druga. Po udanym starcie w Gdyni los pokierował mnie tym razem na wschód Polski. Na Podlasie. Do Białegostoku.

Pojechałem umęczyć swe ciało, aby uradować mą duszę. Wyruszyłem w podróż, aby ostro się sponiewierać, by endorfiny mocno uderzyły mi do mózgu. Jest to podobna sytuacja do piątkowego wyjścia do baru. Idziemy się napić, aby być szczęśliwi i zapomnieć o problemach. Nie myślimy o konsekwencjach, jakie czekają nas dnia następnego. Nie myślimy o kacu. Podczas biegu, tak jak podczas picia alkoholu, cieszymy się chwilą. Biegniemy po dobry wynik. Dzisiaj jest świetnie. Jest energia. Jest moc. Jutro będą zakwasy i inne dolegliwości. Ale dzisiaj mamy to gdzieś. Liczy się tylko tu i teraz. Liczy się tylko to, aby się sponiewierać i być beztroskim jak dziecko w piaskownicy.


Białystok oddalony jest szmat drogi od mojej pięknej Środy Wielkopolskiej, na której potęgę i chwałę zasuwam codziennie w Urzędzie Miejskim. Gdy planowałem podróż do stolicy Podlasia bałem się trudów długiej podróży. Jazda z Poznania pociągiem TLK trwa blisko 9 godzin. Zacząłem więc szukać innego sposobu dostania się do Białegostoku. Przez przypadek znalazłem połączenie z Ostrowa Wielkopolskiego. Jest on oddalony w większej odległości od Środy niż Poznań, ale podróż do Białegostoku trwa stamtąd zaledwie 5,5 godziny. I w dodatku podróż przebiega w lepszych warunkach, gdyż transport odbywa się nowoczesnym pociągiem PESA Dart, który potrafi osiągnąć prędkość 160 km/h. Wagony są klimatyzowane, miejsca wygodne. Jest wagon barowy, gdzie można kupić napoje ciepłe i zimne oraz różne dania i przekąski. 



Podróż przebiegała bardzo miło. Jedynym mankamentem był mój współpasażer – obywatel Ukrainy. Nie mam nic do Ukraińców, ale facet oglądał na telefonie jakieś filmiki w ojczystym języku, jednakże nie używał do tego słuchawek. Cały wagon słuchał tego, co on. Nie lubię tego typu ludzi w podróży. Zwyczajnie mnie denerwują, bo przeszkadzają innym. Dobrze, że ja miałem ze sobą słuchawki. Całą drogę słuchałem audiobooka Pauli Hawkins „Dziewczyna z pociągu”. Czytała Karolina Gruszka. Książka bardzo przypadła mi do gustu. Nie można wyobrazić sobie lepszej pozycji do słuchania w pociągu, niż „Dziewczyna z pociągu”. Czułem się prawie jak bohaterka powieści. Bo jechałem pociągiem. Gapiłem się na ludzi i miałem ochotę na piwo. Tylko jeden szczegół się nie zgadzał. Narządy płciowe były inne. I niech tak lepiej pozostanie. Lubię swoje przyrodzenie i nie chcę się z nim rozstawać.

Do Białegostoku dotarłem ok. godziny 14.10. Miasto powitało mnie cudownymi promieniami słońca. Swe pierwsze kroki skierowałem ku miejscu zakwaterowania. Gdy w hotelu zostawiłem walizkę i dokonałem wszystkich formalności związanych z pobytem, to wyruszyłem do biura zawodów, które zlokalizowane było na dziedzińcu Pałacu Branickich. Przed Pałacem mieści się piękny ogród z fontannami i rzeźbami z piaskowca, które przedstawiają bóstwa greckie. Na pamiątkowych medalach z biegu znajdują się co roku wizerunku innych bóstw. W tym roku na medalu widniała postać bogini Flory. Odbiór pakietu przebiegł sprawnie. Zawartość pakietu bardzo mi się podobała, gdyż w jego skład, oprócz mnóstwa ulotek, wchodziła gustowna koszulka biegowa marki 4F. Pakiet kosztował 50 zł, gdyż zapisałem się w pierwszym możliwym terminie. Potem opłaty były już wyższe.


Kiedy miałem już swój numer startowy przyszła pora na zwiedzanie i jedzenie. Karkówka z pieczonymi ziemniakami z restauracji "Chata Podlaska" bardzo przypadła mi do gustu. Całe miasto przypadło mi zresztą do gustu, a konkretnie jego centrum. Spędziłem na spacerze blisko 3 godziny, by wrócić do hotelu i wypocząć przed biegiem. "Willa Pastel" w cenie pokoju oferowała swoim gościom bezpłatny dostęp do strefy SPA. SPA było dość ubogie, bo składały się na nie dwie sauny i grota solna. Spędziłem w niej blisko godzinę na relaksie połączonym z elementem zdrowotnym polegającym na wdychaniu czystego powietrza pełnego magnezu, sodu, jodu i potasu. Pierwszy raz korzystałem z dobrodziejstwa groty solnej, ale wiem, że nie był to mój ostatni raz. Po wyjściu z groty czułem się odprężony, uspokojony i zrelaksowany. Udałem się do pokoju przygotować rzeczy na bieg. Przygotowania umilał mi "Konkurs Piosenki Eurowizji 2017". Głos artystki reprezentującej Belgię oczarował mnie. Piękno w czystej postaci. 






I tym oto sposobem nastał ranek. Za 3 godziny miałem stawić się na linii startu. Szybko zjadłem lekkie śniadanie. Łyknąłem tabletki na trawienie, które brałem już od kilku dni z powodu, jak mi się wydawało wątroby, a jak się potem okazało problem leżał po stronie jelit. Najzwyczajniej przesadziłem z probiotykami i suplementami diety. Byłem za mocno nakręcony na udział w półmaratonie w Białymstoku żeby jakiś tam ból brzucha pokrzyżował mi plany. Wychodząc z hotelu spotkałem trzy sympatyczne i uśmiechnięte biegaczki z okolic Warszawy, które były tak uprzejme, że zrobiły mi pamiątkowe zdjęcie z zawodów. 



Hotel od miejsca startu dzieliła odległość jednego kilometra. Wolnym krokiem zmierzałem do celu. Po drodze mijałem wielu biegaczy. Atmosfera biegu zaczęła mi się udzielać. Endorfiny powoli zaczęły mnie uszczęśliwiać. Zupełnie zapomniałem o lekko bolącym brzuchu. Słońce świeciło mocno, ale nie było parno i gorąco. Dało się biegać. Po zaliczeniu obowiązkowej wizyty w toalecie i po krótkiej, lecz intensywnej rozgrzewce, przywdziałem na siebie pas biegowy z bidonami i żelami energetycznymi. Kto mnie zna dobrze wie, że mam bujną wyobraźnię. Nawet najbardziej prozaiczna czynność dnia codziennego może u mnie wywołać jakieś skojarzenie. Jakąś myśl, dzięki której na chwile pojawi się uśmiech na mojej twarzy, a czasami nawet na twarzach innych osób. Taka myśl wpadła mi do głowy w czasie zakładania pasa biegowego. Wyobraziłem sobie wtedy, że jestem rewolwerowcem z Dzikiego Zachodu, który za chwilę ma pojedynek strzelecki na śmierć i życie. Zakłada on swój pas z pistoletami i pewnym krokiem zmierza na miejsce pojedynku. Moim pojedynkiem na śmierć i życie była walka na trasie o jak najlepszy wynik. Zamiast rewolwerów miałem dwa bidony z izotonikiem. Nie byłem jednak taki całkiem bezbronny. Miałem ze sobą swojego gnata, bez którego nigdzie się nie ruszam. Sami wiecie gdzie... 



Start biegu w Białymstoku przypadł mi do gustu. Wszyscy biegacze na znak wystrzału z armaty zaczęli iść w kierunku linii startu. Był to tzw. start statyczny. Dopiero po paru minutach przekraczało się linię początku pomiaru czasu. W tym momencie kibice wiwatowali na naszą cześć. Czułem się jak rzymski legionista, który wyrusza ze swojego rodzinnego miasta na wojnę po honor i chwałę dla swojej ojczyzny. 


Od początku startu biegło mi się bardzo lekko. Tempo miałem dobre. Takie jak sobie założyłem, czyli każdy kilometr w czasie poniżej 6 minut. Udawało mi się tak do 12 kilometra, gdzie miałem lekki kryzys. Myślę, że powodem tego stanu rzeczy była duża liczba podbiegów na trasie, które jak wiadomo męczą. Gdy zrobiło się płasko na trasie moje tempo wróciło do tego, które sobie założyłem. Dobrą robotę zrobiły także żele energetyczne, które starałem się jeść co ok. 30 minut. Rezultat dobrego tempa dostrzegłem na mecie, gdy doszło do mnie, że udało mi się poprawić życiówkę o 3 minuty i 12 sekund. 



Organizację biegu oceniam bardzo dobrze. Na całej trasie biegaczom towarzyszyli wolontariusze na rowerach, który służyli pomocą taką, jak np. podanie czegoś do picia lub wsparcie psychiczne. Trasa biegu była ciekawa. Przebiegała przez centrum miasta, co najbardziej lubię, ale i po obrzeżach. Dzięki temu było mi dane zobaczyć Kampus Uniwersytetu Białostockiego oraz stadion Jagiellonii. Wielkim minusem były dla mnie punkty odżywcze, które moim zdaniem były za małe i robiły się przy nich kolejki po wodę. Pierwszy punkt odżywczy pojawił się dla mnie zupełnie znikąd . Zaskoczył mnie, co było rezultatem tego, że żel musiałem popijać izotonikiem, a nie wodą. Dalsze punkty były lepiej oznaczone, ale nadal za małe. Ich wydajność była słaba. Robiły się przy nich niepotrzebne kolejki. Na trasie brakowało kurtyn wodnych , ale organizator raczej nie spodziewał się tak nagłego ataku ciepła. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że tydzień przed biegiem kilka głównych ulic Białegostoku była zalana w wyniku gwałtownych opadów deszczu. Na trasie zbyt mało było punktów muzycznych, które bardzo pomagają w bieganiu. Było kilku DJ-ów, ale jak dla mnie niewystarczająco. Na trasie musi być głośno. Lepiej się wtedy biega. 


W hotelu zostałem jeszcze na jedną noc, aby zregenerować się przed wielogodzinną podróżą powrotną. Grota solna szybko postawiła mnie na nogi. W pociągu miałem zamiar oglądać serial "Fargo" na komórce w aplikacji Showmax, jednak problem z zasięgiem skutecznie mnie do tego zniechęcił. Wybrałem tradycyjną książkę - "Ciało i krew" G. Mastertona. Postanowiłem także spróbować jakie dania serwuje Wars. Kotlet schabowy z ziemniakami nie powalał, ale za to surówka była boska.


Plan zdobycia Korony Półmaratonów Polskich w sezonie 2017 wykonany w 40%. Jeszcze tylko Grodzisk Wielkopolski, Gniezno, Kraków, a potem już tylko radość.





czwartek, 11 maja 2017

Słów kilka o pewnym dniu


To był maj, lecz nie pachniała Saska Kępa, jak w piosence Rodowiczki. Było zimno, padał śnieg - jak w mordę strzelił typowo majowa pogoda. Przynajmniej można było na coś ponarzekać. A że mam w sobie cząstkę prawdziwego Polaka, to narzekać lubię. Twierdzę nawet, że kiedyś narzekało się lepiej. Dziś to już nie to samo narzekanie.

Sobota. Godzina 8.00. Obudził mnie budzik. Mam coś w sobie z masochisty. W dzień wolny od pracy ustawiam budzik żeby nie zaspać. Ale na co nie zaspać? Tego już nie wiem. Może to nie gen masochisty tylko zwykłego idioty? Tego też nie wiem. Pytałem się kiedyś mamy czy jestem normalny? Odpowiedziała ze smutną miną, że kocha mnie takim, jaki jestem. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że jestem popierdolony. Nie ma nic gorszego niż oszukiwać siebie samego. Ja przynajmniej jestem ze sobą szczery. Zboczyłem trochę ze ścieżki mojej opowieści, ale tylko na chwilę, bo musiałem w krzaki za potrzebą...

Obudził mnie budzik. Jak co poranek łyknąłem na dzień dobry dwie tabletki probiotyku. Oficjalnie na zdrowe jelita i poprawę odporności. Faktycznie po to, by łatwiej pozbyć się porannego balastu w klopie, który niektórzy pieszczotliwie zwą ósmym pasażerem Nostromo. Odczekałem 15 minut i łyknąłem syntetyczny hormon tarczycy. To z konieczności, nie z wyboru. Dałem swojemu organizmowi 30 minut na wchłonięcie wynalazku produkcji niemieckiej i zacząłem delektować się kuloodporną kawą. Nescafe Intenso, mleko ryżowe, erytrytol i łyżka oleju kokosowego. Wiem, że nie brzmi to normalnie. Ważne, że smakuje, stawia na nogi i łagodzi głód towarzyszący diecie redukcyjnej.



Gdy delektowałem się tłustą kawą odezwał się mój inteligenty telefon. Mym pięknym, hipnotyzującym, niebieskim oczom ukazała się wiadomość od kolegi Grzegorza vel Jokera, który swoją ksywkę zawdzięcza szerokiemu uśmiechowi. Oznajmił mi, że za godzinę wybiera się do miasta promującego się hasłem: "Poznań wart poznania" do pewnego handlarza skrywającego w swym garażu wiele cennych dla gracza przedmiotów. Gry, pady, standy i inne akcesoria marki Sony i Nintendo. Bez wahania przyjąłem jego propozycję towarzyszenia mu w podróży po skarby aż na drugi koniec Poznania. 

Miałem jeszcze całą godzinę do wyjazdu. Czas ten spożytkowałem najlepiej jak się dało. Usmażyłem na śniadanie jajecznicę z roszponką, pomidorami i szczypiorkiem. Dodałem kurkumy i spiruliny. Efekt końcowy przypominał żółtawo-zieloną kupę niemowlaka, ale smak potrawy był zadawalający. Nie wiem, czy lepszy niż kupa niemowlaka, bo takowej nie kosztowałem. Jednak kierując się wskazaniem moich nozdrzy śmiem twierdzić, że nawet jajecznica w moim wykonaniu, choć wygląda jak kupa niemowlęcia, to i tak smakuje zdecydowanie lepiej. 

Grzegorz jak zwykle był punktualny. Wpakowałem się do auta i ruszyliśmy w podróż pełną przygód. Czułem się jak konkwistador, który płynie, aby ograbić z drogocennych dóbr rdzennych mieszkańców Ameryki. Grzegorz, choć próbował stwarzać wrażenie opanowanego, był cały podekscytowany. Sutki nie stanęły mu dęba, ale wyraźnie było czuć od niego silny powiem endorfin. Podróż minęła nam na dywagacjach jakie skarby skrywa garaż tajemniczego handlarza. Gdy dotarliśmy na miejsce odbyliśmy z Jokerem prawdziwie męską rozmowę, podczas której ustaliliśmy, że na widok interesujących nas przedmiotów nie okazujemy ekscytacji oraz, że ostro się targujemy.

Silnym uściskiem dłoni powitał nas mężczyzna w średnim wieku. Bez zbędnych ceregieli zaprosił nas do swojego skarbca, czyli zwykłego zagraconego i pełnego kurzu garażu. Dla nas była to istna Mekka gracza. Facet miał mnóstwo gier na PSX-a, PS2 i GameBoy Color (same podróbki). Kolega Grzegorz nastawiony był na zakup gier na Szaraka, gdyż jest wytrawnym kolekcjonerem. Ja nastawiłem się na gadżety, ale mojej uwadze nie umknęły trzy produkcje na drugie PlayStation.


Właściciel zagraconego garażu okazał się być skarbnicą wiedzy o grach i konsolach. Handlem sprzętem dla graczy zajmował się od początku lat 90. Miał swój własny sklep i salon gier pod rondem Kaponiera. Będąc dzieckiem kupiłem u niego kilka gier. Zaopatrywał on także w gry i konsole sklepy w okolicznych miejscowościach, w tym i w mojej Środzie Wielkopolskiej. Trudnił się przerabianiem konsol i sprzedażą zapasowych kopii gier. Grzegorz, oprócz blisko 10 gier na PSX-a, kupił ponadto kilka padów do pierwszego pleja. Zainteresowany był także standem do PSX-a, który facet miał w swoim salonie, jednak żądał za niego horrendalnie wysoką sumę, więc do żadnej transakcji nie doszło. Ja, oprócz 3 gier, kupiłem jeszcze dwie rzeczy: torbę do przenoszenia konsoli i stojak na konsolę i telewizor. O jednym i drugim marzyłem w dzieciństwie. Po wielu latach moje marzenie się spełniło.


Pełni radości i zadowolenia po udanych zakupach udaliśmy się w kierunku Środy Wielkopolskiej. Po drodze zaliczyliśmy wizytę na stacji benzynowej, gdzie oddałem niewyobrażalne ilości moczu do tamtejszej muszli klozetowej. A wszystko to z powodu braku soli w organizmie, która zatrzymuje wodę, a której to ja pozbyłem się zbyt dużo podczas odchudzania. Mówię to ku przestrodze – pilnujcie soli w organizmie, bo będziecie latać do kibelka po każdej wypitej szklance wody. Polecam sól himalajską lub naszą kłodawską.

PS.
Akcja powyższej opowieści faktycznie działa się w kwietniu. Było ciepło i nie padał śnieg. Jajecznicy nie jadłem. Sama wyprawa wydarzyła się naprawdę, ale jej otoczka to wytwór mojej bujnej wyobraźni. Wszystkie zakupy były prawdziwe, a ja nadal jestem popierdolony.

sobota, 6 maja 2017

Lęki i koszmary

"A w duszy mej pogrzeby bez orkiestr się wloką,
W martwej ciszy - nadziei tylko słychać lęk,
Na łbie zaś schylonym, w triumfie, wysoko,
Czarny Sztandar zatyka groźny tyran - Lęk." - Charles Baudelaire Spleen II



Chyba nie ma takiej osoby na świecie, która chociaż raz w życiu nie odczuwałaby tego okropnego uczucia jakim jest lęk. Ja odczuwałem go często. Na szczęście, dzięki przychylnym ludziom i swojej ciężkiej pracy, uczucie lęku rzadko mi teraz towarzyszy. Można powiedzieć, że jest on pod moją iluzoryczną kontrolą.

Czym w ogóle jest lęk? Jest on reakcją na zagrożenie, którego źródło nie jest nam dokładnie znane. Boimy się, ale sami do końca nie wiemy czego. Chcielibyśmy przestać się bać, ale nie potrafimy nad tym zapanować. Lęk pojawia się u nas także wtedy, gdy człowiek nie może lub nie umie zagrożeniu stawić czoła. Jest rodzajem sygnału alarmowego, który jest stałym elementem naszego życia.  

Czego się boimy? Na to pytanie każdy z nas odpowie inaczej. Ja od małego boję się węży. Jest to lęk pierwotny zakorzeniony w mojej psychice. Prawdopodobnie nabyłem go w dzieciństwie. Wąż w wierze chrześcijańskiej symbolizuje szatana. Księża i katecheci uczą małe dzieci, że Bóg jest dobry i miłościwy, a szatan to jego zupełne przeciwieństwo. Symbolizuje on zło i wszystko co najgorsze. Od najmłodszego wieku pamiętam, że miałem bujną wyobraźnię. Musiałem sobie mocno zakodować w psychice, że wąż jest zły i mimo tego, że nigdy żaden wąż nie wyrządził mi krzywdy, to teraz się ich panicznie boję. Mogę je oglądać w TV, ale miejsca w ZOO poświęcone gadom omijam szerokim łukiem.



Miewacie czasem senne koszmary? Chciałbym żebyście ich nie mieli, ale to niestety niemożliwe. Każdy z nas od czasu do czasu ma jakiś straszny sen. Szczególnie w pamięć zapadły mi dwa moje koszmary. Pierwszy pojawiał się cyklicznie, gdy byłem małym chłopcem, a raz nawet powrócił w okresie młodzieńczym. Zawsze zaczynał i kończył się tak samo. Otwierałem drzwi do piwnicy i nagle naprzeciw mnie pojawiał się szatan, który energicznym ruchem zakładał mi na głowę klatkę dla ptaków w stylu retro. Po wszystkim budziłem się zawsze zlany potem. Drugi koszmar przyśnił mi się tylko raz, bodajże gdy uczęszczałem jeszcze do gimnazjum. Wraz z grupką nieznanych mi osób stałem na baczność w szeregu. Była piękna, wiosenna pogoda. Ptaki dawały swój koncert, a promienie słońca ogrzewały moją twarz. Naprzeciw mnie stał żołnierz. Wysoki, dobrze zbudowany i przystojny. Ubrany był w mundur oficera SS. W ręku dzierżył bagnet, który był tak wypolerowany, że aż odbijał promienie słońca. Oficer patrzył mi prosto w oczy. Po chwili milczenia odezwał się do mnie. Nie znając języka niemieckiego nie potrafiłem go zrozumieć. Milczałem. Nagle uśmiechnął się do mnie szeroko, by po chwili z impetem wbić mi bagnet w dolną część brzucha. Z coraz to szerszym uśmiechem na twarzy i nie przerywając nawet na chwilę kontaktu wzrokowego, silnym i pewnym ruchem pociągnął bagnet ku górze rozpruwając mi brzuch. Moje wnętrzności zaczęły ze mnie wypadać na betonowe podłoże. Wkoło było pełno krwi. Esesman po dłuższej chwili lawirowania bagnetem we wnętrzu mojego brzucha, postanowił go wyciągnąć. Od razu padłem na ziemię. On jakby to nic dla niego nie znaczyło wyciągnął z kieszeni chusteczkę i próbował wyczyścić swój bagnet z mojej krwi. Odwrócił się na pięcie i odmaszerował do swojej kwatery zostawiając mnie w kałuży własnej krwi.


Pamiętacie, jaki horror wystraszył Was po raz pierwszy tak, że nie mogliście potem zasnąć? Na myśl przychodzą mi dwa tytuły: "Wysłannik Piekieł" i "Wzgórza mają oczy". Oba filmy obejrzałem w zbyt wczesnym wieku. Miałem około 9 lat. Dobrze wiedziałem, gdzie rodzina chowa przede mną kasety VHS, na które ich zdaniem byłem za młody. Mieli rację, że nie powinienem ich oglądać, ale wiecie jak to jest: dziecko zawsze jest mądrzejsze.  Po seansie rzeczonych produkcji miałem problem z zaśnięciem przez parę dni mimo tego, że filmy oglądałem ze zmrużonymi ze strachu oczami, które dodatkowo zasłaniałem dłonią podczas krwawych momentów. Dostałem srogą lekcję od życia, która poskutkowała tym, że już więcej nie podkradałem ukrytych przede mną kaset video z horrorami. Podkradałem jedynie komedie erotyczne typu "Lody na patyku". Po nich miałem przyjemniejsze sny.



A jak wygląda sprawa ze strachem i lękiem w grach? Jest wiele gier, które powodują u nas szybsze bicie serca.  Moim pierwszym kontaktem z grą typu survival horror była gra "Resident Evil 2". Na początku bałem się w nią grać. Obserwowałem tylko jak koledzy grają. Potem pomagałem im w grze robiąc za lektora opisu przejścia z którejś gazety o tematyce konsolowej. Po jakimś czasie odważyłem się zagrać w RE2, aby w końcu kupić swój egzemplarz gry i przechodzić ją na czas i na coraz to lepsze rangi. Gra ma dreszczyk grozy. Walka z zombie i innymi potworami zapewnia nam dużo rozrywki. RE2 naszpikowany jest wieloma momentami, w których podskoczymy ze strachu.
Czy ktoś każe nam grać w tego typu gry? Pewnie, że nie. Gramy w nie, bo tego chcemy. Jest w człowieku taka chęć do przeżywania silnych emocji. Strach jest niewątpliwie jedną z nich. Lubimy się bać ponieważ chcemy spróbować oswoić swoje lęki lub po prostu potrzebujemy dawki adrenaliny. Ile ludzi, tyle powodów. Ja lubię się bać podczas grania, bo wtedy wiem, że żyję. Krew szybciej krąży w żyłach. Serce mocniej bije w klatce piersiowej. Wszystkie zmysły się wyostrzają. Gdy źródło lęku się skończy przeżywam swoiste katharsis. Czuję się oczyszczony. Mam poczucie zwycięstwa. Przetrwałem. Wygrałem ze strachem. On już przeminął, a ja nadal trwam...