piątek, 24 sierpnia 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #17

W dzisiejszej kronice oddam głos swojej wiernej fance i podzielę się z Wami listem, jaki od niej otrzymałem po zawodach o nazwie III Nocna Dycha Kopernika, które odbyły się w Toruniu w pewną sierpniową sobotę.

"Drogi Panie Tomaszu,

zaczynam swój list w bardzo formalny sposób, gdyż nie chciałabym Pana w żaden sposób urazić oraz chciałabym okazać należny Panu szacunek. W dalszej części listu pozwolę sobie zwracać się do Pana po imieniu. Jeśli poczuję się Pan tym faktem w jakikolwiek sposób urażony, to z góry Pana przepraszam i proszę o wybaczenie mojego lekkomyślnego zachowania. A więc Tomku :-) Zapewne tego nie wiesz, ale śledzę rozwój Twojej kariery biegowej od pierwszego Twojego startu. Już kilka lat temu dostrzegłam nie tylko Twój talent, ale i nieprzeciętne piękno, przy którym uroda greckich herosów to wręcz szkaradna szpetota. Nie wiesz z pewnością, że w miarę możliwości udaję się na wszystkie zawody, aby Ci kibicować, a nie raz i nie dwa zdarzało mi się ukradkiem obserwować Twoje treningi realizowane na średzkich trasach biegowych. Gdy doszły mnie słuchy, że zamierzasz wystartować w nocnym biegu w Toruniu nie wahałam się nawet chwili i szybko podjęłam decyzję, aby pojechać do miasta Rydzykowego i kibicować Ci na trasie biegu. 


Tak się akurat złożyło, że nasz ukochany ksiądz proboszcz Janusz organizował wycieczkę do siedziby mojej ulubionej rozgłośni radiowej, która powstała i dobrze funkcjonuje dzięki mądrości i roztropności w działaniu Ojca Dyrektora Tadeusza. Niebiosa nade mną czuwały. Postanowiłam upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i połączyć zwiedzanie Radia Maryja z kibicowaniem Tomaszowi. Nie czas tu ani nie miejsce, aby opowiadać ile dobra i łask bożych dostąpiłam składając obowiązkową dla wszystkich zwiedzających radio ofiarę. 100 złotych to niewygórowana opłata za możliwość przebywania w świętym miejscu. Czułam tam jak łaski Pana naszego wypełniają moją duszę. Pielgrzymka do Ziemi Świętej oraz do sanktuarium w Medziugorie ani nawet nawiedzenie Kościoła Ścięcia Głowy św. Jana Chrzciciela w Pyzdrach w ubiegły weekend nie dały mi takiego uczucia obcowania z naszym Stwórcą, jakie zapewniła mi wizyta w toruńskiej rozgłośni. Miałam pisać o biegu, a nie o mojej pasji jaką jest nawiedzanie miejsc świętych. O moim hobby opowiem Ci Tomaszu, gdy Przenajświętsza Panienka zorganizuje nam spotkanie w cztery oczy przy pysznej kawie. Proszę ją o to już od dawna. Liczę, że szczera modlitwa oraz post ofiarowany w tej intencji przyniesie zamierzone efekty. Nie niepokój się Tomaszu. Mam wobec Ciebie szczere intencje. Chciałabym Cię po prostu poznać. Jest to moje marzenie. Niezbyt często zdarza się, aby jedna osoba łączyła w sobie urodę, urok osobisty i uroczy wdzięk oraz talent do szybkiego biegania, jak ma to miejsce w Twoim Tomku przypadku.


Nie wiedziałam kiedy będziesz na miejscu, dlatego już od godziny 15.00 czekałam cierpliwie w centrum handlowym Atrium Copernicus, gdzie mieściło się biuro zawodów. Na moje szczęście była to niedziela wolna od handlu. W całym centrum nie było ludzi. Ze spokojem mogłam udać się do mieszczącego się tam sklepu z dewocjonaliami, którego zakaz handlu, zgodnie z wolą prawodawcy, nie obowiązuje. Mieli duży wybór asortymentu. Nie wiedziałam na co się zdecydować. Ostatecznie nabyłam butelkę na wodę święconą w kształcie Maryi zawsze dziewicy z nakrętką w kształcie korony. Mam kilka takich w swojej kolekcji, ale w dobie wszechobecnego szatana pojemników na wodę święconą nigdy za wiele. Kupiłam także mały drobiazg dla Ciebie - medalik ze świętym Dyzmą - patronem złodziei, gdyż czuję, że gdy zobaczyłam Cię po raz pierwszy w pełnej i spoconej krasie na trasie biegu skradłeś moje serce Tomaszu. 

Cierpliwie czekałam na Twój przyjazd odpoczywając sobie w cieniu sędziwej brzozy. Czas oczekiwania umilała mi lektura Apokalipsy Św. Jana. "I ujrzałem Bestię wychodzącą z morza, mającą dziesięć rogów i siedem głów, a na rogach jej dziesięć diademów, a na jej głowach imiona bluźniercze" - to mój ulubiony fragment. W moim odczuciu nie ma bardziej bluźnierczego imienia niż Donald chociaż pewnie cała ta PO pełna jest bluźnierców. Dobry z Ciebie człowiek, widać to po Twoich oczach, dlatego z pewnością podzielasz moje zdanie. Tak cudowny człowiek jak Ty nie splamiłby grzechem ciężkim swej duszy głosując na Platformę.


Godziny cierpliwego oczekiwania opłaciły się. Tuż po godzinie 18.00 Twoja piękna sylwetka wyłoniła się z auta. Dostrzegłam, że w podróży towarzyszyli Ci Aneta i Sylwester. Na liście startowej ujrzałam jeszcze Twojego kolegę klubowego Kamila, ale on pewnie przyjechał własnym środkiem lokomocji. Gdy wychodziłeś z biura zawodów z już odebranym pakietem, który z daleka wydawał się bardzo sowity, gdyż worek z zawartością był cały wypchany, świat na chwilę się dla mnie zatrzymał. Widziałam jedynie Twoją smukłą, lecz muskularną sylwetkę. Poruszałeś się pięknie i dostojnie niczym Św. Jerzy, który jak zapewne wiesz, zasłynął tym, że pokonał najprawdziwszego smoka. W tamtej chwili marzyłam jedynie o tym, byś zabrał mnie kiedyś na Nieszpory lub Ciemną Jutrznię. Nabożeństwo w Twoim towarzystwie Tomku nabrałoby rangi duchowego przeżycia. Nawet nie wiesz, ile bym dała za możliwość wspólnego dzielenia z Tobą ławki w mojej parafii. Po cichu liczyłam, że dostrzeżesz mnie, gdzieś tam w tłumie i poczęstujesz smakołykami z pakietu. Tak się jednak nie stało. Widziałam jak sam pałaszujesz pierniki, batony i popijasz je smoothie. Przyznam, że zrobiło mi się smutno na sercu i duszy. Po chwili refleksji zdałam sobie sprawę, że Ty jeszcze nie masz pojęcia o moim istnieniu i wtedy właśnie wpadłam na pomysł napisania do Ciebie listu. Czekałam bardzo długo w ukryciu na parkingu na moment, w którym zdecydujesz się przymierzyć koszulkę z pakietu. Już raz było mi dane oglądać Twoją muskularną klatkę piersiową na jakichś zawodach i przyznam się, choć mówię to trochę nieśmiale, ale masz o wiele piękniejszy tors niż sam Jezus Zbawiciel, którego ukrzyżowana sylwetka z nagą klatką piersiową zdobi naszą średzką świątynię. Nie obawiaj się jednak, że żyję w grzechu. Moja dusza jest czysta. Wyspowiadałam się ze swojego pożądania przed samym wyjazdem do Torunia, aby odbyć tę duchową podróż z czystym sercem i duszą.   


Tak, jak nagle się pojawiłeś, tak też nagle mi zniknąłeś. Tylko na chwilę spuściłam Cię z oczu, aby nacieszyć swój wzrok nowym różańcem, który kupiłam od Ojca Dyrektora, a Ty już wraz ze znajomymi odjechałeś w nieznanym mi kierunku. Do startu biegu pozostało jeszcze kilka godzin. Czas wolny postanowiłam wykorzystać na chwilę zadumy w jednym z licznych toruńskich kościołów. Mój wybór padł na parafię PW Św. Katarzyny. Spędziłam tam kilka dłuższych chwil na modlitwie w intencji Twojego udanego startu. Prosiłam św. Ritę, patronkę spraw beznadziejnych, o dar nowego rekordu życiowego na dystansie 10 km oraz o wzmożoną opiekę anioła stróża, aby Ci się Tomku żadna kontuzja nie przypałętała podczas nocnego biegu po świętej ziemi toruńskiej. Niebiosa muszą mieć jakiś większy plan w stosunku do nas dwojga, bo gdy wychodziłam z kościoła dostrzegłam Twoją sylwetkę na parkingu usytuowanym naprzeciwko. Teraz postanowiłam być bardziej czujna i nie spuścić Cię z oczu aż do samej mety biegu.

Udałeś się wraz ze swoimi znajomymi na ulicę Szeroką, aby się posilić dobrą strawą przed biegiem. Nie obraź się, ale śledziłam Cię cały czas. Włoska sałatka, którą spożywałeś w restauracji "Metropolis" wyglądała na pyszną. Widziałam również, że uraczyłeś się sokiem wyciskanym z buraka i jabłek. Podziwiałam Twoją odwagę, aby jeść ciężkostrawne danie przed biegiem i w dodatku popić je sokiem z buraka. Musisz mieć Tomku jelita ze stali. Ja z pewnością po takiej kolacji miałabym na trasie biegu niezłą rewolucję. Można powiedzieć, że byłaby to gastryczna rzeź niewiniątek.


Na starcie biegu, który miał miejsce przed Centrum Handlowym Atrium Copernicus, byłam chwilę przed Wami. Udało mi się Was wyprzedzić jedynie dzięki uprzejmości siostry Hortensji, która pożyczyła mi swój rower. Inaczej nie udałoby mi się tak szybko przemieścić. W mieście to rower ma przewagę nad autem. Nie trzeba stać w korkach tylko szybko sunąć do celu. Nie wiem Tomku czy w Twoim przypadku też wystąpił ten problem, dlatego pytam, aby przekonać się czy tylko ja miałam takiego pecha, że w toalecie w centrum handlowym nie miałam światła? Strasznie to utrudniło korzystanie z kabin, gdyż w ich wnętrzu panowały egipskie ciemności. Trochę się bałam, że nie trafię do muszli i wyjdę na niezłą gogę. Otuchy dodała mi pieśń religijna, którą pod wpływem stresu zaczęłam śpiewać na głos: "Światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnia". Myślałam, że inni ludzie przyłączą się do wspólnego śpiewania, jak ma to miejsce na pieszych pielgrzymkach do miejsc świętych, ale widocznie nikt nie znał tekstu. Zmuszona byłam zatem do śpiewania solo. Pieśń podziałała, bo ani jednak kropla moczu nie splamiła mojego odzienia wierzchniego.

Nawet nie zdajesz sobie sprawy Tomaszu, jak cudnie wyglądałeś podczas rozgrzewki, którą przeprowadzałeś wewnątrz centrum, aby uniknąć wychłodzenia organizmu. Pot spływał Ci po czole w majestatyczny sposób. Chciałam niczym Weronika otrzeć Ci go z czoła, lecz nie miałam chusteczki, a papier toaletowy pożyczony z miejskiego szaletu z toruńskiej starówki średnio się do tego nadawał.  Nie licował on z powagą tak doniosłej chwili, jak start Tomasza w III Nocnej Dyszce Kopernika.



Punktualnie o godzinie 22.45 rozpoczął się bieg. Start poprzedził krótki pokaz fajerwerków. Biegacze wyruszyli na trasę biegu przy motywie muzycznym z filmu "Rydwany ognia". Trasa była płaska i szybka. Sprzyjała osiąganiu dobrych czasów. Meta usytuowana była na Przystani Toruń w innej części miasta. Aby nie tracić z Tobą Tomku kontaktu wzrokowego czym prędzej, zaraz po tym, jak wyruszyłeś na trasę, wsiadłam na rower pożyczony od wspaniałomyślnej siostry Hortensji z zakonu sióstr Adoratorek Krwi Chrystusa, którą poznałam podczas chwili zadumy w kościele Św. Katarzyny. Jechałam chodnikami, aby nie przeszkadzać innym, którzy biegli ulicami miasta. Widziałam, że zacząłeś bieg ostrożnie. Dopiero na drugim kilometrze przyśpieszyłeś i biegłeś w swoim optymalnym tempie. W granicach 5 kilometra dostrzegłam w Twoich oczach oznakę zmęczenia. Jednak żel, który chwilę później zażyłeś, w sposób widoczny gołym okiem dodał Ci mnóstwo sił. Znacznie ruszyłeś do przodu. Nie nadążałam pedałować na swoim rowerze. Odmówiłam w myślach litanię do wszystkich świętych w intencji zwiększenia moich umiejętności kolarskich. Po skończonej modlitwie nagle poczułam ogromny zastrzyk energii, który pozwolił mi dotrzymać Ci Tomku kroku.

Nagle na 8 kilometrze, nie wiedząc czemu, zatrzymałeś się i zamiast biec do mety zacząłeś iść. Moją pierwszą myślą było to, że może zaszkodziła Ci kolacja i miałeś jakieś problemy żołądkowe, ale to było niemożliwe, bo jesteś doświadczonym zawodnikiem i takie przygody Ci się na zawodach nie przytrafiają. Był to pewnie chwilowy skurcz spowodowany brakiem magnezu w mięśniach, co było skutkiem trwających już od dłuższego czasu upałów. Jednak tak, jak szybko się zatrzymałeś, tak też szybko wróciłeś do biegu. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że miałeś problem ze skurczami, a nie ze strawionym pokarmem, który próbował wydostać się na zewnątrz. Zatrzymywałeś się i zaczynałeś biec jeszcze kilka razy. Było mi Ciebie żal. Strasznie mocno musiały Cię łapać te skurcze.


Ostatecznie na metę dotarłeś z czasem 58m30s. Byłeś ostatni wśród zawodników Polonii, ale pamiętaj, że ostatni będą pierwszymi jak rzecze Pismo Święte. Na mecie zebrałam się na odwagę i chciałam do Ciebie podejść, przedstawić się, ale Ty nie usłyszałeś mojego wołania, bo od razu po odebraniu medalu udałeś się do Toi - Toi-a. Nie chciałeś nawet wody ani piernika od obsługi technicznej. To chyba nie były jednak skurcze. Trudno. Widocznie taki był plan boży. Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze na jakimś biegu lub na jakimś nabożeństwie i będzie nam w końcu dane poznać się i zamienić kilka słów w cztery oczy.


Z wyrazami szacunku Twoja wierna fanka - Perpetua.

Ps. Moja koleżanka Felicyta zdradziła mi kiedyś w prywatnej rozmowie, że w jej opinii Sylwek jest od Ciebie przystojniejszy. Przypadkiem nie wierz w to. Ta głupia suka na niczym się nie zna."


Przyznam się, że nie wiem, co myśleć o liście od Perpetuy. Włożyła wiele trudu, aby mnie poznać. Z pewnością odpiszę na jej list, bo tego wymagają dobre maniery. Ale kiedy to nastąpi czas pokaże. Trzeba jej jednak przyznać, że w ciekawy sposób opisała przebieg zawodów w Toruniu tym samym oszczędziła mi sporo czasu, który będę mógł spożytkować na napisanie innego teksu. Aby dopełnić obraz zawodów dodam, że w klasyfikacji drużynowej zajęliśmy 7 miejsce na 15 ekip, a Sylwek i Aneta ustanowili nowe rekordy życiowe.

piątek, 17 sierpnia 2018

Wyznanie tłustego gracza

Do 19 roku życia ważyłem ponad 120 kg przy wzroście 182 cm. Tak wysoka waga nie przyczyniała się do prowadzenia przeze mnie aktywnego życia towarzyskiego. Miałem swoje grono znajomych, a nowych osób nie chciałem poznawać. Raz, że się wstydziłem, a dwa, że się bałem. Osoba z taką dużą nadwagą w nowym środowisku staje się obiektem drwin i wyzwisk. Człowiek się oszukuje, że kolejny raz usłyszenie o sobie "gruby" nie wyrządzi mu krzywdy, bo zdążył się do niego przyzwyczaić, ale prawda jest taka, że to zawsze boli. Cholernie mocno boli. Nie idzie do tego przywyknąć.


Nie wspominam tego etapu życia, aby użalać się nad sobą, lecz aby pokazać Wam, jak w momentach największego smutku i przygnębienia gry umiliły mi życie. Chciałbym pokazać Wam, jaką mają moc. Nie tylko zapewniają rozrywkę, ale stanowią swoisty lek na zło tego świata. Mam ochotę podzielić się z Wami moją historią. Opowiem Wam o losach pulchnego nastolatka, który w momentach wielkiej rozpaczy uciekał w wirtualny świat, bo tylko tam nie był oceniany przez pryzmat swojej fizyczności. Tylko tam mógł być kimś innym. Kimś z ciałem, które nie jest obiektem szyderstw zupełnie obcych i nieznanych  mu ludzi.

Pamiętam, jak wielokrotnie zdarzało mi się wracać ze szkoły do domu ze łzami w oczach, które były wynikiem przyjęcia do wiadomości kolejnych wyzwisk związanych z moją wagą. "Tłusty", "gruby", "świnia", "prosiak" i tego typu inwektywy potrafią ranić bardziej niż uderzenia pięścią. Rany fizyczne goją się szybko. Zraniona psychika potrzebuje na rekonwalescencję znacznie więcej czasu. A i tak mimo jego upływu pozostają na niej blizny, które ciężko usunąć nawet do końca życia. Eldo w swoim utworze "Plaża" śpiewał, że "aby nie zwariować trzeba uciec w samotność." Posłuchałem go, ale nie do końca, jak to mam w swoim zwyczaju. W chwilach smutku zamykałem się sam w pokoju, ale nigdy nie byłem samotny. Miałem gry, które zabierały mnie do innych światów, gdzie mogłem przeżywać piękne przygody i gdzie nikt nie obrażał mnie jedynie z powodu nadmiaru kilogramów.

Grając w Final Fantasy VIII mogłem wcielić się w postać Squall'a Leonarth'a, aby pomóc Galbadii przejąć władzę absolutną nad światem. Byłem wysokim, przystojnym młodzieńcem. Fizycznie dzieliły nas lata świetle, ale duchowo łączyła nas jedna cecha - oboje byliśmy introwertykami, którzy nie mieli zaufania do innych ludzi. Może dlatego po dziś dzień tak dobrze wspominam długie godziny spędzone z FFVIII. Rozumiałem każde zachowanie głównego bohatera oraz motywy, jakie kierowały jego poczynaniami. Gdy analizuję tę sytuację po latach, gdy jestem już o wiele mądrzejszy, a moja sfera emocjonalna jest zdecydowanie lepiej poukłada niż gdy byłem nastolatkiem, dostrzegam jak świat gier pozytywnie wpłynął na moje życie. Dał mi wytchnienie od smutków dnia codziennego. Pozwolił też zrozumieć, że z każdej sytuacji, nawet tej najgorszej, jest jakieś wyjście. Skoro Squall dał sobie radę, to czemu ja miałbym nie dać?


Gdy ogrywałem pierwszego Tekkena skupiałem się głównie na opanowaniu w pełni postaci Paula Phoenixa. Reprezentował on wszystkie cechy, których ze świecą było szukać u mnie. Sprawny fizycznie, pewny siebie i diabelnie silny. Może był arogancki, ale zawsze chciałem być jak Paul, bo był moim przeciwieństwem. Gdy tłukłem po mordach kolejnych przeciwników wyobrażałem sobie twarze tych wszystkich osób, które kierując obelgi w moją stronę sprawiały mi tyle przykrości. Chociaż w ten sposób mogłem się zrewanżować. Dzięki temu w jakimś stopniu mogłem wyładować drzemiącą we mnie frustrację. Nie byłem najgorszy w Tekkena. W osiedlowych turniejach organizowanych w gronie znajomych szło mi całkiem dobrze. Była to pewnie kwestia tego, że poświęcałem dużo czasu na szlifowanie swoich wirtualnych umiejętności bitewnych. Powiem szczerze, że takie zachowanie bardzo pomogło mi nie zwariować. Wychodzi na to, że gry to nie tylko rozrywka i zapychacz czasu, ale także dobry środek terapeutyczny. 


Odwagę do walki z okrutnymi momentami dnia codziennego czerpałem z przygód Leona i Claire z Resident Evil 2. Można powiedzieć, że katowałem tę grę, gdyż przechodziłem ją przynajmniej raz w tygodniu za każdym razem walcząc o ukończenie danego scenariusza w jak najlepszym czasie. Takie konsekwentne granie w celu poprawy swoich umiejętności i wyników pokazało mi, że ciężką pracą można wiele osiągnąć. Jestem pewien, że nauka, którą wyniosłem z tej lekcji, zaprocentowała wiele lat później podczas mojej udanej próby odchudzania, w wyniku której zrzuciłem ok. 40 kg zbędnej masy. Miałem przy okazji tej walki z samym sobą wiele chwil słabości, ale nie poddałem się, bo wiedziałem, że małymi lecz konsekwentnymi krokami można dojść do założonego celu. Gry pozwoliły mi dostrzec tę prawdę. Dzięki nim przejrzałem na oczy. Pamiętam, jak godzinami grałem daną trasą w Gran Turismo 2, aby osiągnąć idealny czas przejazdu. Wielokrotnie człowiek ma chwilę załamania. Zaczyna wątpić czy jego zachowanie ma sens. Zadaje sobie pytanie: "po co poświęcać na grę tyle czasu?". Myśli, czy aby nie rzucić wszystkiego w kąt? Podczas odchudzania przechodzi się przez ten sam mechanizm. Zaczyna się wątpić w sukces i pragnie się uciec do starego trybu życia, bo ten zna się najlepiej, a przyszłość jest mglista i niepewna. Konsekwencja w działaniu, jakiej uczą gry, procentuje w życiu realnym. U mnie zaprocentowała poprawą sylwetki i całkowitą zmianą stylu życia.


Chwilę beztroski i zapomnienia dawały mi godziny spędzone w Ridge Racer Type 4. Była to szybka i efektowna gra, gdzie gaz dociskało się do dechy na zakrętach, a wszystkie ostre łuki pokonywało bokiem. Muzyka, piękna i kolorowa grafika działały na moje nerwy jak tabletki uspokajające z grupy inhibitorów zwrotnych serotoniny. Zdobywanie kolejnych aut poprzez wygrywanie następnych wyścigów pozwalało mi zatracić się całkowicie w świecie gry. Przypominało to stan, w który wprowadza się medytujący mnich. Z tą różnicą, że on szuka odpowiedzi na jakieś nurtujące go pytania, a ja chciałem jedynie trochę spokoju. Pragnąłem odciąć się od świata, który mimo tego, że dawał mi wiele dobrego na co dzień, to obdarowywał mnie również okazjonalnie ogromną ilością bólu. A, jak wiadomo, zło zapada nam w pamięć bardzo łatwo i jedna jego miarka potrafi zepsuć całe tony pozytywnych emocji, których doświadczamy.


Pamiętam, jak za czasów przyjaciółki Amigi spędzałem wiele godzina na zabawie w Street Fighter 2 za każdym razem konsekwentnie i świadomie wybierając postać zawodnika sumo zwanego E. Honda. Chciałem udowodnić światu, ale jednak najbardziej sobie, że otyła osoba może odnosić sukcesy i nie być pośmiewiskiem otoczenia. Czerpałem ogromną satysfakcję z pokonywania sumitą kolejnych chudych jak wygłodniałe szkapy wojowników. Tłustemu nastolatkowi takie drobne zwycięstwa naprawdę potrafią poprawić humor i dać siły do dalszej walki z przeciwnościami losu.


Podczas mojej krótkiej przygody z grami pecetowymi kilka gier również miało zbawienny wpływ na mój stan emocjonalny.  Takie produkcje, jak Football Manager 2005 czy Diablo 2 pozwoliły mi na całkowite oderwanie się od świata rzeczywistego i zagłębienie się w świecie wirtualnym, gdzie nikt nie wiedział, że jestem całkiem sympatycznym i miłym, lecz tłuściutkim osobnikiem. W symulatorze trenera piłkarskiego nie liczyło się to, że miałem grube uda, fałdy na brzuchu i ciągle się pociłem jak na zawołanie. Liczyły się moje zdolności umysłowe, a więc cechy i atrybuty, które nie są widoczne gołym okiem. Aby je dostrzec trzeba daną osobę trochę poznać, a nie oceniać ją po wyglądzie, bo tak jest łatwiej. Nie trzeba się wtedy wysilać. Ludzie nigdy nie lubili się męczyć. 

Wspomniane wyżej Diablo 2, jak i strzelanina Postal 2 spełniały w moim życiu funkcję "wyładowacza" złych emocji, które całymi dniami tłumiłem w sobie, a które opuszczały me tłuste ciało podczas mordowania kolejnych przeciwników. Dzięki Bogu, że istnieją takie gry, jak Postal, gdzie można bez konsekwencji zabijać i tym sposobem się odstresować. Kiedyś miałem w sobie tyle skrywanej agresji, że mógłbym w pewnym krytycznym momencie wybuchnąć i zrobić komuś krzywdę, a tego bym sobie nie wybaczył. Choć w grach zabijanie sprawia mi frajdę, to w realnym życiu nie wyobrażam sobie, aby skrzywdzić drugiego człowieka. Nawet tego, który jest mi nieprzychylny. Agresja rodzi agresję, a tej w dzisiejszym świecie mamy nadmiar w przeciwieństwie do spokoju i szacunku dla drugiego człowieka. Kiedyś będzie lepiej tylko uzbrójmy się w cierpliwość.


Kiedy nastał już ten czas, gdy grubiutki studencik zrzucił z siebie tłustą otoczkę, aby przeistoczyć się w smukłego i przystojnego kawalera, podobnie jak robi to larwa przeistaczając się w motyla, stała się ze mną dziwna rzecz, którą dostrzegłem podczas grania w Tekken Tag Tournament 2. Jest tam postać Roberta Richardsa (Boba). Otyły, lecz bardzo sprawny i szybki zawodnik, który świadomie podejmuje decyzję o zwiększeniu masy, aby być silniejszym zawodnikiem. Jego historia oraz wygląd zewnętrzny na tyle przykuły moją uwagę, że zapragnąłem zainteresować się tą postacią na dłużej, aby poznać jej styl walki. Dla chłopaka, który przez większą część życia był otyły, wybór do gry spasłego wojownika wydawał się oczywisty. W większości grałem takimi postaciami i czerpałem z tego przyjemność. W przypadku Boba było jednak inaczej. Będąc już chudy zupełnie nie miałem ochoty grać grubym bohaterem. Było to coś dziwnego, bo oczywisty do tej pory wybór stał się dla mnie zupełnie nie do zaakceptowania. Znając historię Boba zupełnie nie mogłem go zrozumieć. Nie mogłem pojąć, jak można chcieć przytyć?! Znam życie grubaska i powiem delikatnie, że nie jest ono usłane różami. Czułem małe obrzydzenie grając Bobem, które następnie przeistoczyło się u mnie w poczucie winy, gdyż zacząłem postępować podobnie jak moi "oprawcy" - oceniłem go po wyglądzie i zaszufladkowałem do kategorii "gruby". Szybko i mocno puknąłem się otwartą dłonią w twarz w ramach kary za myślenie jak dupek.


Wychodzi na to, że zmiana fizyczna ma także wpływ na naszą psychikę. Widać to na moim przypadku. Zrzucenie wagi odbiło się na moim sposobie grania. Nie mam już ochoty grać pulchnymi postaciami, ale w żadnym razie ich nie krytykuję. Nie potrafię się już z nimi identyfikować. Darzę je jednak szacunkiem i sympatią. Dały mi one mnóstwo sił w walce z przeciwnościami losu. Nie krytykuję osób z nadwagą mimo tego, że wiem, jak ciężko ma grubasek, to wiem też, jak ciężko jest wytrwać w postanowieniu zmiany trybu życia. Odchudzanie nie jest łatwe. To ciężka walka, która trwa do końca życia. Raz rozpoczęta nie kończy się nigdy. Przechodzi jedynie w różne fazy.

Dziękuję, że byliście ze mną podczas tej emocjonalnej wędrówki w "tłuste lata" mego życia. Tym wpisem chciałem pokazać, że gry to nie tylko głupia rozrywka i zapychacz czasu. Mogą one mieć walor terapeutyczny. W moim przypadku dały mi siłę do przetrwania, siłę do zmian na lepsze. Człowiek nie powinien bać się zmian na lepsze, bo niosą one wiele korzyści, ale takie zmiany są, niestety, najtrudniejsze do wdrożenia. Wymagają trudu i poświęcenia, na które nie każdy jest na danym etapie swojego życia gotowy. 


sobota, 4 sierpnia 2018

Gdańska przygoda

Drogi Pamiętniczku, wiem, że mamusi trzeba zawsze i wszędzie słuchać nawet, gdy jest się już dużym chłopcem i samemu pisze się pamiętnik bez błędów ortograficznych, ale tym razem byłem niegrzecznym chłopcem i wbrew zaleceniom mamy pojechałem do Gdańska. A jakie przygody tam miałem zaraz, co prędzej Ci opowiem, kochany Pamiętniczku.

Ucałowałem mamusię, tatusia, babcię i dziadziusia z całych sił przed wyruszeniem w daleką podróż nad morze. Mama nie była zadowolona, że jadę tak daleko bez jej opieki. Martwiła się o mnie. W końcu mam zaledwie 32 lata i nie zawsze radzę sobie bez pomocy starszych. Na moje szczęście kompanami mojej podróży byli Jacek i Robert - dwaj starsi panowie, starsi ode mnie. Będąc pod ich skrzydłami czuję się w miarę bezpiecznie. Wiedziałem, że gdyby nawet oni nie byli w stanie pomóc mi w rozwiązywaniu problemów dnia codziennego na wycieczce, to zawsze mogłem liczyć  na towarzyszącą nam w podróży młodzież, czyli Mateusza i Paulinę. Byłem zatem spokojny. Gdyby przytrafił mi się jakiś ciężki uraz typu siniak na łokciu lub zdarcie naskórka na kolanie, to miałby kto podmuchać ranę i pocieszyć czułym głaskaniem po czole, aby dać wsparcie, na jakie zawsze mogę liczyć od ukochanej mamusi.


W podróż wyruszyliśmy parę minut przed godziną 10.00. Za kółkiem japońskiej prawie terenowej bestii siedział Jacek, a nawigowałem ja przy pomocy swojego chińskiego "siaomi". Oficjalnym powodem powierzenia mi funkcji pilota nie były moje wybitne umiejętności nawigacyjne tylko moje gabaryty. Szerokie barki i olbrzymie bicepsy zapewne przeszkadzałyby moim współtowarzyszom na tylnej kanapie. Wiesz przecież dobrze, drogi Pamiętniczku, że na siłowni oprócz robienia zdjęć umięśnionym facetom z ukrycia i podglądania ich pod prysznicem również ciężko pracuję nad swoją muskulaturą. Robert zasiadł w tylnej części auta wraz z dość zgraną parą młodzieży w składzie Mateusz i Paulina. Ku rozpaczy Roberta siedziałem na przednim fotelu i nie mógł smyrać mnie po kolanie niby przypadkowymi, a tak naprawdę wyrafinowanie przygotowanymi ruchami. Nie specjalnie martwiłem się smutkiem Roberta wiedziałem jednak, że muszę być cały czas czujny, bo licho takie, jak Robert nigdy nie śpi. A zwłaszcza, gdy jest przy nim ciasteczko z kremem, czyli ja we własnej kochanej i wychwalanej przez mamusię pod niebiosa osobie.    

Dobrze wiesz Pamiętniczku, że często biegam do toalety. Walczyłem z nadmiarem moczu w swoim pęcherzu już od dłuższego czasu. Na moje szczęście reszta grupy poczuła smaka na maka i postanowiła zatrzymać się w najbliższym McDonaldzie. Los pokierował nas do Bydgoszczy. Było mi dane na własne oczy przekonać się, dlaczego mieszkańcy Torunia określają je mianem "Brzydgoszcz". Mówiąc delikatnie do najpiękniejszych miast w Polsce ono nie należy. Gdy ktoś zapyta mnie, gdzie psy dupami szczekają, to bez wahania odpowiem, że w Bydgoszczy w okolicach Centrum Handlowego Glinki. Dla mnie nie liczyły się walory estetyczne miasta, ale fakt, że przy użyciu mojej ślicznej i kochanej przez mamusię pompki mogłem wypompować zbędne mililitry moczu z mego ciała. Młodzież oraz starsi panowie dwaj posilili się amerykańskimi daniami, a ja wypiłem cappuccino, które osłodziłem stewią. Nie polecam. Posiliłem się dopiero w aucie, a to nie dlatego, Pamiętniczku, że chciałem przyoszczędzić na jedzeniu. Zrobiłem tak, Pamiętniczku, żeby nie urazić mojej kochanej rodzicielki, której łono wydało na świat takiego słodziaka jak ja. Mamusia zrobiła mi pyszne kanapki na drogę, których skład i wartość kaloryczna korespondowała z moją nową dietą.   

Po niespełna 5 godzinach podróży dojechaliśmy bezpiecznie do miasta Gdańsk. Pogoda była jak na luty bardzo ładna. Drogi Pamiętniczku nie musisz się martwić o moje zdrowie. Było ciepło. Śnieg nie padał. Kalesony i majteczki z frotką od babci Irenki zapewniały mi stosowną do panującej na dworze temperatury ochronę. Proces zakwaterowania przebiegł szybko i sprawnie jak kampania wrześniowa hitlerowcom w 39. Dzięki swoim wybitnym umiejętnościom poszukiwania tanich i ładnych noclegów udało mi się zarezerwować apartament z dwoma sypialniami oraz salonem z aneksem kuchennym za 481 zł za dwie noce. Mamusia ma rację, że Tomuś ma głowę nie od parady. Pracownik firmy, która wynajęła nam apartament zlokalizowany zaledwie niecały kilometr od fontanny Neptuna, przekazał nam klucze zgodnie z wcześniej umówionym terminie. Pokazał nam miejsce parkingowe, które było tak wąskie, jak wąskie są biodra modelki, która odżywia się watą nasączoną wodą. Wszystkie miejsca w owym podziemnym parkingu były wąskie. Widać, że projektant miał zaufanie do umiejętności prowadzenia aut przez kierowców korzystających z tego parkingu. Jacek z parkowaniem, podobnie jak z całą drogą, poradził sobie perfekcyjnie. 


Kochany Pamiętniczku, do tej pory podróż przebiegała bezproblemowo. Grupa nie była zainfekowana żadnym konfliktem. Wszystko zmieniło się jednak, gdy musieliśmy zdecydować o wyborze miejsca do spania. Starsi panowie dwaj i ja należymy do osób, którzy z kulturą osobistą nie są na bakier. Dlatego bez zbędnych dyskusji udostępniliśmy naszej parze młodzieży dowolną sypialnię, którą sobie wybiorą. Problem pojawił się, gdy trzeba było ustalić, kto śpi z kim w sypialni w jednym łóżku, a kto sam w salonie na rozkładanej kanapie. Robert zaproponował, że będziemy ciągnąć słomki. Ten, kto wyciągnie najdłuższą będzie spał sam na kanapie, a pozostała dwójka spędzi dwie upojne noce w jednym łożu małżeńskim. Robert nie wiedział, że sam ukręcił na siebie bat. Wiadomym jest przecież, że ja mam najdłuższą "słomkę". To jest prawda najprawdziwsza i dogmat, który nie podlega dyskusji. Papież Francesco jeszcze go publicznie nie zatwierdził, ale w ostatniej naszej rozmowie zapewnił mnie i moją mamusię, słodki Pamiętniczku, że nastąpi to niebawem. Czeka tylko na odpowiednio wyniosły moment.

Spanie samemu w salonie nie niosło ze sobą samych plusów. Udało mi się, i owszem, uniknąć towarzystwa jednego ze starszych panów w łóżku. Chodziło mi zwłaszcza o to, żeby nie spać razem z Robertem, gdyż wiem, że od dłuższego czasu cieknie mu ślinka ma mój słodki tyłeczek. Należy on jednak tylko do mnie i mojej ukochanej mamusi. Nikt tak nie potrafi przynieść Tomusiowi ulgi w bolesnych zaparciach, jak mamusia gruszką do lewatywy. Wara Robercie od mego tyłka! Wielkim minusem spania w salonie, drogi Pamiętniczku, była bliskość kuchni i znajdującej się tam lodówki, która wydając swoje dźwięki nie tylko utrudniała mi zaśnięcie, ale stanowiła zachętę do nocnego podjadania i tym samym zaprzepaszczenia diety. Mówię Ci Pamiętniczku, ciężki jest żywot takiego słodkiego kawalera jak ja.

Gdy już wszyscy się delikatnie odświeżyli, a driver Jacek wyspał, wyruszyliśmy w miasto. Nasze zwiedzanie rozpoczęliśmy od Długiego Targu i fontanny Neptuna, która jest ładna, ale dupy nie urywa. Przespacerowaliśmy się całym Długim Targiem oraz wzdłuż nabrzeża rzeki. Nasze oczy radowały piękne widoki starych kamieniczek. Uwagę każdego z nas na dłuższą chwilę przykuł olbrzymi diabelski młyn. Robert chciał mnie namówić na wspólną przejażdżkę, ale fakt pozostawania  z nim przez 15 minut w jednej gondoli nie wzbudzała we mnie entuzjazmu. Bałem się, że Robert nie oprze się mojemu wrodzonemu urokowi osobistemu i urodzie odziedziczonej po mamusi i zacznie się dobierać do moich spodni. A że nie miałem na sobie majtek, bo te, w których przyjechałem trochę się zabrudziły podczas podróży, a innych zapomniałem zabrać, tym bardziej zależało mi na ochronie mojego dziewictwa, gdyż oprócz spodni nic nie chroniło mojego fifolka. 


Drogi Pamiętniczku, wiesz, jak bardzo nie lubię jak burczy mi w brzuszku. Jestem wtedy nerwowy i grymaśny i nawet czułe słowa pocieszenia szeptane przez mamusię do uszka nie są w stanie poprawić mi humoru. Byłem bardzo głodny i w dodatku chciało mi się siusiu, a grupa była wybredna i nie mogła się zdecydować na jakiś lokal. W końcu po kilku minutach intensywnych rozmów zdecydowaliśmy się na kuchnię egipską, czyli restaurację Sphinx. Ich menu mnie rozczarowało. Liczyłem na jakąś orientalną kuchnię, a dostałem kurczaka z frytkami. Maminka miała rację, że nie ma co wydawać pieniążków na jadanie w restauracji. Lepiej zjeść kanapkę z szyneczką z kurczaczka.

Gdy już młodzież i starsi panowie dwaj oraz ja, przystojny kawaler, zapełnili brzuchy ciepłą strawą wyruszyliśmy w miasto w poszukiwaniu rozrywek. Grupa chciała pograć w kręgle. Jako organizator wycieczki chciałem zapewnić im tę rozrywkę. Dzięki pomocy wujka Google udało mi się znaleźć kręgielnię zlokalizowaną stosunkowo blisko naszej ówczesnej pozycji. Usytuowana ona była w podziemiach. Wyglądała jak stacja metra. Było tam mnóstwo torów do kręgli, wiele stołów do bilarda i od groma wiary. Aby zagrać musielibyśmy czekać prawie 3 godziny. Wieczór uratował stół do piłkarzyków, który, o dziwo, był wolny w piątek o zmierzchu. Na wspólnej grze zeszło nam jakieś 40 minut. Śmiechu było dużo, rywalizacji mniej, ale to dobrze, bo liczy się zabawa.

Grupa chciała się napić napojów alkoholowych. Wiem, kochany Pamiętniczku, że mama nie byłaby zadowolona, że szlajam się wieczorami po barach i piję alkohol, ale mamusia tego nie widziała. Dobrze wiesz, że czego oczy nie widzą, na to usta nie mogą krzyczeć. Jako wielki fan kinematografii wybrałem lokal o pięknej nazwie "Polskie Kino". Wystrój nawiązywał do polskich filmów. W barze było pełno plakatów polskich produkcji. Na ścianach namalowano, a nawet na stolikach umieszczono najsłynniejsze cytaty polskiego kina. Klimat lokalowi nadawały również stare telewizory kineskopowe umieszczone w rogach jednej z sal do siedzenia. Wiedziałem, że mam ochotę na jakiegoś drinka, ale ich ogromny wybór mnie przytłoczył. Sprytnie ktoś wymyślił, aby w menu dodać opcję dla niezdecydowanych - "Nie wiesz na co masz ochotę? Poproś nas, żebyśmy Cię zaskoczyli". Podszedłem więc do baru i poprosiłem barmankę żeby mnie zaskoczyła. Ona z uśmiechem na ustach zapytała się: "Jak lubię?" Pomyślałem, że na ostro, ale jej chyba nie chodziło o moje preferencje łóżkowe tylko smakowe. Dobrze, że po chwili dodała: "Na słodko czy kwaśno?". To pytanie rozwiało wszelkie moje wątpliwości. Wybrałem na kwaśno. Nie mogę ładować w siebie cukru, gdyż już jestem słodki. Boję się cukrzycy. Wszyscy z mojej wesołej gromady dostali drinki z długimi słomkami. Tylko ja z krótką. Pani barmanka wiedziała, że Tomuś nie musi leczyć swoich kompleksów.


Drogi Pamiętniczku kochany, przez mamusię na osiemnaste urodziny podarowany, po dziś dzień uwielbiany, codziennie zapisywany i razem z rodzicielką na głos wspólnie czytany. Impreza z lokalu przeniosła się do naszego apartamentu. Miałem już nie pić więcej alkoholu, ale Mateusz kupując butelkę wody ognistej o pojemności pół litra przekonał mnie do zmiany mojego postanowienia. Do wódki dokupiłem pyszny sok o smaku drinka Mojito. Łącząc te dwa składniki wraz z lodem wyszedł mi w smaku cudny drink. Młodzież kupiła sok o smaku Pina Colada, a starsi panowie dwaj Sex on the beach. Widać, że głodnym chleb na myśli. Cieszę się bardzo, że po tym wieczorze nie musiałem z nimi dzielić jednej sypialni. Miałem obawy, że Robert zechce wśliznąć się do mojego łóżka. Znam go dobrze. Zawsze tak robi po alkoholu. Ja jednak nie zawsze mu na to pozwalam. Jak było tym razem? Zostawię to w tajemnicy...

Noc minęła szybko. Śniadanie zakupiliśmy w pobliskim "Freshu". Każdy jadł co chciał. Pełna dowolność. Zanim opuściliśmy nasz pokój było mi dane poczuć się jak Doktor Quinn. Spokojnie Pamiętniczku. Nie musiałem przeprowadzać żadnej operacji. Wiesz dobrze przecież, że boję się krwi jak menel mydła i wody. Do frytek nigdy nie używam ketchupu, gdyż za bardzo przypomina mi krew. Mateusz był mocno przeziębiony. Udzieliłem mu szybkiej porady lekarskiej i natychmiast dałem medykamenty do spożycia ze swojej podróżnej apteczki. Flu Control, rutinoscorbin i orofar max, czyli szybki zestaw wsparcia osłabionego infekcją organizmu. Na mojej wycieczce nikt nie może być chory, dlatego postanowiłem sobie, że Mateusz będzie pod moją opieką medyczną do samego końca gdańskiej przygody. Nie mam wykształcenia medycznego, ale droga mamusia próbowała już na mnie tyle specyfików z aptek, że dobrze się orientuję w tematyce leków i suplementów diety. Dlatego mogę służyć dobrą radą w doborze lekarstw na wszelakie schorzenia.

Zapakowaliśmy się wszyscy do auta i podjechaliśmy w sobotni poranek do Muzeum II Wojny Światowej. Na miejscu było sporo osób, ale udało nam się dość szybko kupić bilety. Muzeum znajdujące się w podziemiach robi piorunujące wrażenie swoim rozmachem. Jest ono olbrzymie. Szybkie przejście zajmie minimum dwie godziny. Pełno jest w nim ciekawych eksponatów oraz sal multimedialnych, gdzie zobaczyć możemy interesujące filmy dokumentalne w tematyce II Wojny Światowej. Dość spora liczba pomieszczeń stylizowana jest na autentyczne ulice oraz pomieszczenia domowe z lat wojny. Daje to możliwość zwiedzającym wczuć się w zwykłego człowieka żyjącego w tamtych trudnych czasach. Taki zabieg sprawia, że namiastkę wojny mamy na wyciągnięcie ręki. Ma to wyjątkowy wymiar poznawczy i edukacyjny. Po takim doświadczeniu nikomu nie powinno przyjść do głowy, aby rozpętać ponownie piekło na ziemi. Mnie najbardziej, drogi Pamiętniczku, urzekły plakaty propagandowe. Lubię tego rodzaju sztukę, a techniki manipulowania ludźmi interesują mnie od wielu lat.



W pomieszczeniu, które stylizowane było na ulicę miasta po działaniach wojennych, umieszczony był olbrzymi czołg. Pewnie replika, ale i tak zrobił na mnie olbrzymie wrażenie. Zrobiłem selfie z tym czołgiem. Dwie olbrzymie lufy na jednym zdjęciu. A jedna większa od drugiej. Drogi Pamiętniczku, nie wiem, czy publikować to zdjęcie na fejsiku, bo internet tyle piękna może nie znieść. Boję się, że serwery ulegną przeciążeniu przez zbyt dużą liczbę jednoczesnych pobrań. Zapytam się mamusi co robić. Ona zawsze wie, co jest dla mnie najlepsze.


W muzeum spędziliśmy trochę więcej czasu niż byśmy chcieli. A to wszystko z powodu jednego ze starszych panów dwóch w osobie Jacka, który oddzielił się od grupy i zwiedzał muzeum w swoim tempie. Nie przepuścił żadnego eksponatu. W skutek tego młodzież, starszy pan w osobie Roberta oraz ja niespotykanie piękny i urokliwy, obdarzony wieloma cudownymi cnotami oraz niezwykle skromny kawaler, musieliśmy czekać na próżno w poczekalni ponad godzinę. Efektem dokładnego zwiedzania muzeum przez Jacka było to, że zabrakło nam czasu na zwiedzanie Europejskiego Centrum Solidarności. Zweryfikowaliśmy swoje plany i ruszyliśmy w kierunku Westerplatte. Po dłuższym namyśle stwierdzam, Pamiętniczku, iż dobrze się stało, że nie pojechaliśmy do tego muzeum. Dwa muzea w jedno popołudnie to za dużo, aby się w pełni skupić na ciekawych eksponatach.

Westerplatte przywitało nas delikatnie deszczową pogodą. Jak się pewnie domyślasz, kochany Pamiętniczku, w lutym zbyt wiele osób nie zwiedza miejscowości nadmorskich, dlatego tłumów nie było. Ale to dobrze, bo tak najlepiej się zwiedza. Weszliśmy na kopiec, na którym mieści się słynny pomnik upamiętniający bohaterów obrony Westerplatte. Ostatnimi czasy byłem w tym miejscu za czasów podstawówki. Nic się nie zmieniło od tamtej pory. Tylko lat mi przybyło, a tuszy ubyło. Wykorzystaliśmy z Robertem fakt, że na terenie Westerplatte mieści się kilka pokestopów. Zakręciliśmy nimi po raz pierwszy zyskując cenne punkty doświadczenia, dzięki którym nasz poziom w Pokemon GO zyska na wartości. W czasie naszego zwiedzania Westerplatte akurat odbywał się olimpijski konkurs w skokach narciarskich na dużej skoczni. Mateusz - wierny kibic, śledził na bieżąco przebieg zawodów na swoim smartfonie dzięki usłudze NC+ GO. Pierwsza seria zakończyła się po naszej myśli. Kamil był pierwszy.


Dosyć zmarznięci i głodni udaliśmy się autem Jacka w kierunku Sopotu. Nie bój się Pamiętniczku, łykałem Noeosine Forte na odporność, więc żadne wirusy i bakterie mnie nie dopadły. Zanim znaleźliśmy wolne miejsce parkingowe konkurs skoków dobiegał już końca. Ja chciałem jak najszybciej opuścić auto, aby udać się do pobliskiego Toi - Toi-a w celu oddania moczu, który zalegał w moim pęcherzu już od wyruszenia z Gdańska do Sopotu. Chciałem jednak zobaczyć na żywo skok Kamila. Jak się potem okazało Kamil dał radę, bo wygrał, a ja dałem radę, bo się nie posikałem w spodnie, a niewiele do tego stanu rzeczy brakowało.

Z pustym pęcherzem i żołądkiem udaliśmy się na plażę i na słynne sopockie molo. Chcieliśmy wypić kawę w restauracji na molo, ale nie było miejsca dla naszej piątki. W tym miejscu, kochany Pamiętniczku, chciałbym bardzo serdecznie pozdrowić środkowym palcem dwie tłuste panie jedzące tłustego kotleta z tłustymi frytkami przy stole dla sześciu osób! Jak widać tłuszcz do tłuszczu ciągnie. Wiem Pamiętniczku, że to nieładnie z mojej strony używać tak wulgarnych słów i mamusia nie byłaby ze mnie zadowolona, ale czasami głupoty nie da się opisać innymi słowami.

Byliśmy zmuszeni udać się na sopocki Monciak z pustymi żołądkami. Właściwie jest to ulica Bohaterów Monte Cassino, ale komu by się chciało wymawiać taką długą nazwę. Podobnie jest w moim przypadku. Wszyscy wiedzą, że jestem piękny, uroczy i zajebisty, dlatego dla ułatwienia i oszczędności czasu nazywają mnie Tomusiem. Jedynie moja mamusia jest niereformowalna i nazywa mnie słodkim Tomusiem. Dziwię się Pamiętniczku, że jej czasu nie szkoda i języka, aby wypowiadać takie oczywiste rzeczy. Gdy tylko dostrzegliśmy pierwszą lepszą restaurację udaliśmy się do niej czym prędzej. Zgodnie zamówiliśmy kotlety schabowe, a co bardziej wygłodniali uraczyli się jeszcze zupą z kury, która pewnie następnego dnia magicznie przemieni się w pomidorową, jak to się dzieje w domach tysięcy polskich rodzin. Mamusia też tak robi.


Nasyceni pysznym jedzeniem i jodem, który zrobił dobrze naszym tarczycom, udaliśmy się po zakup pamiątek. Jod szczególnie uszczęśliwił moją tarczycę, Pamiętniczku, bo wiesz przecież dobrze, że głupia chmura z Czarnobyla dała się jej solidnie w kość w kwietniu 86'. Mamusia niby dawała mi wtedy jakiś płyn do picia, ale brzydko powiem i się tego nie wstydzę, Pamiętniczku, że gówno to dało. Tarczyca sfiksowała niczym kurczak z ptasią grypą, albo dzik z ASF. Nie jest już taka, jak być powinna, ale nadal jest zajebista jak cały ja.

Droga z Sopotu do Gdańska przebiegła bardzo szybko. Wszyscy cieszyli się na powrót do apartamentu, bo w lodówce już od zeszłego wieczora chłodziła się wódeczka potrójne filtrowana, wyprodukowana z polskich ziemniaków, pyr albo kartofli. Niby to jedno i to samo warzywo, ale mieszkańcy różnych regionów Polski zowią je po swojemu. Wódeczka w towarzystwie salami weszła w me wnętrze bardzo ochoczo i ku mojej nieskrywanej radości, mimo wypicia jej w dużych ilościach, nie chciała opuścić mego ciała tą samą drogą, którą się do niego dostała. Kochany Pamiętniczku, nawet nie pamiętam kiedy zasnąłem, tak dobrze alkohol ululał mnie do snu. Najważniejsze, że Robert zasnął przede mną, bo nie wiem, czy po takiej ilości spożytej wódki byłbym skutecznie w stanie bronić swojego dziewictwa.

Morskie powietrze płynące zza okna znacznie przyczyniło się do poprawy mego stanu zdrowia o poranku. Delikatny kac po kontakcie z powietrzem z nadmorskiej miejscowości minął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Harry'ego Pottera. Nie chciałbym Pamiętniczku, aby Harry dotykał mnie swoją różdżką. Zdecydowanie bardziej wolałbym skosztować bułę Hermiony, ale zwrot "minął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Harry'ego Pottera" bardzo ładnie brzmi i nie mogłem się powstrzymać, aby zapisać go w Twoim "wnętrzu" uroczy Pamiętniczku.

Był to nasz ostatni dzień gdańskiej przygody i jednocześnie dzień, na który najbardziej czekałem, gdyż tegoż dnia mieliśmy spędzić sporo czasu w ZOO. A wiesz przecież Pamiętniczku, jak ja lubię oglądać dzikie zwierzaki. Najbardziej cieszyłem się z faktu, że będzie mi dane zobaczyć na żywo pandę małą i lisa fenka. Cały czas miałem w pamięci słowa mamusi, aby nie podchodzić do tych drapieżników zbyt blisko, gdyż mogą mnie podrapać i uszkodzić mój słodki ryjek. ZOO w Gdańsku jest olbrzymie. Teren do zwiedzania spory. Z uwagi na zimową porę roku na terenie obiektu nie było zbyt dużej liczby zwiedzających. Mogliśmy zatem spokojnie przyglądać się zwierzętom bez konieczności przepychania się i narażania na kontakt z brudnymi łapskami dzieci, których matki nie potrafią dopilnować, aby nie zostawiały wszędzie plam po niedawno zjedzonych lodach. Pandę małą znalazłem bez trudu. Miała duży wybieg jak na swoje skromne gabaryty. Ale lisa pustynnego fenka nie było widać na wybiegu. Skubany pewnie pojechał na wakacje do Maroko, bo tam jest zdecydowanie cieplej w miesiącu lutym niż w Gdańsku. Postanowiłem sobie, że jeszcze kiedyś go ujrzę. I zobaczysz Pamiętniczku, że dopnę swego! Jak mamusię kocham. Obiecuję, że kiedyś go spotkam.


Zmęczeni, ale szczęśliwi wyruszyliśmy w podróż powrotną do domu. Nie byłbym sobą, gdyby z mojego powodu nie trzeba było zatrzymywać się na nieplanowany postój w celu opróżnienia pęcherza. Dużo piję, dużo sikam, ale jestem śliczny, dlatego musicie mi to wybaczyć. Podobno nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. I tym razem to powiedzenie okazało się prawdziwe, bo gdyby nie moja silna potrzeba odwiedzenia toalety, to nie zatrzymalibyśmy się w centrum handlowym i moi towarzysze podróży, a więc starsi panowie dwaj i młodzież, nie zjedliby pysznych ciastek w Cukierni Sowa. Ja uraczyłem się ogromnym waniliowym capuccino. Filiżanka była tak ogromna, że niezbyt uważna osoba mogłaby pomylić ją z wiadrem.

Było już całkiem ciemno, gdy dojechaliśmy do Środy. Wszyscy byli zmęczeni podróżą, ale szczęśliwi, bo spędziliśmy, Pamiętniczku, wspólnie trzy fantastyczne dni w pięknym Gdańsku. Jedynie Robert był trochę smutny, bo nie udało mu się zakraść do mojego łóżka żadnej nocy. Na pożegnanie powiedział mi, że przy okazji następnego wyjazdu postara się mniej pić i być bardziej uważnym, aby nie przegapić choć najmniejszej okazji. Tym razem udało mi się ocalić tyłek, ale jak będzie następnym razem? Tego dowiecie się z kolejnych opowieści, które zapisywał będę w swoim Pamiętniczku.