wtorek, 30 października 2018

Halloween, czy balik wszystkich świętych? Oto jest pytanie!

Zbliża się czas odwiecznej walki pomiędzy dobrem a złem. Czas wielowiekowej walki pomiędzy tym, co święte, a tym, co bezbożne. Nadchodzi czas, gdy będziemy musieli  dokonać trudnego wyboru. Nieuchronnie zbliża się moment, gdy będziemy musieli zdecydować, czy idziemy na balik wszystkich świętych organizowany przez naszego lokalnego proboszcza czy wybierzemy się zbierać cukierki w halloweenowy wieczór.


Jest to trudny wybór rzekłbym nawet, że tragiczny. Podobny do tego przed jakim stanęła antyczna Antygona. Nikt nie chce podpaść swojemu proboszczowi uczestnicząc w zabawach  halloweenowych, a z drugiej strony każdy chce się dobrze bawić w to święto oraz każdy chce zjeść wuchtę darmowych słodyczy. Szczególnie nie chcą podpaść rodzice dzieci pierwszokomunijnych. Sala na imprezę opłacona już od paru lat, goście zaproszeni, a dzieci wyczekują niecierpliwie na prezenty. Proboszcz ma w tym czasie szczególną moc sprawczą. Trzeba z nim żyć w zgodzie, bo inaczej nici z wystawnej imprezy. Zwłaszcza w małych miejscowościach negatywna opinia proboszcza może utrudnić funkcjonowanie w lokalnej społeczności. Można mieć ją głęboko w poważaniu, ale posiadanie łatki czarciego pomiotu nie jest na pewno miłe i łatwe do zaakceptowania. Nikt jeszcze przed moim miejscem zamieszkania nie odprawiał egzorcyzmów, znienacka nie skrapiał mnie wodą święconą ani nie szturchał w bok krucyfiksem, ale pewien jestem, że nie byłyby to miłe doświadczenia. 

Na pierwszy rzut oka nie ma tutaj dobrego rozwiązania. Znalazłem jednak sposób, aby wilk był syty i owca cała. Można przecież zaliczyć dwie imprezy, jedna po drugiej. Baliki wszystkich świętych organizowane są wcześniej niż imprezy halloweenowe. Nawet gdy obie imprezy są w ten sam dzień to ich pory rozpoczęcia i zakończenia są diametralnie inne. Baliki zaczynają się szybko i jeszcze szybciej kończą. Zbieranie cukierków po domach zaczyna się dopiero po zmroku, a dalsza część imprezy może trwać nawet do białego rana. Zależy to od naszej tolerancji na alkohol.


Aby móc uczestniczyć w dwóch imprezach potrzebne są nam dwa diametralnie różne stroje: świętego i jakiegoś strasznego monstrum chociaż z drugiej strony jeden uniwersalny strój też wystarczy dzięki czemu oszczędzimy pieniądze. Dziwicie się pewnie w jaki sposób można zaliczyć dwie różne imprezy przebierane w takim samym stroju? Trzeba tylko dobrze wybrać świętego i problem z głowy.

Poczet świętych pełen jest osób, które w spektakularny sposób wyzionęły ducha stając się męczennikami. Weźmy na początek św. Szczepana, który został ukamienowany. Jeśli przebierzemy się za jego wersję tuż po ukamienowaniu to będziemy mogli udać się zarówno na balik, jak i zbieranie cukierków po domach. Ksiądz proboszcz nie będzie mógł nas wyprosić z baliku, gdyż przebrani będziemy za osobę świętą. Będziemy trochę brudni od krwi, będzie trochę ran, siniaków, ale nadal będziemy osobą świętą. A te wszystkie "skutki" ukamienowania w postaci różnego rodzaju ran idealnie sprawdzą się podczas imprezy halloweenowej. Możemy się również przebrać za wersję zombie św. Szczepana, ale to już ryzykowna sprawa. Ksiądz proboszcz może nie zechcieć zaakceptować naszego stroju i będziemy musieli opuścić balik zalewając się wstydem. W tym przypadku pojawia się pytanie natury filozoficznej: czy zombie może być świętym? Martwy Szczepan jak najbardziej będzie osobą świętą. Gdy jednak jego duch zostanie wzięty do nieba, a martwe ciało ożywione, to czy to ciało będące w formie zombie będzie też święte? Czy żywy trup może być świętym? Tego nie wiem. Jeśli czyta to jakiś ksiądz, to proszę o rozwianie tej nurtującej mnie kwestii. Z całego serca Bóg zapłać.


Kobietom jestem w stanie polecić kilka świętych męczenniczek, za które mogą się spokojnie przebrać i iść na balik, jak i na wieczorne zbieranie cukierków po domach. Kobiety mają zawsze problem w co się ubrać, dlatego muszą mieć w zanadrzu kilka przebrań. Oto moje propozycje:
- Św. Eulalia z Méridy - spalona w piecu,
- Św. Filomena - ścięta katowskim toporem,
- Św. Krystyna - najpierw topiona i palona, następnie przebita strzałami,
- Św. Cecylia - zmarła przez wykrwawienie się przy próbie ścięcia mieczem,
- Święte Krystyna i Kalista - siostry spalone w beczce ze smołą.

Ja osobiście jeszcze nie wiem, jaki strój przywdzieje w tym roku. Obawiam się, że mój ksiądz dobrodziej nie zaprosi mnie w ty roku na balik wszystkich świętych, gdyż byłem w kinie na "Klerze" i to w dodatku na premierze, a to podobno grzech ciężki. Asekuracyjnie wybiorę sobie jednak jakiś strój. Najwyżej pójdę tylko na imprezę halloweenową, bo tam na pewno mnie zaproszą. Rozważam, aby przebrać się za św. Mateusza ewangelistę, który został zabity halabardą. Św. Gerwazy zatłuczony ołowianymi prętami brzmi dla mnie także kusząco. Dobrym pomysłem byłoby też przebranie się za mojego patrona - św. Tomasza, który został śmiertelnie przebity włócznią. Wybór jest przeogromny. Z pewnością  znajdę dla siebie jakieś gustowne wdzianko. Życzę Wam miłego świętowania!

sobota, 20 października 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #22

Trenerzy rozwoju personalnego twierdzą, że aby osiągnąć sukces należy wyjść ze swojej strefy komfortu. I skubani mają rację! A udowodnię to na swoim przykładzie. Gdybym pewnej niedzieli nie zrezygnował ze smacznego spania i nie wstał o 5.30 rano, aby pojechać na zawody do Zbąszynia, to nie wróciłbym do domu z nowym rekordem życiowym, który nastawił mnie tak walecznie do życia, że Mel Gibson w „Braveheart” to przy mnie tania chińska podróbka! 


Czasami o wiele ważniejsze od tego czego chcemy jest to, czego naprawdę potrzebujemy. Chcemy zazwyczaj tego, co jest łatwe i w zasięgu ręku. Chcemy tego, co przychodzi nam bez trudu i wysiłku. To, co trudne do osiągnięcia jest przez nas odrzucane, bo wymaga poświęceń, na które nie mamy ochoty. Paradoksalnie jednak to, co odrzucamy na początku bez walki jest tym, czego potrzebujemy. To, co dostajemy podane na srebrnej tacy nie wnosi nic do naszego życia. Tylko rzeczy osiągnięte naszym trudem i ciężką pracą sprawiają, że stajemy się lepsi, silniejsi i mądrzejsi. Nasz wysiłek procentuje na przyszłość nie tylko dlatego, że stajemy się lepsi, ale także dlatego, że nie boimy się podejmować wyzwań, a wizja ewentualnej porażki nas nie przeraża, nie plącze nam nóg tylko motywuje do pracy. 

Człowiek zazwyczaj wie czego chce, ale za to nie ma zazwyczaj zielonego pojęcia czego potrzebuje. Ja chcę być zwyczajnie szczęśliwy. A czego potrzebuję? Na pewno wiary w siebie i stanowczości. Potrzebny był mi osobisty sukces sportowy w postaci nowego rekordu życiowego na dystansie półmaratonu. Opłacało mi się wstać wcześnie rano w wolną niedzielę i mimo deszczowej i chłodnej pogody udać się pociągiem do Zbąszynia z przesiadką w Poznaniu. Nowa życiówka dała mi siły do dalszych treningów i zawodów oraz nastawiła bardzo optymistycznie do życia. Opis tego fantastycznego dnia znajdziecie poniżej. 

Gdy budzik zadzwonił o 5.30 to nie wiedziałem gdzie jestem. Dawno nie wstawałem tak wcześnie rano. Mimo tego, że dzień wcześniej uciąłem sobie sporą drzemkę, to i tak byłem zmęczony. Było to pewnie związane z faktem, że długo nie mogłem zasnąć, gdyż cały czas myślałem o biegu. Lubię biegać półmaratony. Takie biegi są fajną okazją do wielu przemyśleń o różnych sprawach. Nadają się idealnie do odstresowania po ciężkim tygodniu, gdyż trwają długo, a im dłużej się biegnie, tym mniej myśli się o problemach. Półmaraton zawsze mnie jednak trochę stresuje. Ciągle odczuwam delikatne obawy przed dystansem 21,1 km, bo na tak długiej trasie wiele się może zdarzyć. Mam wielki szacunek do „połówek”, bo to najdłuższe biegi jakie jestem na razie w stanie pokonywać. Wiem, ile wysiłku muszę włożyć w zaliczenie kolejnego biegu. Dla mnie to nie jest zwykły spacerek. To walka ze swoimi słabościami, która w miarę kolejnego biegu wychodzi mi co raz lepiej. 

Na dworzec PKP w Środzie zawiózł mnie ojciec Tadeusz, którego gdy byłem nastolatkiem zwałem „moim starym”. Dziś to po prostu tata lub ojciec. Dzięki niemu i starej gnijącej Corsie koloru czerwonego, która dzięki swojemu kształtowi i kolorowi dorobiła się pieszczotliwej ksywy „biedronka”, mimo szalejącej ulewy suchy dotarłem na dworzec. Pociąg o dziwo przyjechał punktualnie. Zgodnie z rozkładem dotarłem do Poznania, gdzie miałem całe 17 minut na przesiadkę. Wyrobiłem się w niecałe 5. To był dobry prognostyk na bieg. Byłem szybki i skoncentrowany na celu. Gdzieś tam w swoim cudnym grzebiecie zacząłem czuć, że to będzie moja niedziela. 

Podróż przebiegała bardzo miło. W pociągu tłumów nie było. Ze spokojem mogłem wypić kawę, zjeść batona i oddać się lekturze powieści Grahama Mastertona „Podpalacze ludzi”. Okładka książki jest dość makabryczna, gdyż przedstawia grafikę z płonącym człowiekiem. Ludzie patrzyli się na mnie jak na początkującego mordercę – psychopatę, który szkoli się właśnie w sztuce palenia ludzi. Miałem ze sobą termos z kawą, ale tylko ja wiedziałem, że jest w nim kawa, a nie benzyna. Kusiło mnie, aby zapytać się współpasażerów czy nie mają pożyczyć zapalniczki. Bałem się jednak, że wywołam jakiś malutki atak paniki. Śpieszyłem się na bieg, dlatego takie ekscesy musiałem sobie darować.


Zbąszyń przywitał mnie brzydkim widokiem starego i zrujnowanego dworca, ale im dalej zapędzałem się w miasto, tym było lepiej. Do biura zawodów miałem do pokonania dystans 2,2 km. Znajdowało się w hali sportowej Zbąszynianka. Droga do biura była bardzo dobrze oznaczona dużymi tablicami umieszczonymi na ulicach miasta. Wprost nie szło się zgubić. Nawet mi udało się dotrzeć bez pomylenia drogi. Kto podróżował ze mną ten wie, że asem nawigacji i topografii nie jestem. Jeśli mam do wyboru dwie drogi to zazwyczaj wybiorę tę niewłaściwą. Dla swojego usprawiedliwienia dodam, że ostatecznie zawsze docieram do celu. Następuję to jednak z reguły trochę później, bo obrana przeze mnie droga zazwyczaj nie należy do najkrótszych. Ma to swoje plusy, gdyż czasami wybierając dłuższą drogę można liczyć na piękniejsze widoki. Taka sytuacja miała miejsce podczas tegorocznych wakacji w Szklarskiej Porębie, gdzie pomyliłem szlaki. Zamiast łatwego wybrałem trochę trudniejszy. Podróż na szczyt zajęła nam prawie 2 godziny więcej, ale za to mogliśmy oczy nacieszyć pięknymi krajobrazami. Na szlaku było mało ludzi, bo większość wybrała łatwiejszy szlak. Mieliśmy dzięki temu ciszę i spokój.


W biurze zawodów byłem przed 9.00. Miałem ponad 3 godziny do startu, który nastąpić miał w samo południe. Nie było kolejek, więc bez problemu odebrałem sobie pakiet startowy w skład którego wchodziły: koszulka, numer startowy, ciasteczko, złote agrafki elegancko spakowane w woreczek strunowy, notes, smycz, długopis, mały ręcznik i izotonik, którego zapomniałem uwiecznić na zdjęciu. Pakiet kosztował mnie 50 zł. Stosunek zawartości pakietu do jego ceny był wyśmienity.


31. Bieg Zbąskich 12. Półmaraton to impreza z ogromną tradycją. Przytoczę w tym miejscu informację ze strony internetowej organizatora, która w skrótowy sposób wyjaśnia historię biegu:

Kiedyś były to kameralne zawody dla niewielu (jak to wtedy bywało) biegaczy–amatorów z pasją, dziś nowoczesny bieg spełniający wysokie standardy imprez masowych. Zaczęło się zupełnie niepozornie – 18 śmiałków trzydzieści lat temu zdecydowało się po prostu pobiec dookoła Jeziora Błędno. Przez wiele lat była to impreza, na którą przyjeżdżali znajomi biegacze. Znajomi byli zresztą właśnie dlatego, że do Zbąszynia przyjeżdżali. I podobnie jest do dziś. Nie była to jeszcze wtedy trasa półmaratonu (bieg na dystansie 21 km i 97,5 metra), ale prawie, ponieważ zgodnie z panującą wtedy tendencją, biegało się na zawodach trasy 20-kilometrowe. W roku 2006, gdy bieganie zaczynało być modną formą spędzania wolnego czasu, organizatorzy postarali się o atest trasy PZLA i tym sposobem teraz w Zbąszyniu rozgrywany jest półmaraton. Jedna pętla wokół malowniczego jeziora, jednego z największych w Wielkopolsce, trasa przez miasto z 800-letnią tradycją, okoliczne wioski, lasy i pola, z dwoma próbami charakteru na podbiegach dla wielu biegaczy jest niezwykle atrakcyjna i dlatego wciąż tutaj wracają. Poza tym gościnność zbąszyniaków, która przekłada się na klimat imprezy, wypływa z przekonania, że jedna z największych imprez sportowych w mieście najlepiej reklamuje ich Małą Ojczyznę „Miasta na Jeziorem”. 


Zbąszyń od momentu swojego powstania był własnością książęcą i królewską. Władysław Jagiełło w czasie swojego panowania podarował miasto Janowi Głowaczowi, który wraz ze swoją rodziną przyjął nazwisko Zbąskich. I tym sposobem udało mi się wyjaśnić trochę skomplikowaną nazwę biegu. Jako ciekawostkę dodam, że ze Zbąszynia pochodzi lider zespołu De Mono Andrzej Krzywy. Może odpoczywając sobie nad jeziorem Błędno lub pływając po rzece Obrze, która przecina miasto, napisał jeden ze swoich wielkich przebojów, które swojego czasu śpiewała cała Polska. 

Sporą ilość wolnego czasu, jaka pozostała mi do startu, wykorzystałem na zrobienie sobie pamiątkowych zdjęć. W międzyczasie dojechał do mnie kolega z sekcji biegowej Kamil. Razem wyglądaliśmy niczym Flip i Flap. On drobnej budowy ciała atleta, a ja potężny i muskularny biegacz (oraz skromny). Nikt raczej nie sporządza tego typu statystyk, ale organoleptycznie można stwierdzić, że Kamil jest najmniejszym biegaczem Polonii Środa, a ja największym. Po zrobieniu wspólnego zdjęcia mieliśmy czas na rozmowy i relaks przed biegiem, którego start zbliżał się wielkimi krokami.


Przebraliśmy się i byliśmy gotowi do rozgrzewki. Hala „Zbąszynianka” oferowała dobre zaplecze sanitarne. Jedynym minusem była mała ilość toalet. Na szczęście przed halą była ustawiona spora liczba przenośnych toalet. W biegu na starcie ustawiło się 742 biegaczy, co byłem rekordem frekwencji biegu. Cieszyłem się, że mogłem dołożyć swoją cegiełkę do tego wyniku, gdyż organizacja biegu, jak do tej pory, była perfekcyjna. Jak się potem przekonałem na trasie oraz na mecie organizacja była równie perfekcyjna. Zaskoczyło mnie to bardzo. Nie miałem wygórowanych oczekiwań co do biegu w małej miejscowości, a tymczasem okazało się, że nawet małe miasto może zorganizować w sposób perfekcyjny bieg. Potrzeba tylko chęci i ciężkiej pracy. Wiele miast może uczyć się od Zbąszynia.

Start odbył się punktualnie o 12.00. Organizator nie zapewnił peacemakerów, ale postarał się o wyznaczenie stref czasowych na starcie. Ustawiłem się w strefie biegaczy, którzy zamierzali ukończyć bieg w czasie poniżej 2 godzin. Nie wiedziałem czy dam radę, bo przed zawodami borykałem się z bólem w udzie lewej nogi. Przed biegiem udałem się do fizjoterapeutki Joanny, która nie raz już stawiała mnie na nogi. Zapewniła mnie, że mój problem z udem to jedynie mikro uraz, a nie nic poważnego. Zrobiła mi porządny masaż, który bolał jak jasna… (w miejsce kropek wstawić nazwę choroby zakaźnej na „ch”). Po masażu pozostał spory siniak, ale ból i dyskomfort towarzyszący bieganiu wyparował jak za dotknięciem różdżki Hermiony Granger.


Od samego początku biegło mi się lekko. Skakałem z nóżki na nóżkę z gracją i swobodą kozicy górskiej. Była to też pewnie zasługa wspaniałej atmosfery, którą swoim dopingiem stworzyli mieszkańcy oraz lokalne cheerleaderki. Na początku trasy było trochę ciasno, ale dało się biec szybko. Nawet nie spostrzegłem się jak minęły mi dwa kilometry trasy. Potem trasa przebiegała już dwoma pasami jezdni, co przyczyniło się do znacznego zwiększenia komfortu biegania. Było szeroko. Każdy zawodnik miał dla siebie wystarczającą ilość miejsca.

Trasa biegu przebiegała wokół jeziora Błędno. Biegła przez miasto Zbąszyń oraz okoliczne lasy i wioski. Była w całości asfaltowa, nawet te długie fragmenty, które biegły przez las. Organizator zastosował cudowny trik marketingowy podkreślając na każdym kroku, że trasa przebiega wokół malowniczego jeziora. Szkoda, że podczas biegu ani razu nie widziałem tego jeziora. Nie mam mu tego jednak za złe, bo każdy chce jakoś zachęcić ludzi do udziału w swoim biegu. Trasa była ładna, zróżnicowana krajobrazowo. Brak widoku jeziora nie przeszkadzał. 

Wypada mi parę słów napisać o profilu trasy. Nie była trudna, ale nie była też super łatwa. Było kilka małych podbiegów i jeden nieco większy, którego pokonanie kosztowało mnie trochę sił. Najlepsze jednak było to, że po każdym wzniesieniu pojawiał się fragment trasy biegnący z górki. To, co traciło się na podbiegu, szło łatwo odzyskać na zbiegu. Końcowy fragment trasy przebiegał głównie z górki lub był płaski. Sprzyjało to szybkiemu finiszowi.

Trasa była cudownie oznaczona. Wyraźnie widać było na którym kilometrze trasy się znajdujemy. Była także dobrze zmierzona. Pomiar z zegarka zgadzał się idealnie z oznaczeniami organizatora. Biegaczy, o wszelkich zakrętach i zmianach kierunku biegu, informowały duże i bardzo czytelne tablice informacyjne. Nawet biegnąc w nocy samemu nie szłoby pomylić trasy i gdzieś zabłądzić. Ponadto na trasie zostały umieszczone tablice informacyjne, które wskazywały dystans do najbliższego punktu nawodnienia. Organizacja punktów z wodą, podobnie jak oznaczenie trasy, również była wzorcowa. Wolontariusze w sprawny sposób podawali biegaczom wodę. Genialnym pomysłem organizatora było podawanie wody i napojów izotonicznych w kubkach o różnych kolorach. Woda serwowana była w białych kubkach, a izotonik w czerwonych. Dzięki temu genialnemu w swojej prostocie pomysłowi żaden uczestnik zawodów, który chciał się schłodzić, nie wylał na siebie słodkiego napoju zamiast wody. Nie było gorąco, ale woda wylana na ciało zawsze pobudza do szybszego biegu.


Biegłem od początku w tempie ok. 11 km/h i nie miałem problemu z oddechem. Powietrza w płucach starczało do biegu. Momentami nawet miałem siły, aby wstrzymać oddech, gdy biegł obok mnie biegacz, który tak śmierdział potem, jakby już przebiegł półmaraton w upalny dzień i to jakiś czas temu, a nie mógł się wykąpać, bo mu wodę odcięli w domu. Jego zapach, a raczej odór nie był najgorszy. Nie przeszkadzało mi jego głośne sapanie, które przypominało odgłosy z niemieckich filmów przyrodniczych. Ale jego cykliczne pozbywanie się wydzieliny z nosa z dużym impetem na trasę biegu było tak obrzydliwe, że zbierało mi się na wymioty. Osoby biegnące obok niego również były zniesmaczone jego świńskim zachowaniem. Widziałem to po ich twarzach. Zdecydowałem się wyprzedzić niewychowanego i pozbawionego jakichkolwiek manier jegomościa. Na szczęście udało mi się to bardzo szybko, bo jeszcze kilka minut w jego towarzystwie mogłoby się skończyć rozstrojem żołądka.

Podczas całego biegu byłem zadziwiająco spokojny, dzięki temu z pewnością zrobiłem dobry wynik. Po ukończeniu 7 kilometrów w czasie poniżej 38 minut uświadomiłem sobie, że 1/3 trasy już za mną. Wiedziałem, że muszę utrzymać swoje tempo na pozostałych 14 kilometrach, aby ukończyć bieg poniżej 2 godzin. Gdzieś tam w myślach nieśmiało zaczęła się pojawiać wizja nowego rekordu życiowego, ale była to cały czas wizja zamglona i odległa. Mój aktualny rekord pochodził z marca z Poznania i wynosił 1:58:46. Myśl o tym, że idę na nowy rekord dodała mi mocy i woli walki.


Lubię rozglądać się po okolicy jak biegnę, aby wyłapać piękne widoki lub jakąś ciekawą architekturę. Przebiegając przez pewną wieś rzuciła mi się w oczy przydrożna figura przedstawiająca Św. Józefa. Wiecie, że Józef nie wypowiada w całej ewangelii ani jednego słowa. Świadczy to podobno o tym, że był wiernie oddanym mężem Maryi i słuchał każdego jej słowa. Mnie ta interpretacja nie przekonuje. W mojej ocenie był on osobą bez własnego zdania lub osobą nie obdarzoną niezbyt dużym intelektem, gdyż żaden ewangelista nie zechciał wspomnieć jego słów, gdyż pewnie nie były nic warte. Nie jednak miejsce i czas na tego typu rozważania. Wrócę do tematu głównego, a więc biegu. Uznałem, że dostrzeżenie figury Św. Józefa to dla mnie znak od niebios, abym nie odzywał się podczas biegu i nie tracił sił tylko biegł ile sił w nogach po nowy rekord. Mały grzesznik ze mnie, ale niebiosa litują się nade mną, bo chyba liczą, że zbłąkana owieczka wróci do swego stada i pasterza. Ja tam jednak na razie wolę się błąkać. Dobrze mi z tym moim błąkaniem. 

Drugie siedem kilometrów zaliczyłem w wolniejszym czasie niż pierwszą „siódemkę”, ale nadal był to czas poniżej 40 minut. Rekord wisiał w powietrzu. Miałem pewien kryzys na początku 16 km, ale pewna sytuacja rozbawiła mnie i dodała sił do walki. Pot z czoła spłynął mi do oczu. Moje gałki oczne delikatnie pokryły się łzami, które sprawiły, że miałem utrudnione postrzeganie, a biorąc pod uwagę, że nie miałem na sobie okularów, to chwilowo byłem ślepy jak uroczy krecik z czeskiej bajki. Nagle przede mną w oddali ukazała się tablica z nazwą miejscowości. Zmrużyłem oczy i próbowałem dostrzec gdzie jestem. Rozmazane literki po chwili zaczęły mi się układać w wyraźny napis „Narnia”. Zwątpiłem na chwilę. Nie pamiętałem, abym wchodził do jakiejś szafy, a to jedyny sposób, aby dostać się do fantastycznej krainy stworzonej przez pisarza C. S. Lewisa. Wszystko się może zdarzyć podczas biegu, ale przypadkowe znalezienie właściwej szafy skrywającej drogę do Narnii raczej nie wchodzi w rachubę. Takie rzeczy mogą się zdarzyć jedynie po alkoholu. Taka okoliczność nie mogła mieć miejsca, bo nie piłem już od całych dwóch dni, czyli od imprezy z okazji Dnia Samorządowca. Gdy dotarłem bliżej znaku literki stały się wyraźniejsze i udało mi się dojrzeć właściwą nazwę miejscowości. Książkowa „Narnia” okazała się „Nądnią” w powiecie nowotomyskim w gminie Zbąszyń. Uspokoiła mnie ta informacja, bo miałem ochotę na nową życiówkę. Jakbym zabłądził w Narni to o dobry wynik byłoby ciężko.


Niby na dworze nie było gorąco, ale jak się biegnie to w papie potrafi zaschnąć. Przekonała się o tym pewna kobieta, która biegła ze mną parę kilometrów. W pewnym momencie zapytała się czy nie wiem kiedy będzie punkt z wodą, bo ona już nie może wytrzymać i musi się napić. Zrobiłem dobry uczynek i podzieliłem się z nią moją wodą, którą zabieram na każdą trasę półmaratonu w bidonach mocowanych na wygodnym pasie. Podziękowała mi bardzo mówiąc, że uratowałem jej życie. W zamian za pomoc poprosiłem ją o pomoc w walce o nową życiówkę. Chciałem, aby nie zwalniała i biegła razem ze mną do mety. Do końca biegu mieliśmy mniej niż 5 km. Po krótkiej rozmowie dowiedziałem się, że jest z Poznania i wie gdzie leży Środa Wielkopolska, bo ma babcię w położonej blisko Środy Słupi Wielkiej. Świat jest jednak bardzo mały. Był to już jej któryś półmaratonów, ale nigdy jeszcze nie ukończyła biegu w czasie poniżej 2 godzin. Przystała na moją propozycję współpracy, bo też walczyła o nową życiówkę. Biegliśmy razem przez ładnych parę minut. Niestety 2 kilometry przed metą opuściły ją siły i musiałem samotnie finiszować. Jestem jej jednak wdzięczny za pomoc, bo dzięki niej udało mi się utrzymać odpowiednie tempo biegu. Jak widać na tym przykładzie dobro faktycznie powraca. Jeśli pomagamy innym, to sami otrzymamy pomoc, gdy będziemy jej potrzebować. To takie proste, a wielu ludzi nie jest w stanie tego pojąć.

21  kilometr to już była walka na całego. Biegłem ile sił w nogach, ile powietrza w płucach. Ostatnie metry dłużyły mi się najbardziej. Wiedziałem, że mam już rekord tylko muszę się dokulać do mety. Chciałem już cieszyć się nim na mecie. Walczyłem jednak do końca o urwanie każdej sekundy. Ostatecznie na metę dotarłem w czasie 1:56:31 poprawiając poprzedni rekord o 2 min. 15 s. Dawno nie byłem tak dumny z ukończonego biegu. Poczułem olbrzymią radość. Dostałem wiatr w żagle, który da mi siłę do kolejnych treningów i startów. Kamilowi również udało się poprawić swój najlepszy wynik. Uplasował się na 14 pozycji w klasyfikacji open. Skubany jest mega dobry.


Gdy już trochę ochłonąłem i posiliłem się makaronem z sosem wegańskim oraz kawą i plackiem drożdżowym nadeszła pora wyruszyć do domu. Rozpadał się dość mocno deszcz. Dobrze, że podczas biegu nie padało. Po raz kolejny udało mi się uniknąć deszczu podczas zawodów. Jestem chyba biegaczem wybranym przez niebiosa, bo inaczej tej sytuacji nie jestem w stanie wytłumaczyć.

piątek, 19 października 2018

Zastanawiałeś się, dlaczego grasz w gry?

Zastanawiałeś się kiedyś w swoim życiu, czemu grasz w gry? Z jakiego powodu poświęcasz swój cenny czas, którego z upływem kolejnych lat masz coraz mniej, na siedzenie na kanapie przed ekranem telewizora? Dlaczego dzierżysz ochoczo, w swych dłoniach pada? Zastanawiałeś się nad tym kiedyś? Myślałeś o tym stanie rzeczy?


Człowiek jest człowiekiem, wtedy gdy myśli i zastanawia się nad swoją egzystencją oraz otaczającą go przestrzenią. Gdy tylko żyje się z dnia na dzień, to zatraca  swoje człowieczeństwo. Mamy dar zastanawiania się nad swoim stanem rzeczy. Dar zastanawiania się jak funkcjonuje nasz świat. Dlaczego tak wiele osób z niego nie korzysta? Czemu poświęcamy na to tak mało czasu, jeśli w ogóle go poświęcamy?

"Kto pyta nie błądzi" - głosi stara i dobrze znana wszystkim maksyma. Skoro znamy zatem receptę na znalezienie właściwej drogi, to czemu nie pytamy i cały czas błądzimy? Dlaczego nie zadajemy sobie pytań?


Wiem, że życie jest ciężkie i zmusza nas do ciągłej walki o przetrwanie. Praca, dom i znowu praca. Jeśli chce się coś osiągnąć, to trzeba się sporo napocić. Nie zwalnia nas to jednak od myślenia i stawiania sobie pytań. Ja chciałbym dzisiaj zadać Ci pytanie - czemu grasz w gry?

Ja postawiłem sobie to pytanie już dawno temu. Odpowiedź na nie, nie była dla mnie jednak oczywista. Nie przyszła mi do głowa od razu po zadaniu sobie pytania - czemu gram w gry? Musiałem przespać się wiele nocy z tym pytaniem, spędzić wiele wolnych chwil, aby w końcu odnaleźć w głębi swojej duszy jedną prawdziwą odpowiedź. Czemu gram w gry?


Na to pytanie nie da się opowiedzieć jednym zdaniem. Podobnie jak na wszystkie inne egzystencjalne pytania. Ba! Odpowiedź na to pytanie skłania nawet do zadania kolejnych pytań typu: "po co mi gry w moim życiu", czy "skąd wzięła się moja pasja do gier" Aby jednak nie komplikować jeszcze bardziej tej trudnej kwestii, skupię się jedynie na próbie udzielenia odpowiedzi na pytanie - czemu gram w gry?

Gram, bo...

...lubię przeżywać piękne historie, w których nigdy nie byłoby mi dane wziąć udziału w realnym życiu. Mogę być zupełnie inną osobą, mieszkańcem całkiem odmiennej krainy. Magiem, żołnierzem, małą bezbronną dziewczynką, albo nawet bogiem. Nie ogranicza mnie w tym nic, poza wyobraźnią twórców gier. Niemożliwe zatem nie istnieje. Czyż to nie jest piękne?

Gram, ponieważ...

... dzięki grom mogę oderwać się od szarości dnia codziennego. Mogę zapomnieć o problemach i o stresach przyniesionych z pracy do domu. Biorę, pada w ręce i zanurzam się w wirtualnej przygodzie. Świat realny na kilka godzin traci znaczenie. Jest, ale jakoby nie istniał. Przynajmniej dla mnie. Ta cudna chwila mogłaby trwać wiecznie.

Gram, dlatego że...

...lubię bujać w obłokach. Jestem marzycielem. Uwielbiam rozkoszować się błogą rozgrywką i czerpać z niej radość, a dzień codzienny mieć w głębokim poważaniu. Jest on zbyt szary, a ja lubię kolor marzeń, kolor emocji płynących z gier. Czyż w życiu nie chodzi o to, aby być szczęśliwym?

Gram, z uwagi na fakt, iż...

...gry wypełniają mi czas wolny, dają zajęcie i brak powodów do nudy. Kawaler czasem się nudzi. Choć z upływem lat ma coraz mniej na to czasu. Nuda zabija. Trzeba z nią walczyć lub tak organizować sobie życie, aby ona nad nami nie dominowała.

Gram, gdyż...

.... miłość do gier za dziecka zaszczepiła we mnie moja kochana ciocia, kupując mi najpierw tzw. czarną grę, a potem Amigę 500. Pokazała mi ile, radości można czerpać z gier i jak cudownie można sobie nimi poprawić humor po nieudanym dniu w szkole. Wskazała mi drogę do szczęścia. Dała mapę do przygód. Dalej już tylko ode mnie zależało jaką ścieżkę obiorę i gdzie doprowadzi mnie mój wewnętrzny GPS. Z raz obranej ścieżki gracza zbaczałem kilkukrotnie, ale zawsze wracałem na właściwe tory prowadzącej do wirtualnej przygody.

Gram, dlatego iż ...

...w grach nie istnieją ograniczenia świata realnego. Mogę latać, skakać, biegać. Ułomności fizyczne mojego ciała nie mają na to żadnego wpływu. W wirtualnym świecie nie mam nadwagi ani problemów z kończynami. Mam zdrową tarczycę i pływam doskonale, a wszystkie moje lęki odchodzą w niepamięć jak za dotknięciem magicznej różdżki. Jestem ideałem. Wzorem do naśladowania. Bożyszczem gawiedzi. 

Gram, w wyniku...

...wpływu otoczenia. Wpływu rówieśników z osiedla, z którymi spędzałem mnóstwo czasu na wspólnym graniu. Kiedyś każdy grał. Była to podstawowa rozrywka. Inspiracja do rozmów i rozważań na wszelakie tematy. Forma spędzania wolnego czasu w długie wakacyjne dni, gdy było zbyt gorąco lub deszczowo na bieganie po osiedlowym boisku. Sposób na rozstrzyganie sporów i zatargów.

Gram wskutek...

...wpływu wielu zdarzeń, które uczyniły ze mnie gracza. Gry od cioci oraz kolegów z osiedla zaszczepiły we mnie miłość do gier. Gazety pogłębiły to uczucie. Programy telewizje skutecznie zaś je pielęgnowały. Uczucie jest silne we mnie i mam nadzieję, że nigdy nie przeminie jak przemiła zima, gdy nadchodzą wiosenne dni.

Gram, za przyczyną...

... faktu, iż lubię kreować różne zdarzenia i mieć na nie wpływ. Mając, pada w dłoni to tylko ode mnie zależy los kierowanej przeze mnie postaci. W moich rękach jest jej zdrowie i życie. Jestem za nią odpowiedzialny. Mogę sprawić, że będzie szczęśliwa. Mogę uczynić jej życie lepszym.


A Ty graczu! Czemu grasz w gry? Ja już obnażyłem przed Tobą moją duszę. Zrobisz dla mnie to samo? Zagrasz ze mną w tę grę?


środa, 10 października 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #21

Nawet najwięksi mędrcy nie wiedzieli, co kierowało Tomaszem w wyborze tych zawodów. Nawet on sam nie miał pojęcia, dlaczego wybrał się do malutkiego Ostrzeszowa na bieg. Czy zrobił to z powodu miłości do pasztetów, czy z chęci poznania miasta, w którym podczas II Wojny Światowej mieściło się kilka obozów z jeńcami alianckimi oraz Polskimi? Mało kto wiedział, że tematyka jeniecka była bliska jego sercu. Zainteresował się nią przy okazji pisania pracy magisterskiej ponad 10 lat temu i do dnia dzisiejszego zgłębiał ten temat podczas licznych podróży po Polsce. Wydaje się jednak, że rzeczywistym powodem jego wizyty na zawodach o nazwie 6. Bieg Uliczny Profi na dystansie 10 km była chęć zdobycia nowego medalu, bo na medale Tomasz był łasy w tym sezonie jak nikt inny.


Co by Tomasz poradził, gdyby nie usługi PKP, dzięki którym mógł bez proszenia innych osób dostać się na wybrane zawody? Nasz bohater nie posiadał uprawnień do kierowania autem jednakże ich brak to najmniejszy problem. Większym problemem był fakt nie posiadania umiejętności prowadzenia samochodu. Był piękny, śliczny, cudowny i mądry. Jakąś wadę musiał mieć, bo ideałów nie ma na świecie. Choć on był bliski osiągnięcia tego stanu. 

Nasz bohater wyruszył w podróż do oddalonego o ok. 100 km od Środy Wielkopolskiej Ostrzeszowa przed godziną 10.00 rano wraz ze swoją wierną fanką Elżbietą i jej pierworodnym synem Danielem. Dowcipnie nazywał ten bieg pasztetowym, gdyż jego sponsorem tytularnym była firma Profi, która słynęła z produkcji pasztetów. Podróż trwająca prawie półtorej godziny minęła im w miłej i spokojnej atmosferze. Pierworodny, grając sobie na komórce w gierkę piłkarską traktującą o mistrzostwach świata, próbował odmienić losy naszej reprezentacji i tym razem wyjść z grupy. Tomasza pochłonęła lektura powieści G. Mastertona "Podpalacze ludzi". Elżbieta drzemała, a ponadto oddawała się swojej pasji - jedzeniu słodyczy.


Gdy cała wesoła gromadka dotarła w granicach godziny 11.00 na miejsce architektura miasta nie rzuciła ich na łopatki. Bądźmy szczerzy. Ostrzeszów to nie Florencja tak samo szambo to nie perfumeria jak mawiał pewien Redemptorysta z Torunia. Było chociaż czysto, a to już dużo. Kup na chodnikach nie było, ani pety się nie walały. Za pomocą google maps Tomasz, Elżbieta i Daniel przedostali się do biura zawodów oddalonego od dworca PKP zaledwie o kilometr drogi. Po drodze dzięki tablicom informacyjnym zlokalizowanym w centrum miasta poznali trochę historii Ostrzeszowa. Dowiedzieli się, że w latach 1939-1945 na terenie Ostrzeszowa przebywało 125 tys. jeńców wojennych - 100 tys. Polaków i 25 tys. Aliantów. Podczas całej działalności obozów śmierć poniosło 89 jeńców. W budynku, w którym mieści się obecnie Liceum Ogólnokształcące (tam znajdowało się biuro zawodów) przez prawie miesiąc 1939 roku z grupą liczącą 36 zakonników z Niepokalanowa więziony był Św. Maksymilian Maria Kolbe. Na lokalizację obozów jenieckich przeznaczono 31 budynków i placów miejskich.


Na starcie stanąć miała niewielka liczba biegaczy, bo ok. 200. W związku z tak małą liczbą osób biorących udział w zawodach Tomasz, Elżbieta i Daniel nie musieli stać w długiej kolejce po odbiór pakietu startowego. A ten był bogaty. Tomasz zapłacił za niego zaledwie 35 zł, a otrzymał w nim wiele dobra takiego, jak: pasztet w liczbie 3 szt. (dwa pieczarkowe i jeden pomidorowy), suszone truskawki, odżywka do włosów z koziego mleka, drewniany wieszak na medale, katalog produktów firmy Profi oraz oczywiście numer startowy wraz z chipem. Wszystko zapakowane było w gustowną i na swój niepowtarzalny sposób szykowną zieloną plastikową siatkę z kogutem, który znajdował się w logo sponsora tytularnego biegu. Tomasz pomyślał, że do tej siatki brakuje mu jedynie sandałów i białych skarpetek, aby wyglądać i poczuć się jak prawdziwy Polak. Co prawda nie była to siatka z marketu Biedronka, ale swym pięknem nie ustępowała jej zbytnio.




Elżbieta wraz ze swym dziecięciem Danielowym udali się na lody do miejscowej lodziarni. Tomasz towarzyszył im rzecz jasna, ale  nie konsumował żadnego przysmaku w obawie, że podczas biegu mogą go nawiedzić jakiejś demony gastryczne, które przeszkodzą mu w biegu. Co prawda start i meta znajdowały się w sąsiedztwie miejscowego kościoła, Tomasz nie skusił się na wizytę w tamtejszym sanktuarium. Mógł zwrócić się z modłami do jakiegoś świętego w intencji dotarcia do mety z czystymi galotami. Ostatnimi czasy jakoś jednak nie ufał siłom nadprzyrodzonym, ale ciągle i niezmiennie wierzył w farmację, dlatego pomimo tego, że nie jadł lodów, asekuracyjnie połknął środek na biegunkę, co by go kupa na trasie nie zaskoczyła.

Tomasz przywdział na swoje ciało strój sportowy, wziął butelkę wody i udał się na start. Odebrał od swej lubej buziaka na szczęście i zaczął rozgrzewkę przed startem. Elka i Danielek udali się na pobliski jarmark. Było tam pełno atrakcji dla każdego. Dorośli mogli oddać się degustacji miejscowych przysmaków, a młodsi mogli skorzystać z okazji do zabawy na dmuchańcach. Były dla nich także inne atrakcje, jak np. strzelanie z wiatrówki, które pierworodny Eli bardzo sobie upodobał.

Pogoda była dobra na bieganie. Taka nie za ciepła, nie za gorąca. Tomasz jednak nie czuł się w pełni sił, aby walczyć o dobry rezultat. Stwierdził, że wynik z kategorii tych zadowalających mu wystarczy. Założył sobie, że wynik poniżej 55 minut będzie go kontentował w dniu dzisiejszym. Nie zawsze trzeba biec po swój osobisty rekord, ale zawsze trzeba się przyzwoicie zaprezentować żeby nie urazić swojej dumy. Z takiego założenia wychodził Tomasz przed biegiem w Ostrzeszowie.


Bieg wystartował punktualnie o godzinie 13.30. Na dystans 10 km składały się dwie pętle po 5 km każda. Trasa była asfaltowa. Przebiegała głównie miejscową drogą oraz ścieżką pieszo - rowerową. Nie należała ona do najciekawszych. Tomasz biegał już po znacznie nudniejszych trasach, ale trasa ostrzeszowska była nudna jak flaki z olejem. Szczególną antypatią Tomasz darzył blisko 3 kilometrowy odcinek trasy zlokalizowany na ścieżce pieszo - rowerowej. Przebiegał on na całej długości delikatnie pod górę. Odcinek ten co prawda znajdował się w cieniu drzew, które dawały cudowny cień, ale prawda była taka, że nie działo się na nim nic ciekawego i nie było też na czym oka zawiesić. Żadnego ładnego widoku, żadnego ładnego budynku czy pomnika. Jedynie asfaltowa prosta droga otoczona zielonym lipami.

Już na drugim kilometrze trasy przypałętała się do Tomasza pewna blondyna z Kępna, której buzia się nie zamykała. Trajkotała cały czas jak tytułowa "Katarynka" z noweli Prusa. Na początku jej nadmierny słowotok nawet mu tak bardzo nie przeszkadzał, ale po 10 minutach wspólnego biegu był on już nie do zniesienia. Nie dziwię się Tomaszowi, bo ile można słuchać, że się nie ma siły na bieg i że dziś jest gorąco i biec przy tym z każdą minutą coraz szybciej? Na szczęście Tomaszowi udało się ją zgubić na 4 kilometrze. Blondyna trzymała się go jednak mocno. Dopiero za którymś atakiem udało mu się ją wyprzedzić i zostawić w oddali na znacznej odległości.


Po pierwszej pętli Tomasz posilił się żelem energetycznym, który prawie że natychmiast dodał mu sił do dalszego biegu. Na 6 kilometrze jego oczom rzuciła się pokaźnych rozmiarów broda strażaka, który zabezpieczał bieg. Sięgała mu ona do pępka, a zapleciona była w gruby warkocz. Powiedziałbym nawet, że była urokliwa, gdyby nie jej rudy kolor, który psuł cały jej pozytywny odbiór. Przy niej broda Tomasza wyglądała licho, ale przynajmniej nie była ruda. Tomasz wiedział, że nie liczy się rozmiar tylko piękno zarostu, którego jego brodzie nie można było odmówić. A rozmiarem mógł się pochwalić, ale innej części ciała.


Gdy do mety Tomaszowi zostało niespełna 1,5 kilometra dogoniła go wspomniana przeze mnie na początku blondyna z Kępna. Tomaszowi nie wypadało wpaść na metę razem z obcą babą, gdy czekała tam na niego jego blond Elżbieta. Jest to dziewczę spokojne, ale waleczne. Tomasz, aby nie ryzykować możliwości powstania konfliktogennej sytuacji, postanowił znacznie przyśpieszyć i wparować na metę zupełnie sam. Był to dobry plan gdyż dzięki niemu ukończył bieg w czasie 54m48s. Zmieścił się zatem w zakładanym przez siebie czasie.


Po biegu przyszedł czas na pamiątkowe zdjęcia na "ściance" oraz na posiłek regeneracyjny od sponsora, na który składała się zupa pomidorowa i pajda chleba. Dla takiego potężnego chłopiska jak Tomasz taka zupka to było nic, czyli podobnie jak pół litra na dwóch. Musiał się jeszcze dojeść. Cała wesoła gromadka, ku największej uciesze jej najmłodszego członka, udała się na obiad do lokalnego baru prowadzonego przez prawdziwego Turka, aby skonsumować kebab. Porcja, choć z nazwy mała, była słusznych rozmiarów. Zaspokoiła ona wilcze apetyty Tomasza, Elżbiety i Daniela, którzy zaraz po posiłku udali się na dworzec PKP, gdzie za parę minut mieli rozpocząć podróż do domu po bardzo udanej, spędzonej we wspólnym gronie niedzieli.
  

poniedziałek, 8 października 2018

Kandyduje, bo...

Spytacie mnie pewnie, dlaczego kandyduję? Wiele osób, zanim udzielę jakiejkolwiek odpowiedzi, stwierdzi, że kandyduję, aby dopchać się do koryta i brać pieniądze za pierdzenie w stołek. Inni powiedzą, że nie mam co robić, to szukam sobie zajęć. Powiem Ci jednak jaka jest faktyczna moja motywacja startu w wyborach do Rady Powiatu Średzkiego, aby uniknąć wszelkich niedomówień.

Startuję, bo nie chcę być jedynie biernym obserwatorem wydarzeń dziejących się wokół mnie. Chcę mieć wpływ na kształtowanie otaczającej mnie przestrzeni. Pragnę pomagać ludziom w rozwiązywaniu ich problemów, bo nic nie boli mnie tak bardzo, jak niesprawiedliwość i krzywda ludzka.


Los mojej małej ojczyzny leży mi na sercu od wielu lat. Z samorządem na szczeblu gminnym związany jestem prawie 10 lat. W swojej pracy w charakterze pracownika samorządowego stykam się z problemami mieszkańców na co dzień. Daje mi to dobry obraz potrzeb ludzkich. Jest to bezcenne źródło doświadczeń. A pomaganie ludziom w rozwiązywaniu ich problemów daje mi siłę i chęć do działania oraz olbrzymią satysfakcję z dobrze wykonanej pracy. Dobro powraca. Wierzę w to usilnie. 


Moją działalność w Radzie Powiatu chciałbym oprzeć na trzech filarach aktywności:


1. INFRASTRUKTURA:


Budowa ścieżek rowerowych na terenie całego powiatu we współpracy ze wszystkimi gminami Powiatu Średzkiego.

Przebudowa dróg i chodników z jednoczesnym stworzeniem nowym miejsc parkingowych oraz poprawą ich oświetlenia.

Rewitalizacja terenów zielonych powiatu wraz z stworzeniem nowych miejsc do aktywnego spędzania czasu na świeżym powietrzu dla osób w każdym wieku (place zabaw, urządzenia fitness, ścieżki biegowe, miejsca do zabaw z czworonogami).


2. SPOŁECZEŃSTWO OBYWATELSKIE:


Wspieranie organizacji pozarządowych oraz mieszkańców działających na rzecz lokalnych społeczności.

Budowanie i umacnianie przekonania, że samorząd powiatowy to wszyscy mieszkańcy Powiatu, a nie tylko wybrani przez nich radni. Samorząd to ludzie, a radni to osoby reprezentujące ich interesy i dbające o ich potrzeby. Radny musi słuchać mieszkańców swojego Powiatu, działać w ich imieniu i na ich rzecz.

Promocja kluczowych wartości jakimi są: tolerancja, empatia i troska o dobro wspólne.

Promowanie zdrowego i aktywnego trybu życia.


3. POLITYKA SPOŁECZNA:


Przeciwdziałanie wykluczeniu osób starszych w życiu społecznym.

Likwidacja barier architektonicznych w obiektach użyteczności społecznej.

Przeciwdziałanie bezrobociu wśród mieszkańców Powiatu, w szczególności wśród absolwentów szkół dopiero wkraczających na rynek pracy, osób starszych oraz wspieranie osób długotrwale bezrobotnych w znalezieniu pracy.


Jeśli przekonuje Cię mój plan działania to 21 października w wyborach oddaj głos na moją osobę. Znajdziesz mnie na liście Koalicji Obywatelskiej na pozycji 8. Kandyduję w okręgu numer 1, który swym zasięgiem obejmuje całą gminę Środa Wielkopolska. Do zobaczenia w lokalach wyborczych!

sobota, 6 października 2018

Samodoskonalenie

Każdy dąży do bycia coraz lepszym. Rywalizuje z samym sobą w konkurencji bycia najlepszą wersją samego siebie. Chce być lepszy niż jest teraz. Lepszy od siebie samego sprzed lat. I jest to dobre, bo życie wymaga od nas ciągłego samodoskonalenia. Wymaga ciągłego rozwoju. Nie można tkwić cały czas w tym samym miejscu. Zastanów się, czy chcesz być drapieżcą, który z każdym kolejnym polowaniem nabiera nowych umiejętności i udoskonala te już posiadane, czy chcesz być rośliną zależną od kaprysu pogody, która ześle Ci życiodajny deszcz lub go poskąpi? Drapieżca żyje. Roślina jedynie wegetuje.


Nie mam tu na myśli wszechobecnego w dzisiejszych czasach wyścigu szczurów. Rywalizacja z innymi ludźmi o dobra i zaszczyty nie zaprowadzi Cię daleko. To pewna droga do zatracenia. Droga nie donikąd, lecz droga do śmierci. Zawsze znajdzie się przecież ktoś lepszy od nas. Z wiekiem będzie nam ciężej rywalizować z „młodymi wilkami”. Rywalizacja z samym sobą przynosi większe korzyści. Choć i w niej należy zachować umiar, aby nie popaść w przesadę. Zasada zachowania umiaru ma zastosowanie w wielu dziedzinach życia. Śmiało można ją nazwać zasadą fundamentalną.

Rywalizując z samym sobą przeprowadzamy proces samodoskonalenia, który prowadzi do osiągnięcia satysfakcji. A o co chodzi w życiu, jak nie o to, aby być szczęśliwym, spełnionym i mieć poczucie dobrze wykonanej pracy? Mieć satysfakcję z dobrze przeżytego życia, gdy będąc na łożu śmierci będziemy analizować swoje ziemskie dokonania. Każdy z nas chciałby zakończyć swój żywot z uśmiechem na ustach i myślą w głowie: „Wykonałem kawał dobrej roboty.” Większości z nas niestety będą towarzyszyły łzy i głośne krzyki rozpaczy, dlaczego zmarnowaliśmy swoje życie.


Samodoskonalenie odbywa się w różnych dziedzinach życia. Każdy człowiek jest różny, dlatego ilu ludzi, tyle priorytetów rozwoju. Tekst ten powstał z myślą o publikacji na portalu o grach (pierwotnie opublikowany został na PPE.pl), dlatego zacznę moje rozważania od gier i na nich skupię się głównie. Graczu! Jeśli powiesz mi, że nigdy nie dążyłeś do bycia lepszym graczem, to w to nie uwierzę. Każdy gracz ma na celu coraz to szybsze pokonywanie okrążeń na torze, wygrywanie coraz to większej ilości starć w Battelfieldzie, czy strzelanie coraz to większej liczby goli w Fifie. Gramy nie tylko po to, aby dobrze się bawić, gramy również, aby być coraz lepszymi. Nie po to giniemy setki razy w grach typu Soulslike, że jesteśmy masochistami. Giniemy, bo wiemy, że każda śmierć to nowa lekcja, z której jeśli wyciągniemy poprawne wnioski, to staniemy się lepszymi wojownikami. Po co gramy online w bijatyki z o wiele lepszymi graczami od nas? Znowu nie po to, aby sobie tak po prostu zginąć, ale po to, aby się czegoś nauczyć.

Samodoskonalenie pcha nas w coraz to trudniejsze krainy gier. Każe nam spędzać więcej czasu na graniu, bo jak wiadomo – praktyka czyni mistrza. Pamiętam, jak za czasów licealnych poświęcałem sporo czasu na szlifowanie swoich umiejętności w Tekken 3. Chciałem być coraz lepszy, gdyż nie tylko rywalizowałem z samym sobą, ale z kolegą Robertem. Co piątek spotykaliśmy się u mnie na wspólnym graniu w Tekkena. Traktowaliśmy te starcia bardzo poważnie. Ten, kto wygrał piątkową rywalizację mógł cały tydzień chodzić z podniesioną głową i żyć ze świadomością, że jest najlepszym graczem w Tekkena na całym osiedlu, bo nikt w owym czasie nie mógł się równać zarówno ze mną, jak i z Robertem.


Początkowo dostawałem spore baty, ale gdy opanowałem już najlepsze ciosy Paula, to sytuacja diametralnie się odmieniła. Robert uwielbiał grać postacią Bryana. Był to jego ulubiony zawodnik już od dawien dawna. W starciu z Paulem miał jednak tego pecha, że jako postać dodatkowa nie dysponował odpowiednim wachlarzem ciosów. Szybko opanowałem grę przeciwko tej postaci. Co nie było aż tak trudne, bo muszę przyznać szczerze, że postać Paula była trochę przegięta w Tekkenie 3. Miał on wiele mocnych ciosów, które w dodatku były bardzo szybkie i niezbyt trudne w opanowaniu przez sterującego nim gracza. Robert miał dwa wyjścia. Mógł przywyknąć do ciągłych porażek albo opanować grę nową postacią. A, że z Roberta jest wojownik, to wybrał opcję numer 2. Postanowił zgłębić technikę gry postacią Ogre'a - indiańskiego demona. Przyznam szczerze, że na początku nie mogłem sobie zbytnio poradzić z jego potężnymi kopnięciami. Spora liczba porażek zmobilizowała mnie do zmiany stylu walki. Swoje treningi skupiłem na poprawie umiejętności blokowania ciosów moich oponentów oraz na nauce techniki "reversali", czyli przechwytywania ciosów rywali. Właśnie dzięki tej technice skutecznie wybiłem Robertowi granie Ogrem. "Reversale" pozwoliły mi zneutralizować jego najsilniejsze kopnięcia, bez których Ogre w starciu z Paulem był bezbronny jak maltańczyk w starciu z olbrzymią anakondą.     

Po raz kolejny Robert zmuszony był zmienić ogrywaną postać. Tym razem jego wybór padł na podstawowego zawodnika, który dysponował sporym wachlarzem zagrań - Jin Kazama. Pamiętacie przecież dobrze,  że to jego wizerunek zdobił okładkę gry. Nie mogła być to zatem słaba postać. I taka nie była. Robertowi sporo czasu zajęło opanowanie najlepszych ciosów Jina, ale gdy to już zrobił, to nasze pojedynki weszły na wyższy poziom. Były zawzięte, agresywne, a o zwycięstwie zazwyczaj decydował jeden najmniejszy błąd rywala. Zapewniły mi one wiele emocji. Była to czysta adrenalina. Każdy pojedynek wymagał maksymalnego skupienia. Nigdy więcej w moim życiu nie czułem już większej radości z wygranej, a przegrane nigdy tak nie motywowały do poprawy swoich umiejętności jak w tamtym czasie. Zdanie sobie sprawy ze swoich słabych stron to początek drogi do ich zniwelowania. Droga do samodoskonalenia jest jednak daleka i wyboista. Bolesna na początku, niezwykle radosna i satysfakcjonująca na finiszu. 


Dążąc do poprawy i perfekcji nie zawsze uda się nam osiągnąć zamierzone cele. Możliwa porażka nie powinna nas jednak zniechęcać. Sama próba ulepszenia siebie jest godna pochwały. Nie zawsze liczy się osiągnięty efekt. Częstokroć ważniejsze są chęci. Ważniejsza jest wola działania niż tkwienie w jednym miejscu w obawie przed ewentualną porażką. Nawet nieudana próba samodoskonalenia ma dla nas pozytywny wpływ. Staje się materiałem do analiz. Uodparnia nas na kolejne porażki, dzięki czemu w przyszłości nie będziemy bali się podejmować kolejnych trudnych decyzji.

Jako małą porażkę definiuję swój pierwszy kontakt z grą ze studia From Software jaką było Bloodborne. Klimat ta gra ma cudowny. Jego hektolitry wylewają się nieustanie na gracza z każdą kolejną minutą. Gra, oprócz klimatu, wyróżnia się także olbrzymim stopniem trudności. Spędziłem z Bloodborne kilka ładnych godzin, ale nie zaszedłem za daleko. Zginąłem tak wiele razy, że nie jestem w stanie tej liczby spamiętać. W sumie to chyba więcej czasu zajęło mi umieranie niż walka. Dałem sobie na jakiś czas spokój z graniem w tę trudną produkcję. Postanowiłem jednak, że kiedyś do niej wrócę. Czasami w wolnych chwilach analizuję przyczyny moich częstych zgonów. I zawsze dochodzę do tych samych wniosków - jestem zbyt niecierpliwy i mam za słaby refleks. Nad tym muszę pracować, aby mieć jakiekolwiek szanse na ukończenie Bloodborne. Wyciąganie wniosków po porażce to dobry znak. Znaczy, że chęć samodoskonalenia jest we mnie silna. Jak będzie to czas pokaże. Chęć ujarzmienia bestii, czyli Bloodborne jest. Od chęci do działania jednak daleka droga. Pewne jest jedno. Musi to być jakaś wyjątkowa gra, bo jeszcze żadna inna produkcja, w którą przestałem grać, nie zawładnęła moimi myślami na tak długi czas. Zazwyczaj takie gry już po paru minutach od wyjęcia płyty z konsoli interesowały mnie tak samo, jak zeszłoroczny śnieg, a tu jest inaczej. Cały czas gdzieś z tyłu głowy mam Bloodborne.


Chęć bycia coraz lepszym napędza mnie do kolejnych treningów biegowych, bo wiem, że każdy trening sprawia, że mam więcej sił w nogach, a co za tym idzie, będę mógł walczyć o coraz to lepsze wyniki na zawodach. Mimo, że jestem amatorem, to osiągane przeze mnie czasy są dla mnie ważne. Są one w stanie pokazać jaki postęp dokonałem w bieganiu lub jak daleko jestem od swojej optymalnej formy. Siebie i innych da się oszukać. Czasu się nie da. Jest on nieubłagany. Popełnione błędy staram się analizować, aby w przyszłości już ich nie robić. Nie zawsze się udaje je wyeliminować, ale ważna jest chęć do poprawy. Chęć do doskonalenia i bycia najlepszą wersją samego siebie jaka jest możliwa. 

Ważne jest jednak, aby zdawać sobie sprawę z ułomności swojego ciała i umysłu. Pewnych rzeczy, nawet olbrzymią wolą walki i chęcią zmian, nie przezwyciężymy. Natura jest nieubłagana. Nie można mieć do niej pretensji. Trzeba pracować na takim sprzęcie, jaki nam zaoferowała, gdyż dążenie do osiągnięcia nierealnych celów to nie ścieżka samodoskonalenia, a spacer na linie nad przepaścią z opaską na oczach i skutymi  kajdankami rękoma i to w dodatku po kilku mocnych drinkach.      

poniedziałek, 1 października 2018

Nie obiecam Ci...

Nie obiecam Ci, jak to robi typowa kandydatka do tytułu miss, że będę walczył o pokój na świecie. Nie mogę Ci nawet obiecać, że będę walczył o pokój w naszym powiecie, bo to byłyby puste i nic nieznaczące słowa, a ja nie lubię rzucać słów na wiatr i składać obietnic bez pokrycia. Nie jestem typowym politykiem, który dużo obiecuje, a mało robi. Mnie poznacie po czynach, a nie po słowach.


Nie obiecam Ci, że w powiecie nie będzie korupcji, nepotyzmu i tych innych chorób naszych czasów, które trapią społeczności. Nie mam do tego odpowiednich narzędzi. Nie znam także receptur na odpowiednie medykamenty. Od tego są specjalnie powołane do tego służby. Nie jestem lekiem na całe to zło ani nadzieją na lepszy świat jak w piosence Bajmu. Wiem tylko, że jestem uczciwy, a łapownictwem i mafijnością gardzę i je opluwam. Choć kulturalny i dobrze wychowany człowiek nie powinien robić takich obscenicznych rzeczy. Jednak tak, jak każdy człowiek mam chwilę słabości. Nie jestem z gliny, żelaza czy marmuru. Jestem średzianinem z krwi i kości, którego łatwo zranić, ale który też dzięki temu wie, że nie wolno ranić drugiego człowieka. Bycie wrażliwą osobą może się wydawać w dzisiejszych czasach przekleństwem, ale jest to dar, za który jestem wdzięczny.

Nie obiecam Ci, że rzeki i jeziora powiatu będą mlekiem i miodem płynące oraz, że na wierzbach będą rosnąć gruszki. Ja nie z tych ludzi co składają obietnice w kampanii, których nie da się potem zrealizować. Nie będę się prześcigał z innymi kontrkandydatami co zrobię jeśli obejmę mandat radnego. Mogę jedynie obiecać czym postaram się zająć. Choć dużo chciałbym zrobić, chcieć to nie zawsze móc. Nie wszystko będzie zależeć ode mnie. Wiele spraw wymaga kompromisów i ustępstw. To trzeba zrozumieć. Radny to nie jest dyktator, który swoją autorytarną decyzją może kreować życie swojej społeczności. Radny to członek kolegialnego tworu jakim jest Rada, a tam decyzje zapadają zwykłą większością głosów. Dlatego tak ważna jest umiejętność zawiązywania sojuszy i sztuka osiągania kompromisów dla dobra ogółu całej lokalnej społeczności. Ci, co mnie znają, wiedzą, że potrafię słuchać o problemach, a potem konsekwentnie starać się je rozwiązywać. Aby osiągnąć kompromis umiejętność słuchania to podstawa, bo jak niby dwie strony mogą dojść do porozumienia skoro każda zapatrzona jest ślepo w swoje stanowisko?

Nie mogę Ci obiecać, że w powiatowych szkołach nie będzie ideologii gender, która dla środowisk prawicowych ma status porównywalny do samego czarta piekielnego. Nie jestem w stanie Ci obiecać, że w naszym powiecie nie będzie więcej imigrantów zarobkowych ze wschodu, którzy według organizacji, które zowią się narodowymi zabierają pracę prawdziwym Polakom. Zarówno jedno, jak i drugie zagadnienie leży po stronie władzy centralnej, a nie samorządowej. A narodowców i prawicowców nie krytykuję tylko zwyczajnie się z nimi nie zgadzam. Szanuję, lecz nie popieram. Bo różnić się można, ale szanować trzeba.

Mogę Ci jednak stanowczo obiecać, że skupię się na promowaniu takich wartości, jak: tolerancja, empatia i troska o dobro wspólne. Bez tolerancji nie da się zbudować zdrowo i prawidłowo funkcjonującego społeczeństwa obywatelskiego. Bez akceptacji inności natury drugiego człowieka trudno oczekiwać od niego akceptacji naszej osoby. A więc bez tolerancji nie ma mowy o zgodzie i pokoju, a bez tej pary nie ma mowy o szczęściu, do którego każdy człowiek ma niezbywalne prawo w swojej społeczności. Trudno jednak o tolerancję, gdy brakuje w naszym duszach i umysłach umiejętności wczucia się w emocje i uczucia drugiego człowieka. Empatia pozwala nam rozpocząć drogę do bycia tolerancyjną osobą. Gdy zrozumiemy, że szykanowanie drugiej osoby ze względu na jej inne poglądy, cechy zewnętrzne, czy charakter nie jest dla niej miłe, to osiągnęliśmy sukces. Empatia pomaga nam zrozumieć, że należy drugiego człowieka traktować tak, jak byśmy sami chcieli, aby nas traktowano.

Ostatnim, ale równie ważnym postulatem, jak nie najważniejszym, jest promowanie wartości troski o dobro wspólne. Powiat to nie starosta i radni. Powiat to wspólnota ludzi, którzy mieszkają i pracują na jego terenie. Powiat to nasze dobro wspólne. Nie rozumieją tego bezmyślni wandale, którzy pod przykryciem nocy dewastują miejskie kosze i przystanki. Nie wiem, czy to wina głupoty i upojenia alkoholowego, czy także brak edukacji. Oni nie zdają sobie chyba sprawy, że za wszystkie szkody nie płaci jakiś wyimaginowany twór, jakim dla nich jest samorząd, ale płacą za te szkody wszyscy mieszkańcy. Edukacja od małego może pomóc nam wykształcić świadomych mieszkańców, którzy zamiast niszczyć będą działać na rzecz rozwoju swojej lokalnej społeczności. Będą się o nią troszczyć, bo fakt, że coś jest wspólne nie oznacza, że jest niczyje. Jest nasze, jest zwyczajnie wszystkich.

Na więcej konkretów odnośnie programu zapraszam w najbliższym czasie. Pamiętaj Wyborco, że udział w wyborach to ważna sprawa. Dzięki Twojemu wyborowi kształtują się losy Twojej społeczności lokalnej. Będzie mi miło jeśli obdarzysz mnie zaufaniem i oddasz na mnie swój głos.