piątek, 29 czerwca 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #13

W niedzielę 24 czerwca odbył się pierwszy bieg mający na celu upamiętnienie ofiar poznańskiego czerwca 1956 roku. Był to pierwszy bunt zniewolonego przez komunistów polskiego społeczeństwa. Pierwszy kamień, który przyczynił się do powstania lawiny, która ostatecznie w 1989 roku dała nam wszystkim niezależność od sowieckiego towarzysza. Była to pierwsza iskierka, która zapaliła w nas ogień wolności. Pierwsza gwiazdka na ciemnym niebie, która dawała nadzieję na lepsze jutro...


Mimo tego, że chciałem być kiedyś historykiem, to nie pokuszę się o przedstawienie rysu historycznego wydarzeń czerwcowych. Posłużę się natomiast informacją zamieszczoną na stronie organizatora biegu. Jest ona krótka i zarazem treściwa:

Wszystko rozpoczęło się 28 czerwca 1956 roku o godzinie 6:30 nad ranem.


Wówczas to w Zakładach Przemysłu Metalowego Hipolita Cegielskiego w Poznaniu (wtedy Zakłady im. Józefa Stalina Poznań) uruchomiona została główna syrena, która była sygnałem dla pracujących wówczas w fabryce robotników. Sygnałem do zjednoczenia się przeciwko ignorowaniu ich interesów oraz sukcesywnie pogarszającej się sytuacji w pracy (zmniejszanie płacy, likwidacja premii, niesłusznie pobierane podatki itd.). Chcąc wyraźnie zademonstrować swoje niezadowolenie, robotnicy wyszli z fabryki i rozpocząwszy manifestację wspólnie podążali w kierunku miejsc, gdzie zlokalizowana była ówczesna władza.

Wbrew pozorom, mimo atmosfery buntu i gniewu, manifestacja początkowo była bardzo spokojna – ludzie szli w milczeniu. Wraz z pokonywaniem kolejnych dziesiątek metrów, protestujący zaczęli wznosić okrzyki przeciw władzy, jak choćby „Chcemy wolnej Polski” czy „Precz z bolszewizmem”. Atmosfera gęstniała tym mocniej, im bliżej demonstranci byli swojego celu. Kiedy dotarli do Zamku Cesarskiego (przy obecnej ulicy św. Marcin), gdzie mieściła się siedziba rządzących, próbowali w pokojowych nastrojach doprowadzić do zmiany niezadowalających postanowień władzy. Gdy próby te spełzły na niczym, sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Część protestujących wdarła się do więzienia przy ulicy Młyńskiej, aby uwolnić delegatów demonstracji, którzy rzekomo zostali wcześniej aresztowani. Jednocześnie łupem buntowników padła broń i amunicja znajdująca się w więzieniu. To w bardzo krótkim czasie spowodowało uliczną strzelaninę między robotnikami a interweniującymi funkcjonariuszami. Starcia zakończyły się dopiero wieczorem. Panujące władze zdecydowały, żeby do poskromienia manifestantów zaangażować wojsko. W tym celu do Poznania wezwano około 10 tysięcy żołnierzy przy użyciu niemal 400 czołgów! Do akcji użyto również działa przeciwlotnicze i pancerne auta. Były to dywizje piechoty i dywizje pancerne.

W celu zapobiegnięcia kolejnych buntów społecznych, ówczesny premier Józef Cyrankiewicz w swoim przemówieniu wypowiedział następujące słowa: „Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie”.

Nieznana jest konkretna liczba ofiar czerwcowych wydarzeń. Różne źródła podają liczbę zbliżoną do 70. Najmłodszym z poległych był zaledwie trzynastoletni Roman Strzałkowski, którego osoba została przez to swoistym symbolem wydarzeń z 1956 roku. Oprócz kilkudziesięciu zabitych, rannych zostało ponad 600 kolejnych osób.

Po zakończeniu buntu rozpoczęły się, zakrojone na szeroką skalę, aresztowania osób związanych z manifestacją. Zatrzymano około 250 osób, z czego znaczną większość stanowili robotnicy. Większość była torturowana w celu wyjawienia zeznań. Szykany spotkały również broniącego oskarżone osoby mecenasa Stanisława Hejmowskiego, który został w późniejszym czasie pozbawiony praw do wykonywania swojego zawodu.

Bunt poznańskich robotników był pierwszym przeciwstawieniem się władzy w czasach Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Dzięki odwadze setek ludzi, w późniejszych latach doszło do wielu zmian w życiu społecznym. Polacy zaczęli wyrażać swoje zdanie, choć większość czyniła to wciąż anonimowo – w obawie przed gniewem władzy. Ponadto większość listów pisanych przez miejscową ludność była przechwytywana przez specjalne aparaty władzy.

Wydarzenia z czerwca 1956 roku w Poznaniu przez wielu uznawane są za czynnik przyspieszający nadejście demokracji w Polsce.

To dziwne jak los kieruje naszymi poczynaniami. W moim przypadku wielokrotnie zwracał on moją uwagę na zdarzenia z czerwca 1956 roku. Pytanie o to ważne wydarzenie z naszej historii pojawiło się na pisemnym egzaminie maturalnym z wiedzy o społeczeństwie. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej, która miała sprawdzić moje predyspozycje do studiowania na kierunku politologia, wylosowałem pytanie dotyczące przebiegu zdarzeń poznańskiego czerwca. Poległem na nim i studentem politologii nie zostałem. Udało mi się po wielu trudach dostać na studia administracyjne. Większość zajęć odbywała się przy budynku położonym przy ulicy 28 Czerwca 1956 r. w sąsiedztwie zakładu Hipolita Cegielskiego.  Wiele lat później podczas studyjnego wyjazdu do Parlamentu Europejskiego w Strasburgu organizowanego przez posłankę PO dr Agnieszkę Kozłowską - Rajewicz, było mi dane poznać i zamienić kilka zdań z uczestniczką wydarzeń czerwcowych - Aleksandrą Banasiak, prezes stowarzyszenia Poznański Czerwiec 56. Wstyd się przyznać, ale to dopiero od niej dowiedziałem się, że podczas starć robotników z funkcjonariuszami Urzędu Bezpieczeństwa zginął jeden Średzianin - Michał Dąbrowicz. Był on jedną z ostatnich ofiar zajść tego tragicznego dnia. Jego śmierć jest zagadkowa, gdyż postrzelono go w miejscu oddalonym od głównej areny walk. Wiemy to z informacji od szpitala, do którego przyjechał już martwy z raną postrzałową głowy. Pani Aleksandra opowiedziała mi, że krąży hipoteza, że Michał Dąbrowicz tego czerwcowego dnia wybrał się do Poznania po pierścionek zaręczony dla swojej ukochanej - Emilii Kihl. Była ona również mieszkanką Środy Wielkopolskiej, a w przyszłości wybitnym archeologiem. Inna hipoteza mówi, że Dąbrowicz zginął, gdy udawał się do miejsca zamieszkania swojej ukochanej, która podobnie jak on w tym czasie studiowała w Poznaniu. 

Po tych wszystkich zdarzeniach, które nieustanie na różnych etapach mojego życia zwracały moją uwagę na zdarzenia czerwca 1956, nie wyobrażałem sobie, abym nie wziął udziału w biegu upamiętniającym tragiczne wydarzenia roku 1956.


W podróży do Poznania towarzyszyła mi moja Elżbieta i jej synek Daniel, który zgodził się jechać jedynie pod warunkiem, że po biegu odwiedzimy KFC. Nie protestowałem zbytnio na wizytę w fast foodzie, bo wizja posilenia się po wysiłku soczystą kurą była kusząca. Bez przygód, problemów i żadnych perturbacji dotarliśmy do biura zawodów, które zlokalizowane było w budynku naprzeciw zakładów Cegielskiego. Było ono sprawnie zorganizowane, dzięki czemu udało się uniknąć kolejek przy odbiorze pakietów biegowych. Skład ich był bogaty. Każdy zawierał pamiątkową koszulkę, żel energetyczny, baton od Ani Lewandowskiej, biało - czerwoną opaskę na ramię, płytę De Press z utworami patriotycznymi. Całość zapakowana była w worek z logo biegu, który można założyć na plecy i nosić jak plecak. Taki sposób jego noszenia kategorycznie odradzam mężczyznom, gdyż jak już kiedyś pisałem, wygląda się wtedy zniewieściale  na maksa. Baton od Lewandowskiej był o smaku baobaba z jabłkiem. Smakował bardzo dobrze. Dał mi dużo sił. Szkoda, że Ania nie poczęstowała nim swojego męża i jego kumpli z kadry przed meczami z Senegalem i Kolumbią. Może chłopaki mieliby więcej siły do biegania.


Trzydzieści minut przed biegiem rozpadał się mocno deszcz. Ludzie zaczęli się denerwować, a niektórzy wręcz panikować. Ja byłem spokojny. Wierzyłem w swoje szczęście i dobrą passę, gdyż jeszcze nigdy nie startowałem w deszczu. Wiele razy zdarzało się, że przed biegiem padał rzęsisty deszcz lub była nawet ulewa, lecz gdy stawałem na starcie zawodów nagle się wypogadzało i przestawało padać. I tym razem było podobnie. Dwie minuty przed startem deszcz ustąpił. Zwykłem sobie żartować, że tam gdzie ja biegnę, to nie pada deszcz podczas zawodów, bo ja jestem biegaczem wybranym przez Boga. Taki biblijny Noe. Tylko z tą różnicą, że ja nie muszę przetrwać powodzi na arce z wesołą gromadką zwierząt. Ja muszę jedynie dotrzeć do mety. I tak, jak Noe muszę zaufać wyższej istocie, że nic mi się nie stanie, a deszcz to jedynie próba charakteru, a nie kara za złe występki. Nie ma co bać się rzeczy, na które nie ma się wpływu. Trzeba je zaakceptować. Bo czy mamy wpływ na padający deszcz? Nie mamy! Dlatego nie powinniśmy się nim martwić, bo do niczego nas to nie zaprowadzi. Nie można rezygnować, gdy na starcie pojawiają się przeciwności. Trzeba im stawić czoła. Kto uciekał przed burzą, nigdy nie ujrzał tęczy. 


Nie miałem ze sobą innych rzeczy oprócz krótkich. Ubrałem się jakby na dworze była upalna pogoda. Dzięki folii termicznej, którą zawsze przezornie wożę na zawody, nie zmarzłem w oczekiwaniu na start. Aby chronić gardło założyłem chustkę na szyję. Wyglądało to trochę komicznie w zestawieniu z koszulką na naramakach i krótkimi spodenkami. Ważne jednak, że działało. Mama zawsze mi powtarzała, że jak jest zimno to trzeba zakładać szalik. Nie mówiła jednak, że podczas chłodu mam nie zakładać krótkich spodenek. Będę z Wami szczery. Tę piękną anegdotkę usłyszałem od innego biegacza w grudniu ubiegłego roku podczas Biegu Powstania Wielkopolskiego i długo nie mogłem się doczekać, aż ją wykorzystam w jakimś swoim tekście. Jak widać cierpliwość popłaca.

Na starcie ustawiłem się w pierwszej części stawki, aby powalczyć o dobry wynik. Jakie było moje zdziwienie, gdy po mojej prawicy ujrzałem biegacza w koszulce z nadrukiem indiańskiego wigwamu, który w ręku dzierżył długi kij, do którego przymocowane były pióra orła lub innego dużego ptaka oraz kilka kolorowych wstążek. Pomyślałem sobie, że to jakiś szaman, który w ręku dzierży potężny amulet. Przez moment chciałem nawet zagadać. Poprosić szamana o wsparcie na biegu. Lepsze wyniki nie przychodzą, treningi nie pomagają. Może pora odwołać się do magicznych rytuałów. Ostatecznie postanowiłem nie kusić losu, bo zamiast wsparcia podczas biegu, ów szaman mógłby rzucić na mnie klątwę, która naraziłaby mnie na bolesne wzwody lub zapach siarki spod pach. Z takimi typkami nic nie wiadomo.


Bieg wystartował punktualnie o godzinie 11.00. Zawody odbywały się na dystansie 10 km indywidualnie, a dla tych, co nie czuli się na siłach, aby przebiec taki dystans, organizator zapewnił bieg sztafetowy 5x2 km. Pogoda była idealna na bieganie. Nie było słońca, nie było upału, a w powietrzu było mnóstwo tlenu po niedawnym deszczu. Od początku biegło mi się bardzo dobrze. Nie przeszkadzała mi nawet trasa, która na początku przebiegała torowiskiem tramwajowym. Trzeba było uważać, aby nie poślizgnąć się na śliskiej szynie.

Pierwsze dwa kilometry przebiegłem w czasie poniżej 10 minut. Szedłem na życiówkę. Nie pozwoliłem sobie jednak na zbyt duże podniecenie z uwagi na dobry początek. Wiedziałem, że przede mną jeszcze 8 km. Zdawałem sobie sprawę, że początek trasy był z górki, a dalsze odcinki będą płaskie, a ostatnie kilometry to już delikatne podbiegi. Dlatego nie przyśpieszyłem, aby potem nie opaść zupełnie z sił. Starałem się trzymać tempo 5 min/km. Udawało mi się to do 5 kilometra dzięki pomocy Starszego Pana. Trzymałem się za nim 2 kilometry. Dyktował dobre tempo, dzięki czemu nie musiałem co chwila nerwowo spoglądać na zegarek, czy przypadkiem nie biegnę za wolno. Na 6 kilometrze Starszy Pan trochę zwolnił. Wyprzedziłem go. Nie byłem jednak w stanie utrzymać tempa, które poprawiłoby mój  życiowy wynik na tym dystansie wynoszący 50 min. 43 s. Postanowiłem walczyć jednak o jak najlepszy wynik, bo brać udział w zawodach i nie dać z siebie wszystkich sił to nie w moim stylu. Zawsze trzeba walczyć.


Jak już wspominałem, końcówka trasy przebiegała pod górkę, co nie ułatwiło mi biegu. Gdybym był kozłem górskim, to byłoby mi łatwo, ale ja jestem tylko i aż przystojnym urzędnikiem - biegaczem, który w wolnych chwilach od ściągania podatków para się pisaniem bloga. Jestem zajebisty, ale tak, jak każdy superbohater mam swoją słabość - bieganie pod górkę. Nie lubię, nie cierpię, ale jak jest górka to się nie poddaję. Na szczęście ostatnia prosta na metę była na płaskim terenie, dzięki czemu mogłem majestatycznie wbiec na metę powodując u okolicznych kobiet drganie w miejscu intymnym. U niektórych facetów pewnie też. Znam swój urok. Wiem jak działa na mnie. A co dopiero na innych.



Na mecie zameldowałem się z wynikiem 51 min. 55 s. Był to mój najszybszy bieg w tym roku na tym dystansie i drugi najlepszy wynik w karierze. Można zatem powiedzieć, że dałem z siebie wszystko. Byłem zadowolony z osiągniętego rezultatu. Nie było życiówki, ale był mocny bieg, podczas którego się nie oszczędzałem. Na mecie dostałem piękny pamiątkowy medal. W mojej osobistej klasyfikacji medali w kategorii "urodziwe trofea" plasuje się on na podium. Jest bardzo ładny. Będzie cudowną ozdobą mojej kolekcji.



Na koniec dwie kwestie. Ważna - za tydzień startuję w Nekli i ważniejsza - kura w KFC była pyszna!

PS. Większość zdjęć wykonała moja Elżbieta. Zawsze skromna. Niech ma teraz swoje 5 minut sławy.


czwartek, 28 czerwca 2018

Ku pokrzepieniu serc reprezentacji

Mundial w Rosji był dla wszystkich naszych piłkarzy, oprócz Łukasza Fabiańskiego, który pojechał na Mistrzostwa Świata do Niemiec w 2006 roku, debiutem na tego rodzaju imprezie. Nic dziwnego, że chłopakom się nie powiodło. Byli spięci, zestresowani, by nie powiedzieć, że byli zesrani. Nawet Sławek Peszko ze swoim talentem do robienia dobrej atmosfery nie był w stanie rozluźnić naszych grajków.


Niech pierwszy rzuci kamieniem w szybę Passata sąsiada ten, który nie denerwował się przed pierwszym dniem w szkole lub pierwszą rozmową o pracę. Każdy z nas się denerwuje. Stres mobilizuje, ale także usztywnia (w sypialni zmiękcza, ale taka jest specyfika uciech w alkowie). Powoduje, że nie jesteśmy sobą. I tutaj nawet zjedzenie Snickersa nie pomaga. Wszyscy wyzywają naszych piłkarzy od czci i wiary, a ja chciałbym ich trochę pocieszyć. Nie dlatego, że jakoś ich specjalnie lubię, ale z tego powodu, że nie zawiedli moich oczekiwań, bo nie miałem w ich kierunku żadnych oczekiwań. Nawet najmniejszych. Nawet takich małych, jak przyrodzenie małej myszki. Jestem Polakiem. Przyzwyczaiłem się do klęski naszych piłkarzy. Poprzednie EURO to był wypadek przy pracy. Przypadkiem udało nam się dojść do ćwierćfinału. Klęski mnie nie smucą, a znikome wygrane nie radują. Żyję sobie spokojnie bez nerwów. Nie wydaję pieniędzy na zbędne gadżety piłkarskie, a pod osłoną nocy nie muszę ukradkiem ściągać flag narodowych po przegranym meczu. Życie ma zbyt wiele stresów, aby jeszcze dokładać do niego stres płynący z piłki. 

Ja też kiedyś debiutowałem w ważnym meczu i stres mnie połknął bez popity. Co prawda nie był to mundial, a mecz między osiedlami, ale stres był porównywalny. Tradycja zmagań piłkarskich była bardzo stara, bo odkąd pamiętam już rozgrywano takie mecze. Jako mieszkaniec osiedla przy byłym Państwowym Ośrodku Maszynowym, w skrócie P.O.M., kibicowałem swoim starszym kumplom z osiedla w starciach z reprezentacją osiedla Źrenica. Nazwy osiedli nie były oficjalne, ale dość mocno na długie lata zakorzeniły się w społecznej świadomości. Tak naprawdę mieszkańcy Pomów i Źrenicy mieszkali przy jednej i tej samej ulicy. Pomy znajdowały się na początku ulicy Harcerskiej, a Źrenica na końcu. Łatwo idzie się domyślić, że ulica Harcerska jest bardzo długa. Jedna z dłuższych ulic w Środzie Wielkopolskiej. Z racji młodego wieku i niezbyt dużego rozgarnięcia piłkarskiego nie było mi dane wystąpić w meczu międzyosiedlowym z reprezentacją Źrenicy.


Przybyło nam wszystkim lat na karku i włosów łonowych w majtkach. Idea rozgrywania meczów międzyosiedlowych umierała powoli jak gry na pierwszego Pleja. Aż tu niespodziewanie do piłkarskiego związku Pomów wpłynęło oficjalne zapytanie od osiedla Westerplatte o możliwość rozegrania meczu towarzyskiego pomiędzy zaprzyjaźnionymi osiedlami. Zarząd osiedla nie wahał się długo z udzieleniem odpowiedzi. Przez aklamację przyjęto uchwałę wyrażającą zgodę na towarzyski mecz z Westem (zwyczajowa nazwa Westerplatte), o czym niezwłocznie drogą komunikacji elektronicznej w postaci SMS-a poinformowano związek piłkarski osiedla Westerplatte. Rozpoczęły się długie i burzliwe negocjacje na temat organizacji pierwszego w historii starcia piłkarskiego pomiędzy Pomami i Westem. Jako arenę walk wybrano betonowe boisko na osiedlu Pomowskim. Gospodarz zapewnić miał nieograniczony dostęp do wody pitnej oraz darmowe miejsca parkingowe na rowery gości, zarówno piłkarzy, jak i sztabu technicznego oraz kibiców. Aby zniwelować przewagę boiska, to zawodnicy gości mieli rozpocząć mecz oraz otrzymali możliwość wyboru strony boiska, na którą będą atakować. 

Uczestniczyłem przy tych wszystkich ustaleniach, jako czynny działacz sportowy osiedla i sekretarz generalny osiedlowego związku piłkarskiego. Jednak najważniejsze zadanie było nadal przede mną. Musiałem przekonać prezesa związku i jednocześnie naszego bramkostrzelnego kapitana drużyny, że zasługuję, aby zadebiutować w kadrze osiedla na bramce już od pierwszej minuty spotkania. Po krótkim, lecz intensywnym zgrupowaniu, na którym miałem okazję się wykazać oraz zaprezentować swoje umiejętności bramkarskie nie tylko na treningach, ale i w kilku meczach kontrolnych, oczekiwałem niecierpliwe na decyzję prezesa, który samodzielnie powołał się na stanowisko selekcjonera na parę dni przed zgrupowaniem kadry. Byłem pewien miejsca w kadrze, bo jak nie powołać na mecz samego sekretarza generalnego związku. Z racji piastowanego stanowiska to powołanie mi się należało jak premie kolesiom pewnej niezbyt urodziwej premierki. Nie byłem jednak pewien miejsca w pierwszym składzie. Selekcjoner wyłożył wszystkie karty na stół godzinę przed meczem. Podszedł do mnie. Spojrzał mi głęboko w oczy i powiedział: "Tomasz, grasz od początku. Tylko tego nie spierdol. Nie możemy sobie pozwolić na porażkę, bo kibice nam tego nie wybaczą." Pewnie skinąłem głową, aby dać znak selekcjonerowi, że zrozumiałem. Nadeszła moja wielka chwila. Miałem zadebiutować w kadrze osiedla.


Mecz zbliżał się nieubłaganie wielkimi krokami. Z każdą minutą ogarniał mnie coraz większy stres, którego poziom starałem się obniżać waniliowymi wafelkami Princessa i czerwoną oranżadą Vivat z Biedronki. Była to jednak walka z wiatrakami. Stres zamiast mijać, im bliżej było początku meczu, tylko narastał. Gdy trzeba było stanąć między słupkami, zrobiłem to w sposób pewny i stanowczy, choć w majtkach miałem już pełno... nie pytajcie czego. Starałem się uspokoić i skoncentrować maksymalnie na piłce. W myślach miałem tylko jedno zdanie selekcjonera: "Nie spierdol tego". I jeśli wpuszczenie dwóch goli na dwa oddane przez rywala strzały w przeciągu 3 pierwszych minut spotkania łapie się jako "niespierdolenie tego", to tak, udało mi się nie spieprzyć tego meczu. Selekcjoner jednak w sposób odmienny od mojego interpretował swoje słowa i po szybkiej utracie drugiego gola natychmiast zdjął mnie z boiska. Nie pomogły moje argumenty, że piłka jest nieregulaminowa, bo jest szybsza, niż przewiduje norma ISO 9001 dla boisk tego typu jak nasze, wskutek czego oba gole nie powinny zostać uznane. Odebrał mi rękawice bramkarskie i kazał skierować się w stronę trybun, których funkcje tymczasowo na czas remontu boiska spełniały huśtawki na pobliskim placu zabaw. W kilku nieparlamentarnych słowach powiedziałem mu co o nim myślę i o jego sposobie kierowania osiedlowym związkiem. Zanim zdążyłem ochłonąć i przemyśleć swoje zachowanie, drogą elektroniczną dostarczono mi uchwałę pozbawiającą mnie stanowiska sekretarza generalnego związku oraz usuwającą mnie ze związku ze skutkiem natychmiastowym za poważne naruszenie regulaminu. Odwołałem się od decyzji do sądu koleżeńskiego, ale nic to nie dało. Znalazłem się poza związkiem i poza kadrą osiedla. Nie był to udany debiut, ale widocznie taki los był mi pisany. Opatrzność chciała wskazać mi inny kierunek, w którym mam zmierzać. Po latach pogodziłem się z selekcjonerem. Przyznał mi się, że podjął wtedy złą decyzję. Była ona zbyt pochopna. Powiedział, że w ten dzień meczu nie powinien w ogóle wpuszczać mnie na boisko. Dla dobra całej reprezentacji i mojego własnego. Mecz zremisowaliśmy. Było to ostatnie spotkanie międzyosiedlowe z udziałem reprezentacji osiedla Pomy. 

Spytacie pewnie jakim cudem mój tekst ma pokrzepić piłkarskie serca naszych kadrowiczów zasmucone porażką na mundialu w Rosji? A na to pytanie jest bardzo prosta odpowiedz. Skoro tak zajebistej, cudownej, utalentowanej, przystojnej, mądrej i przede wszystkim skromnej osobie jak ja nie udał się debiut w ważnym meczu, to tym bardziej piłkarze nie mają co rozpaczać po swoim kiepskim debiucie na mistrzostwach świata. Tomasz nie zawsze daje radę, to jak radę mogą zawsze dawać zawodowi piłkarze. Przecież to oczywiste, że nie mogą być lepsi od Tomasza, bo takie jednostki się jeszcze nie urodziły. 

Nie chciałbym, abyście wyciągnęli złe wnioski z mojego żartobliwego tekstu, dlatego napiszę wprost. Ja po nieudanym debiucie zrezygnowałem z gry w kadrze, bo piłka na wysokim poziomie nie jest dla wszystkich. Nie dla każdego psa kiełbasa, a dla polskiego piłkarza mundialowa klasa. To taka krótka informacja dla naszych piłkarzy. Bo najgorzej to jak się coś komuś wydaje...     

sobota, 23 czerwca 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #12

Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. To stare powiedzenie przez lata nic nie straciło na swojej autentyczności. Lubię biegać na średzkiej ziemi. Znam tu każdy centymetr drogi i chodnika. Bywały momenty, że zbyt blisko poznałem nawierzchnię chodnika. W dzieciństwie winną tego była moja niefrasobliwość, w wieku młodzieńczym nieumiarkowanie w piciu, a w dorosłym zwykła nieuwaga. Środo! Czy jesteś gotowa na mój start w szóstym Biegu Nadziei? Nie musisz odpowiadać. Wiem, że nie możesz się tego doczekać!


Bieg Nadziei jest to cykliczna impreza organizowana przez Stowarzyszenie Hospicjum im. Piotra Króla. Bieg organizowany jest nie tylko, aby propagować piękną ideę biegania. Ma on również za zadanie wspomóc organizatorów w zbiórce funduszy na budowę hospicjum w Środzie Wielkopolskiej. Stowarzyszenie pragnie także zwrócić naszą uwagę na problem społeczny, jakim jest potrzeba opieki nad osobami nieuleczalnie chorymi. Piotr Król, który będzie patronem przyszłego hospicjum, zmarł w wieku 51 lat wskutek choroby nowotworowej. Mawiał, że: „Trzeba coś budować, trzeba coś po sobie zostawić”. Biorąc udział w biegu z tak szczytnym celem przyczyniamy się do budowy hospicjum, które ma służyć wszystkim nieodpłatną pomocą. Idea jest szczytna i dobra. Takie rzeczy należy wspierać bez chwili zawahania. Nawet takiej najmniejszej. 

Startuję w Biegu Nadziei od trzeciej edycji. Pamiętam, jakim wielkim wydarzeniem była organizacja pierwszego biegu. Chciałem bardzo wziąć w nim udział, ale w tamtym czasie nie byłem jeszcze w stanie przebiec dystansu 10 kilometrów nawet na treningu. Nie wystartowałem, gdyż zwyczajnie się bałem, że padnę gdzieś na trasie i mnie karetką do szpitala odwiozą. Z kolei w drugiej edycji nie brałem udziału, gdyż najlepszy kolega ze szkolnej ławy ślubował tego samego dnia swej lubej, że jej nie opuści, aż do śmierci i takie tam. Wybrałem beztroską zabawę, jedzenie i pijaństwo zamiast sportowej rywalizacji. Z ręką na sercu przyznajcie mi, tylko szczerze, kto z Was postąpiłby inaczej? Kto wybrałby bieganie w trzydziestostopniowym upale zamiast zimnej wódeczki i soczystego schabowego w klimatyzowanym lokalu? Chyba tylko osoba niespełna rozumu lub bardziej doświadczony biegacz-amator za jakiego się obecnie uważam. Idąc dalej tym tokiem rozumowania można dojść do wniosku, że doświadczeni biegacze nie są zdrowi na umyśle, gdyż wolą się męczyć niż relaksować na weselu. Aby nie dojść przypadkiem do wniosku, że muszę się leczyć na głowę, skończę te bezsensowne rozważania. 

Bieg Nadziei darzę olbrzymim sentymentem, gdyż były to moje pierwsze zawody biegowe, w jakich wziąłem udział. To tu w Środzie wszystko się zaczęło. I życie się zaczęło, i szkoła się zaczęła, i praca urzędnika się zaczęła, i bieganie się zaczęło, i pierwsze medale się zaczęły. Tylko po maturze nie było kremówek, a rozrobiony z wodą spirytus niewiadomego pochodzenia, ale ja święty nie jestem, więc mogłem. Swoją drogą był to cud, że ten spirytus żadnej krzywdy mi nie zrobił. Anioł Stróż miał ze mną sporo roboty. Kto by pomyślał, że od jednego biegu wszystko może się zmienić. Dzisiaj nie jestem w stanie wyobrazić sobie roku bez kilku startów w zawodach i bez tej adrenaliny, która towarzyszy każdym zawodom. Pierwszego razu się nie zapomina...


Pakiet biegacza był w tym roku bardzo bogaty. Zawierał, oprócz numeru startowego, piwo z lokalnego browaru rzemieślniczego Gzub, wodę z wysoką zawartością magnezu oraz baton musli. Cena pakietu na bieg jest od lat niska i niezmienna. Wynosi 35 zł, ale w momencie zapisu organizator namawia do złożenia darowizny na budowę hospicjum, co zawsze czynię z wielką przyjemnością, gdyż dobro powraca. Wierzę w to, że trzeba być dobrym dla innych, bo wtedy inni ludzie będą dobrzy dla nas. Współczesnemu światu brakuje dobra. Wszyscy myślą tylko o sobie i gardzą innymi ludźmi. Miarą człowieczeństwa jest to, jak traktujemy słabszych od siebie. Nie jest sztuką być dobrym dla osób, które mogą dać nam coś w zamian. To nie pomoc! To strategia działania, która obliczona jest na osiągnięcie w przyszłości jakichś zysków. Prawdziwa pomoc jest bezinteresowna! Dobry człowiek nie kalkuluje. Nie robi rachunków zysków i strat. Dobry człowiek pomaga! 

Start miał miejsce punktualnie o godzinie 10.00 rano na Starym Rynku w Środzie. Tylko raz bieg rozpoczynał się nad średzkim jeziorem. Start na rynku w centrum miasta dodaje zawodom prestiżu. Cała otoczka biegu zyskuje. Bieg sprawia wrażenie elitarnego. Było gorąco. Słońce piekło. Normalnie piekło na ziemi. Ale wojownik nie narzeka tylko walczy. Gdy się już porządnie rozgrzałem stanąłem na linii startu gdzieś w pierwszej połowie stawki, gdyż miałem w planach mocno wystartować, bo pierwszy kilometr trasy był z górki. Dalsza cześć trasy nie jest już taka przyjemna i łatwa do biegania. Trasa biegnie ulicami miasta oraz naokoło naszego jeziora. Jest delikatnie usłana podbiegami, ale co najgorsze, jest cały czas mocno nasłoneczniona. Cienia tam nie ujrzysz. A Pan Bóg musiał polubić Bieg Nadziei, bo przy okazji każdego biegu jest piękna i upalna pogoda. Nie pomaga to w bieganiu, ale ładnie wygląda na zdjęciach, a o dobry PR trzeba dbać.


W tym roku oprócz dystansu 10 km biegacze mogli się zmierzyć na krótkim dystansie 3,6 km. Nie cieszył się on sporym zainteresowaniem, ale moim zdaniem była to dobra decyzja organizatora, aby umożliwić ludziom wzięcie udziału w zawodach na takim dystansie. Nie każdy jest w stanie przebiec 10 km, a taki krótki bieg dla wielu ludzi może być początkiem fantastycznej przygody z bieganiem. Gdyby taki dystans był dostępny przy okazji pierwszej edycji, to na pewno bym wtedy wystartował. 

Na pierwszym kilometrze byłem szybki. Zajął mi on 4 min 40 s. Leszek Miller mawiał, że prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy, a nie zaczyna. Zacząłem pięknie. Żeby nie skończyć tragicznie trochę zwolniłem, bo wiedziałem, że to zbyt szybkie tempo jak dla mnie. Słońce grzało, a ja parłem do przodu. Niestety z każdym kilometrem biegłem coraz wolniej. Sił dodały mi kurtyny wodne rozstawione na trasie i woda z punktów odżywczych, których w tym roku było aż trzy na trasie. Od początku biegu założyłem sobie ukończenie zawodów w czasie poniżej 54 minut. Konsekwentnie do tego dążyłem. Najgorzej czułem się na kilometrach 5, 6 i 7. Wtedy zwolniłem, bo zwyczajnie brakowało mi tchu. Najgorsze jednak było to, że przez cały bieg odbijał mi się batonik proteinowy, który zjadłem przed startem. Pieprzone jabłko z cynamonem. Wiedziałem, że trzeba było wziąć o smaku kawy, ale jakiś czort mnie pokusił.


Na 8. kilometrze do moich uszu dotarła piosenka Ellie Goulding - "Love Me Like You Do". Tak, to ta nuta z "50 Twarzy Greya". W filmie słyszymy ją, gdy Christian Grey zabiera Anastazję do szybowca na randkę. Latają sobie i ogólnie jest sielanka, bo ona jeszcze nie wie, że on jest delikatnie spaczony i marzy tylko o tym, aby sprać ją ostro po tyłku. Wiem, że mam zbyt bujną wyobraźnię, ale ona czasem się przydaje. I nie myślę o pisaniu ciekawych tekstów na blogu. Wyobraźnia się przydaje również podczas biegu. Nie raz potrafi dodać mnóstwa sił. Gdy usłyszałem motyw przewodni z "Greya" i przypomniałem sobie scenę z szybowcami, to do razu wyobraziłem sobie, że jestem lekki jak ten szybowiec i spokojnie, bez żadnego trudu, dotrę do mety. Kryzys minął. Nogi zaczęły przebierać znacznie szybciej. Nie wiem skąd, ale nagle w moich płucach pojawiła się spora ilość tlenu. Taki stan należało wykorzystać niezwłocznie, bo nigdy nie wiadomo kiedy minie. Kto by pomyślał, że Grey będzie miał na mnie taki dobry wpływ. Chociaż to raczej sprawka Ellie, która zaśpiewała mi w końcu: "Pozwolę Ci narzucić tempo, ponieważ nie myślę logicznie. Kręci mi się w głowie, nie potrafię już jasno myśleć. Na co czekasz?" Odpowiedziałem sobie w myślach, że czekam na metę i pognałem ku niej czym prędzej.


Nagły przypływ energii minął mi dość szybko, a winą tego stanu rzeczy był podbieg koło średzkiego cmentarza, który zabrał mi energię ofiarowaną bezinteresownie przez Ellie. W takich trudnych momentach można zawsze liczyć na kolegę klubowego - Błażeja. On skończył już dawno bieg, ale wrócił na trasę, aby wspierać innych zawodników Polonii Środa. Mijając mnie nie tylko dokonał werbalnej motywacji, ale jednocześnie polał mnie dość obficie wodą. Czułem jak woda dodaje mi energii. Tak, jak chrzest zmywa grzechy, tak Błażej wodą zmył ze mnie zmęczenie, abym bez trudu mógł dotrzeć do mety. Podobno Jan Chrzciciel chrzcił wodą z Jordanu, a Jezus Chrystus duchem świętym. Błażej "ochrzcił" mnie butelkowaną wodą Saguaro z Lidla. Dobry z niego kaznodzieja, bo do mety dotarłem z wielkim zapasem energii, a  przed jego "chrztem" ledwo zipałem.


Na mecie zameldowałem się z czasem 53 min. 42 s. Plan minimum zrealizowany. Zająłem w klasyfikacji open 146 miejsce, a w swojej kategorii wiekowej byłem 48. Zmieściłem się w pierwszej połowie stawki, gdyż bieg ukończyło blisko 300 osób. Cały mokry udałem się na piwo do pobliskiej restauracji. Sportowiec wie, że w tak upalną pogodę bardzo ważne jest nawadnianie organizmu.


Następna kronika poświęcona będzie moim zmaganiom w I. Biegu Pamięci Ofiar Czerwca 1956 roku w Poznaniu. Było to ważne wydarzenie, które otworzyło nam drogę do odzyskania w 1989 roku pełnej suwerenności. W walkach robotników z władzą zginął również mieszkaniec Środy Wielkopolskiej. Nie mogło mnie zatem zabraknąć w tym biegu.

czwartek, 21 czerwca 2018

Korona Półmaratonów Polskich - Podsumowanie

"Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga" - pisał w swojej "Odzie do młodości" nasz wielki wieszcz narodowy Mickiewicz, którego darzę sympatią z jednego powodu. Uwielbiam jego historię powstańczą. Facet nie zdążył na żaden zryw niepodległościowy, gdyż zbyt dużo czasu spędzał w gościnie w dworkach przeróżnych szlachcianek umilając im czas wolny swoimi utworami i pewnie nie tylko utworami.


Posłuchałem słów Adama i kuźwa sięgnąłem tam, gdzie wzrok nie sięga! Jeszcze rok temu gdzieś w oddali widziałem kolejną próbę pokonania 21 km. Korona była tak daleko, że przez lunetę bym jej nie dojrzał nawet w najlepszych warunkach atmosferycznych. Rok 2017 zaczął się dla mnie bardzo dobrze. Zrzucałem systematycznie zbędną wagę. Cieszyłem się dobrym zdrowiem. Zacząłem w nieśmiały sposób spoglądać w stronę Korony Polskich Półmaratonów. Byłem już w stanie dostrzec jej szczyt gołym okiem, gdzieś daleko w oddali. Był on już widoczny i to bez użycia lunety. Podjąłem zatem decyzję o walce o jej zdobycie. Potyczka trwać miała 7 miesięcy. Dlaczego tak długo? Powód jest prosty. Wybrałem takie terminy biegów, abym miał dosyć czasu na regenerację organizmu po każdym starcie. Chciałem także połączyć bieganie z turystyką stąd wybór biegów w miastach, które chciałem zwiedzić. Dzisiaj nie tylko mogę już gołym okiem i bez żadnego przyrządu optycznego dostrzec swój upragniony medal potwierdzający zdobycie przeze mnie Korony Polskich Półmaratonów. Dzisiaj dzierżę go dumnie w dłoni. Czuję jego ciężar, temperaturę i zapach. Wiecie, co Wam powiem? Jest to zajebiste uczucie!

Cudownie jest postawić przed sobą trudny cel i go osiągnąć. "Zdobywać znaczy więcej niż zdobyć" - w tym jednak przypadku to powiedzenie nie sprawdza się do końca. Owszem, cudownie było zjeździć pół Polski, aby sobie pobiegać. Z każdym biegiem mam wiele miłych wspomnień, których nikt mi nie zabierze, ale momentu ujrzenia tak wartościowego medalu ze swoim nazwiskiem nic nie jest w stanie przebić. To cudowne emocje, gdy marzenia się spełniają, a to, co jeszcze rok temu wydawało się nierealne i nieosiągalne, staje się nagle faktem. Dokonałem tego. Zdobyłem koronę. Wiem, że zamawiając odpowiedni zestaw w Burger King także dostałbym koronę, ale ona nie cieszyłaby mnie tak bardzo, jak ta metalowa dostarczona przez listonosza listem poleconym za potwierdzeniem odbioru.


Pamiętacie taki hicior disco polo, którego refren brzmiał: "Rzeki przepłynąłem, góry pokonałem, wielkim lasem szedłem, nocy nie przespałem"? Walcząc o koronę na szczęście nie musiałem pływać, ani chodzić po górach i lasach. Wystarczyło biec. Nocami też spałem chyba, że sąsiadom z pokoi hotelowych akurat dało się na amory. Wtedy akurat miałem problem ze spaniem. Ale to zdarzyło się tylko raz. Facet na moje szczęście nie biegał długich dystansów. Typowy sprinter. Skoczył szybko. Czym mnie niezmiernie uszczęśliwił, a z pewnością zasmucił partnerkę. Chociaż była już pewnie przyzwyczajona do szybkich akcji, bo żadnego narzekania za ścianą nie słyszałem.

Aby stać się koronowaną głową nie tylko musiałem przebiec ponad 105 km. Znacznie więcej kilometrów musiałem odbyć różnymi środkami lokomocji, aby dostać się na zawody zlokalizowane w rozmaitych częściach Polski. Łączny przebyty dystans kalkuluję w granicach 2800 km. Na ów kilometraż składa się droga na zawody i z zawodów, czyli jak mawiał mój kolega ze szkolnej ławy Maciej – „w te i wefte”. Głównym moim środkiem lokomocji były pociągi, którymi uwielbiam jeździć. Może jestem masochistą, ale ja szczerze mówię to na głos i się nie wstydzę – lubię jeździć pociągami PKP! Podróż może nie jest komfortowa, choć to się ciągle zmienia na plus. Minusem jest to, że zmiany następują bardzo powoli. Pociąg ma tę oto przewagę nad autem, że możemy w dowolnej chwili wstać z miejsca i rozprostować kości. Mamy także stały dostęp do toalety. To cenię sobie najbardziej w podróżowaniu pociągiem, gdyż z racji spożywania dużej ilości wody i małych miar soli jestem zmuszony częściej niż przeciętny człowiek dokonywać opróżnienia woreczka na mocz, który biolodzy nazywają pęcherzem.


Zdobycie Korony Półmaratonów Polskich i powstanie tak cudownych, pełnych pozytywnych emocji tekstów, które opisują moją walkę na trasach biegowych nie byłoby możliwe bez kilku osób, którym pragnę w tym miejscu podziękować. Mocno dziękuje:

- Sylwkowi, który zaraził mnie ideą zdobycia korony. Wydawało mi się to nieosiągalne jednak po kilku rozmowach odbytych na korytarzu naszego urzędu przekonał mnie, że jestem w stanie to zrobić. Dzięki wielkie;

- Katarzynie z Torunia, która nie tylko zawiozła mnie do Gdyni i pomogła w starcie, ale także sprawdzała swoim czujnym okiem wszystkie moje teksty. Sugerowała o czym mam pisać oraz dopingowała do szybkiego ich kończenia;

- Michałowi, który przez większą część mojego boju o koronę wspierał mnie poradami żywnościowymi oraz kontrolował moją sylwetkę. Każdemu mogę szczerze polecić Michała. Jego porady żywieniowe są skuteczne, czego ja jestem najlepszym efektem;

- Błażejowi, który załatwił mi przejazd na zawody do Grodziska Wielkopolskiego. Była to bardzo miła podróż w gronie biegaczy Polonii Środa;

- Joannie - fizjoterapeutce, która swoimi masażami wyleczyła mnie z silnego bólu pleców. Pokazała mi sporo ćwiczeń, które zwiększyły moją mobilność; 

- Elżbiecie, która tak mocno łaknęła kolejnych moich relacji z biegów, iż nie sposób było jej zawieść. W pewnym momencie wątpiłem, czy jest sens opisywać kolejne biegi. Ona uświadomiła mi, że jednak warto, bo dobrze się je czyta;

- Robertowi, który towarzyszył mi na biegu w Krakowie. Wspierał dobrym słowem, zapleczem technicznym oraz towarzystwem podczas całego pobytu.

Ciekawi Was pewnie w jakiej miejscowości bieg uważam za najlepszy? Nie będę w tej kwestii oryginalny i wybiorę Grodzisk Wielkopolski. Podobnego wyboru dokonali sami biegacze uznając go najlepszym półmaratonem w 2017 roku. Bieg w Białymstoku bodajże zajął w tym samym zestawieniu drugie miejsce. Jest to w mojej opinii bardzo dobry wybór. Półmaratony w Grodzisku, jak i w Białymstoku cechują się wspaniałą atmosferą, którą czuć od momentu odbioru pakietu, aż do zakończenia biegu. A nawet jeszcze dłużej, bo o tych biegach nie da się łatwo zapomnieć. 

Bieg w Gdyni cenię sobie za sprawną organizację i piękną końcówkę trasy, która przebiega wzdłuż wybrzeża Morza Bałtyckiego. Marcowa aura nie zachęcała, aby się wykąpać jednak sam widok pięknego morza cieszył oko i dodawał sił na finiszu. Wielkim minusem Gdynii była zbyt mała liczba toalet na starcie. Znalezienie wolnej toalety graniczyło z cudem. Nawet o jakiś wolny krzaczek w ustronnym miejscu nie było łatwo.

Kraków oczarował mnie swoją perfekcyjną organizacją biura zawodów, ale zawiódł zbyt wąską momentami trasą. Na pewnych odcinkach miałem sporo sił żeby przyspieszyć, ale nie mogłem nikogo wyprzedzić, gdyż nie mogłem znaleźć choć kawałka wolnej przestrzeni. Za to na mecie było sporo wolnego miejsca i takie ilości wody, izotoników i bananów, że spokojnie starczyłoby na jeszcze dwa inne biegi. 

Do moich uszu doszło sporo pozytywnych opinii o biegu w Gnieźnie. Moim zdaniem organizacja była dobra, ale trasa przebiegająca techniczną drogą trasy ekspresowej była dla mnie zbyt nudna. Lubię jak wzdłuż trasy kibicują ludzie. W tym przypadku było to niemożliwe. Organizacja finiszu była bezbłędna. Bez czekania w długich kolejkach otrzymałem wodę i kiełbaskę, aby wzmocnić swoje siły. Jednak niesmak spowodowany nudną trasą pozostał.

Każdy bieg to inna historia. Czasem zabawna, czasem wzruszająca. Smutne pewnie też się zdarzyły, ale moja głowa nie zarejestrowała ich. Nie warto się smucić. Lepiej, jak Pingwiny z Madagaskaru, "suszyć ząbki."


Gdynia już zawsze będzie mi się kojarzyła z ciastem brownie. Katarzynie tak zasmakowało to ciasto w wydaniu restauracji hotelu Mercure, że nie poprzestała tylko na jednej porcji, którą zjedliśmy wieczorem. Przed snem zamówiła sobie drugą porcję do pokoju, a potem przyznała mi się, że w ten czas, gdy wylewałem swoje poty na trasie biegu, zamówiła sobie brownie do pokoju na śniadanie. Od tego momentu zwykłem w żartach nazywać ją "Brownie Girl." Przed samiuśkim biegiem, gdy odprowadzała mnie na miejsce startu, aby zrobić mi kilka pamiątkowych zdjęć sprowokowała zabawną sytuację w windzie. Było w niej pełno biegaczy. Przeważała płeć męska. Nagle jeden facet odzywa się i przestrzega innych, aby na niego nie wpadali. Kasi widocznie facet wpadł w oko i odezwała się na głos tekstem: "Na mnie możesz wpadać". Zabawna była jego reakcja. Totalnie go zamurowało. Nie wiedział, co powiedzieć. Milczał. Krew wypełniła jego naczyńka włosowate na twarzy, barwiąc ją całą na czerwono. Prościej można powiedzieć, że "spalił cegłę". Wszyscy w windzie widząc czerwoną jak burak twarz faceta wybuchnęli gromkim śmiechem.

Z Białymstokiem nierozerwalnie kojarzy mi się grota solna z hotelowej strefy SPA. Spędziłem w niej mnóstwo czasu wolnego na oglądaniu seriali podczas pobiegowej regeneracji. Pani z recepcji miała mnie chyba dość, bo ciągle musiała dla mnie odpalać grotę, gdyż cieszyła się ona jedynie moim zainteresowaniem. Pamiętam też jak w hotelowej biblioteczce odnalazłem komentarz do Ordynacji Podatkowej. Przyznacie, że to dość nietypowa lektura, jak na wypoczynek hotelowy. Człowiek może próbować uciec od pracy w podatkach. Może pojechać pociągiem na drugi kraniec Polski. Ale to wszystko na nic. Podatki i tak go znajdą.

Grodzisk Wielkopolski to wspomnienie strachu przed startem w olbrzymim upale. Denerwowałem się bardzo, ale wesoła ekipa Polonii Środa skutecznie mnie tych nerwów pozbawiła. Była to moja pierwsza podróż w większym gronie biegaczy. Wtedy zaczęła w mojej głowie kiełkować myśl o zapisaniu się do sekcji biegowej Polonii. Grodziska nie zapomnę nigdy przez fantastyczną atmosferę, która panowała w mieście. Nie czułem się jak intruz, który blokuje miasto osobom zmotoryzowanym. Czułem się jak bohater, mityczny heros, który jest nieustanie podziwiany i oklaskiwany na polu swej walki. Po biegu, który był w tamtym czasie biegiem ukończonym  w moim rekordowym czasie, zostałem przyjęty na mecie niczym  król na uczcie. Pyszne jedzenie i trunki skutecznie zregenerowały mój organizm po biegu. Takich biegów się nie zapomina. Może zabrzmi to dziwnie, ale jakbym mógł wybrać sposób, w jaki opuszczę ziemski padół, to wybrałbym zdecydowanie zgon na mecie Półmaratonu Słowaka w Grodzisku Wielkopolskim. Dla pocieszenia organizatorów dodam,  że nie startuję u was w tym roku, ale rozważam start za rok. Nie bójcie się jednak. Nie wybieram się jeszcze na tamten świat. Zbyt wiele kilometrów mam do przebiegnięcia.

Niestety nie zawsze człowiekowi sprzyja zdrowie. Tak było w Gnieźnie, gdzie przyszło mi startować z bólem pleców. Jeszcze dzień przed startem miałem wielkie obawy, czy podołam jakoś ukończyć "połówkę" w grodzie Piastów. Obawy te spowodowały silny ból brzucha i biegunkę. Na szczęście no-spa i stoperan pomogły mi zwalczyć przykre dolegliwości. Po prawie całej nieprzespanej nocy przyszło mi biec i walczyć o dotarcie do mety. Okazało się jednak, że po burzy zawsze przychodzi tęcza. Podczas biegu ból pleców minął. Miałem sporo sił do biegu. Najważniejsze było to, że czerpałem mnóstwo radości z tych zawodów. Przez całą trasę miałem uśmiech na ustach. Był to bardzo radosny bieg. Byłem w nim oazą spokoju, a z każdym krokiem czułem, jak wypełnia mnie euforia. Na mecie miałem niedosyt, że ten cudowny stan szczęścia się zakończył.

Swoją przygodę z Koroną Półmaratonów Polskich kończyłem w Krakowie. Zapamiętam ten pobyt głównie dzięki fatalnemu pokojowi, w którym przyszło nam z Robertem nocować. W pokoju działało tylko jedno gniazdko. Drugie było w łazience, która znajdowała się poza pokojem. Na szczęście była ona tylko do naszego użytku. I tam ładowaliśmy wyeksploatowane baterie naszych telefonów po łapaniu pokemonów. Generalnie daliśmy radę, ale nie było komfortowo biegać do łazienki oddalonej kilka metrów od naszego pokoju. Łazienka była obszerna. Wyposażona w prysznic i wannę, z której nie korzystałem w obawie przed przywiezieniem do domu pamiątki w postaci egzotycznego grzybka. Prysznic wizualnie był czysty. Wanna wizualnie brudna. Można powiedzieć, że nawet była "czorna". Podobno czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Nie wiem, czy to powiedzenie tyczy się brudnej wanny, ale tak mi się skojarzyło.

Wielkich rzeczy nie robi się z błahych powodów. Wielkie rzeczy robi się dla wielkich osób. Koronę Półmaratonów Polskich, którą udało mi się zdobyć w 2017 roku pragnę zadedykować Przemkowi - koledze, który przedwcześnie opuścił nas wszystkich, aby tańczyć brazylijską sambę, gdzieś tam w innym wymiarze. Był to człowiek pełen sprzeczności, ciągle targany emocjami. Człowiek, któremu bycie najlepszym było potrzebne, jak innym ludziom tlen. Nauczył mnie, że zawsze trzeba walczyć, aby wygrać, bo świat pamięta jedynie zwycięzców. Zwycięstwo w kiepskim stylu nie różni się niczym od porażki. Styl jest najważniejszy.

Przemek był wybitnym sportowcem, który gdyby bardziej przykładał się do treningów, to osiągnąłby wiele. Uwielbiałem grać z nim w kosza. Na boisku rozumieliśmy się bez słów. Był wspaniałym biegaczem zarówno na krótkim, jak i na długim dystansie. Żałuję, że nigdy nie było nam dane pobiegać dłużej razem. Gdy on był w szczycie swojej formy, ja byłem pulchnym nastolatkiem, który wolał pochłaniać masowo hamburgery, niż pocić się biegając. Gdybym spotkał go teraz choć na chwilę, to pokazałbym mu jakie postępy zrobiłem w bieganiu i jakie dystanse jestem w stanie pokonać. Choć to bez sensu. Wiem przecież, że on gdzieś tam jest w górze i patrzy jak "fyrtam girkami" po trasie. Pewnie ostro trenuje, bo nie chciałby ze mną przegrać w zawodach, w których się kiedyś w przyszłości zmierzymy.

Długo zbierałem się, aby skończyć ten wpis i zakończyć przygodę z Koroną Półmaratonów. Była to tak fantastyczna zabawa, że aż żal było mi ją kończyć. Pewnie stąd wynika to opóźnienie podsumowania. Cudownych chwil nie chce się kończyć. Pozostają po nich piękne wspomnienia, które już na zawsze będą ze mną. Wspomnienia, które nie przeminą.

Na koniec mam dla Was małą prośbę. Proszę, abyście zapamiętali jedno zdanie, które wymownie opisuje moją walkę o Koronę Półmaratonów. Niech będzie ono  podsumowaniem moim zmagań: "Od Gdynii, aż po Kraków królem Tomasz Jakub." Dziękuje, że byliście ze mną.

piątek, 15 czerwca 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #11

- Ahoj przygodo! - wykrzyknął Tomasz wciągając równocześnie Elkę do pociągu. Jedziemy nad morze maleńka! Zajmuj swoje miejsce, a ja idę po kawę - pewnym, lecz miłym tonem z nieskrywaną radością zwrócił się do swej Elki. Ucałował ją czule w czółko i udał się do wagonu restauracyjnego. Tak oto rozpoczęła się wspólna wyprawa, której głównym celem był udział w nietypowym biegu w Gdańsku. Ale Tomasz i Ela mieli przed sobą również inną misję. Chcieli odpocząć przez weekend i dobrze się bawić.


Tomasz już w lutym wypatrzył ciekawą imprezę biegową w Gdańsku. Biegacze mieli stanąć w szranki na płycie czynnego lotniska im. Lecha Wałęsy w Gdańsku. Szkoda, że start miał się odbyć dopiero po wylądowaniu ostatniego samolotu, bo perspektywa ucieczki przed startującym po pasie lotniska samolotu wzbudzała w Tomaszu nie lada pozytywne emocje oraz wielki dreszczyk przygody. Niewątpliwym plusem rozpoczęcia zawodów w momencie zakończenia wszystkich startów i lądowań była pora dnia, o której miały się one odbyć. A właściwie pora nie dnia, a nocy, bo start zaplanowany był o 1.00. Pas miał być w pełni oświetlony, co miało tworzyć niepowtarzalny klimat. Dystans miał nie należeć do bardzo wymagających, bo trasa biegu miała liczyć zaledwie 5 km. Tomasza przerażała jedynie procedura jakiej miał się poddać przed biegiem. Trzeba przejść normalną odprawę jak przed lotem. Z tą różnicą, że nie ma się przy sobie bagażu. Istnieje wymóg biegu w koszulce organizatora. Nie można ze sobą mieć wody ani żadnych innych płynów, a przy sobie trzeba mieć cały czas dowód tożsamości. Rygor jak w pewnym obozie. Tylko koszulki nie w paski i za darmochę tatuaży nie robią.

Podróż klimatyzowanym pociągiem minęła uroczej parze w trymiga. Tomasz czytał biografię Jezusa, aby w przyszłym roku móc jakimś niewygodnym faktem z życia Chrystusa zagiąć księdza na kolędzie, a Elka spała, gdyż z emocji, które towarzyszyły jej przed wyjazdem prawie w ogóle nie spała. Na drogę zrobiła z samego rana pyszne bułeczki, aby ich brzuszki przez całą drogę były pełne. Pociąg dojechał planowo do Gdańska, co niezmiernie uszczęśliwiło Tomasza, gdyż lubił jak wszystko idzie zgodnie z planem. Powitał ich widok pięknego zabytkowego dworca z cudowną wieżą zegarową. Wszystko byłoby fajnie gdyby nie wszechobecny zapach moczu w każdym ciemnym zaułku. Tomasz zastanawiał się, czy brakuje toalet na mieście, czy to mieszkańcy Gdańska tak bardzo upodobali sobie sikanie w mrocznych zakamarkach? Była to jednak tajemnica, której rozwikływać nie miał najmniejszej ochoty.


Tomasz i Elżbieta, gdy już zakwaterowali się w hotelu i delikatnie odświeżyli, wyruszyli w miasto. Pierwsze swoje kroki skierowali w kierunku Długiego Targu, a konkretnie Fontanny Neptuna. Elka była nią zafascynowana. Tomasz podziwiał okazały trójząb Boga Morza. Zazdrościł mu długiej i potężnej dzidy. Elka powiedziała mu, że nie ma czego zazdrościć, bo sam ma o wiele potężniejszy oręż, który robi spustoszenie niczym grupa wikingów plądrująca wioskę. Po długim i satysfakcjonującym spacerze wśród pięknych promieni słońca, wzdłuż nabrzeża rzeki Mołtawa, naszą uroczą parę dopadł głód. Nie był to taki Mały Głód, jak ten z reklamy serka Danio, bo takiemu Tomasz dałby radę dzięki sile płynącej z jego bicepsów. Był to mega głód, którego nie dało się zaspokoić byle lodem, gofrem lub przywiezionym z domu kabanosem. Taki głód pokonać można jedynie dobrym jedzeniem z jeszcze lepszej restauracji. Znalezienie takowej zajęło naszym gołąbeczkom dłuższą chwilę. W końcu jednak udało im się spocząć wygodnie w restauracji z daniami litewskimi. Solidarnie zamówili pierogi z pieca oraz browarka. Niby woda gasi lepiej pragnienie, ale Tomasz wiedział dobrze, że stare polskie przysłowie mówi, że "w wodzie ryby się p.erdolą". Kto by chciał pić taką wodę po kopulacji? Nie ja. Nie mój fetysz. Mądrości ludowych trzeba słuchać. Piwo jest bezpieczniejsze. Mniejsze ryzyko zachłyśnięcia się ikrą. Wracając do pierogów... były kuźwa zajebiste!


Nasi bohaterowie, posileni i napojeni, udali się do hotelu, aby wypocząć chwilę przed wyjazdem na lotnisko. Tomasz przebrał się w strój biegowy. Na nogi założył czerwone biegowe ciżemki, a resztę ekwipunku spakował w plecak. Tomasz i Elka stanęli przed wyborem, jak dojechać na lotnisko: autobusem czy Szybką Koleją Miejską (SKM)? Tomasz nie wiedział, jak wygląda ta słynna kolej trójmiejska. Elka jednak szybko go uświadomiła, że to takie metro, ino, że na ziemi. Teraz wszystko już było dla Tomasza czyste i klarowne. Ich wybór środka lokomocji padł na autobus, gdyż jechał wcześniej niż SKM, a i przystanek był znacznie bliżej. Po blisko 30 minutach jazdy ich oczom ukazał się port lotniczy w Gdańsku. Był duży, ładny, nowoczesny, ale nie zrobił on na Tomaszu efektu wow. Po zweryfikowaniu tożsamości przy specjalnym okienku Tomasz mógł udać się po odbiór pakietu. Przy weryfikacji okazało się, że udział w biegu bierze jeszcze jeden biegacz o takim samym imieniu i nazwisku jak nasz niebywale przystojny bohater. W dodatku ten jegomość urodził się w tym samym roku co on. Tomasz zaczął się zastanawiać czy to aby nie jego brat bliźniak porzucony przez matkę po porodzie lub jakiś psychofan, który pragnie być taki, jak jego idol i na te potrzeby zmienił nawet swoje imię i nazwisko? Ciekawość to podobno pierwszy stopień do piekła. Dlatego Tomasz nie rozmyślał dalej nad tą sprawą, bo mu tam nie śpieszno. Jacuzzi ma na basenie. Raz w tygodniu mu starczy, aby wygrzać sobie tyłek.


Po udanej weryfikacji Tomasz szybko odebrał pakiet startowy złożony z worka na odzież, koszulki technicznej i numeru startowego. Sam pakiet nie był wygórowany cenowo. Kosztował 59 zł. Raził w nim jednak brak czegoś do picia i jedzenia. Z Tomasza jest łasuch. Brak szamki zawsze go razi. Była godzina 21.00. Do odprawy Tomasz miał jeszcze 1,5 godziny. Na szczęście organizator zapewnił trochę rozrywek dla biegaczy i osób im towarzyszących. Tomasz i Elżbieta usiedli sobie wygodnie na siedzonkach i obserwowali serwowane im atrakcje, które tyłka nie urywały. Bo debilne konkursy i skakanie na trampolinach do wyszukanych rozrywek nie należały. Gdyby nie dowcipy Elki, to Tomasz już dawno by zasnął.


W końcu nadeszła pora odprawy Tomasza. Organizator łaskawie zezwolił biegaczom zabrać ze sobą wodę w ilości nielimitowanej. Tomasz skorzystał z tego zezwolenia. Zabrał także ze sobą małą butelką kofeiny, aby się pobudzić przed startem. Odprawa przebiegła sprawnie i bez problemów. Obyło się bez macania przez obsługę lotniska. Bramka nie zapikała, a prześwietlenie nic nie wykazało. Broda Tomasza nie wzmogła czujności ochrony. Chodził po głowie Tomasza głupi pomysł, aby przywitać się na odprawie zwrotem "Sallam Alejkum", ale w obawie, że mogą go wziąć na osobistą kontrolę, zacisnął mocno język za zębami. Pokusa, aby przywitać się zwrotem, którego używają muzułmanie, była jednak wielka u Tomasza.

- Pokaż im jak biegają Tygrysy - powiedziała do Tomasza Elka zanim ruszył na odprawę.
- Będą jeszcze żałować, że dopuścili mnie do startu - odpowiedział jej Tomasz i ucałował mocno w czółko na pożegnanie.
- Tylko wróć do mnie i tam się przypadkiem nie zabij, bo będę cię musiała udusić - z uśmiechem wykrzyknęła Elka do Tomasza, który już zdążył się kawałek oddalić.
- Koteczki zawsze spadają na cztery łapy. Pamiętaj o tym - puścił jej lewe oczko i udał się na odprawę.


Po zakończeniu odprawy zaczęła się gehenna Tomaszowa. Start miał się odbyć dopiero za 2,5 godziny, a on już nie wiedział, co ze sobą zrobić. Chrystusa samotnie wędrującego na pustyni chociaż Szatan kusił, a on siedział sam jak palec. W sumie mógł zagadać do jakiejś niewiasty, ale wiedział, czym to grozi, gdyby Elka się dowiedziała. Najpierw zabiłaby tę niewiastę, potem jego, a na końcu siebie. Taka mała i kochana z niej zazdrośnica. Tomasz wolał nie ryzykować życia trzech istot. Siedział więc spokojnie na uboczu, pił wodę i gapił się na ludzi. Chciał podsłuchać jakąś ciekawą rozmowę, aby potem opisać ją na blogu, ale gwar był tak duży, że nie udało mu się niczego ciekawego usłyszeć. Nie tylko jemu się nudziło. Inni biegacze także nie wyglądali na wesołych. Ktoś, kto wymyślił tak długi czas oczekiwania na start, był istnym geniuszem. Niektórzy, aby umilić sobie czas, szli na lody z Maka, inni pili piwo. Zachowania godne sportowców. Wśród biegaczy było jednak sporo takich osób, dla których miał być to pierwszy start w zawodach w życiu. Tylko tym mogę wytłumaczyć tak nierozsądne zachowanie, jak picie piwa godzinę przed startem. Jeszcze nigdy Tomasz nie widział takiej liczby debiutantów na starcie biegu. Wśród nich czuł się jak zawodowiec. Gdy rozgrzewał się przed startem debiutanci patrzyli na niego jak na ufoludka, który nie wiadomo po co robi krótkie przebieżki i delikatnie się rozciąga. To podbudowało ego Tomasza.

Elżbieta w tym czasie oczekiwała na Tomasza w hali głównej lotniska. Nudziła się bardziej od niego. Wiernie czekała jednak na swego średzkiego ogiera. Chwała Jej, cześć i uwielbienie za to. Gdy kazali jej się ruszyć i wyjść na pas startowy, aby móc kibicować swoim bliskim, kategorycznie odmówiła, gdyż obiecała swemu Tomusiowi, że będzie czekała w tym samu miejscu, w którym się rozstali i choćby nie wiem co się stało nie ruszy się stąd na krok. Nawet promocja na ptysie czy inne słodkie rarytasy jej nie ruszy z miejsca oczekiwania.

Godzina 1.00 zbliżała się wielkimi krokami. Tomasz zrzucił balast w toalecie niczym samolot, który zrzuca zapasy paliwa przed awaryjnym lądowaniem, aby uniknąć pożaru na płycie lotniska. Tomasz nie chciał uniknąć płomieni. Wręcz przeciwnie. Chciał uniknąć zalania. Gdy usłyszał wiadomość płynącą z głośników, że start jest opóźniony o 10 minut nawet się nie zdenerwował. Był oazą spokoju. Przypomniał sobie film "Terminal" i tak na wszelki wypadek, jakby start się jeszcze bardziej opóźnił, opracowywał w głowie plan, jak zdobyć drobne pieniądze na posiłek. Tom Hanks nieźle sobie radził ze zdobywaniem gotówki i organizowaniem życia na terminalu lotniska. Tomasz miał dobry wzorzec do naśladowania. Na szczęście nie musiał wdrożyć w życie planu awaryjnego. Paręnaście minut po pierwszej w nocy biegacze dostali sygnał, że mogą wyjść na płytę lotniska. Tomasz próbował przemycić na płytę butelkę wody i energetycznego szota z kofeiny. Niestety była to próba nieudolna i musiał wypić kofeinkę przed wejściem na płytę. Weszła mocno. Tomasz obudził się od razu. Z wielką energią ruszył na linię startu. Udało mu się nawet ustawić w trzeciej linii startu. Był cały nabuzowany wielką dawką energii. Nie mógł doczekać się startu kiedy w końcu wystrzeli przed siebie z ogromnym impetem niczym radziecka rakieta Sojuz. Jego zapał i chęć walki o nowy rekord na tym dystansie ostudził spiker, który zaanonsował, że zaraz rozpocznie się oficjalna rozgrzewka. Poziom nerwów Tomasza, ale i innych biegaczy sięgnął zenitu.


Gdy już ta bezsensowna rozgrzewka dobiegła końca (każdy miał czas na rozgrzewkę podczas długiego oczekiwania na start)  okazało się, że start się opóźni, bo jeszcze trasa biegu nie jest gotowa, gdyż ściągają samolot do hangaru. Tomasz miał wielką ochotę pokazać jak bardzo zadowolony jest z cudownej organizacji biegu używając do tego celu gestu wyprostowanego środkowego palca. Powstrzymał się. Kultura osobista mu na to nie pozwoliła. W myślach już jednak wielokrotnie z dużą dawką przemocy mordował organizatorów. Zażyta przed biegiem kofeina nie pozwalała mu spokojnie stać w miejscu. Z każdą jednak upływającą minutą czuł, że działanie specyfiku energetycznego słabnie, aż w końcu cała epa mu minęła bezpowrotnie.


W końcu nadszedł moment startu - godzina pierwsza, minut czterdzieści dwie. Wtedy Tomasz uświadomił sobie, że ustawienie się tak blisko linii startu było błędem. Kilka przyjętych ciosów łokciem i trochę przepychania uświadomiły mu, że nie jest taki szybki, jak mu się wydaje. Nie żałował jednak swojej decyzji w postaci wyboru pozycji do startu. Przepychanka na starcie była bardzo emocjonująca. Była również najciekawszym momentem tego nudnego, jak flaki z olejem, biegu.

Zanim opiszę zmagania Tomasza na trasie wypunktuję kilka błędów organizatorów, które sprawiły, że Tomasz był niezadowolony ze startu w Skyway Run. Gdyby nie fajny weekend spędzony z Elżbietą nad morzem, to chyba Tomasz zasypałby organizatorów stertą maili ze swoimi negatywnymi opiniami o organizacji biegu.

Siedem grzechów organizatora:

1. Zbyt długi czas oczekiwania na bieg po odprawie.
2. Jeśli jednak tak długi czas oczekiwania był konieczny, to należało zorganizować czas biegaczom (film, ciekawe konkursy, zabawy).
3. Brak wyznaczonych stref startowych dla biegaczy o różnych umiejętnościach.
4. Duże opóźnienie na starcie, które można było przewidzieć. Start zaraz po lądowaniu ostatniego samolotu był zbyt karkołomnym zadaniem. Trzeba było od razu wyznaczyć start na późniejszą godzinę.
5. Zbyt mało oświetlona trasa. Problem rozwiązałaby obowiązkowa latarka dla każdego biegacza lub mocniejsze oświetlenie trasy.
6. Brak oznaczenia kilometrów na trasie.
7. Brak posiłku regeneracyjnego po biegu.   

Tomasz wystartował mocno z kopytka niczym kucyk pony. Biegł ile sił w nogach. Pierwszy kilometr pobiegł w czasie 4 min. 40 s. Było to zdecydowanie za szybko, jak na średzkiego Tygrysa. Następny kilometr przebiegł wolniej, ale w czasie ok. 5 minut. Cały czas czekał kiedy dane będzie mu pobiec wśród cudownie oświetlonego pasa startowego. Mógł na to czekać do usranej śmierci. I tak by się nie doczekał. Na obrazku reklamującym bieg pas był  oświetlony prawie jak nowojorski Time Square w noc sylwestrową, a w rzeczywistości było ciemno jak w dup... tyłku Afroamerykanina. Co jakiś czas Tomasz zerkał pod nogi w obawie, że się wywróci, bo nic nie widział. Momentami było bardzo jasno na odcinkach, które doświetlały wozy straży pożarnej. Nawet za jasno. Bieg nie zapewnił Tomaszowi najmniejszych emocji. Znacznie ciekawiej biega się wokół średzkiego jeziora.


Na każdym biegu znajdzie się taki koleś, który tuż po starcie ucieka w ustronne miejsce na uboczu trasy, aby "odcedzić kartofelki". I tym razem nie było inaczej. Gdy mijał go nasz przystojny Tomasz pomyślał sobie, że to dziwne, że podczas biegu na tak krótkim dystansie jakim jest 5 km kogoś nacisnęła potrzeba. Nie było szans, że facet nie zdążył przed biegiem do toalety, gdyż miał na to sporo czasu. Tomasz wpadł na pomysł, że może ów biegacz z premedytacją planował oddanie moczu na pasie startowym już przed startem? Może to było jego marzenie, które właśnie w tym momencie realizował? Tego Tomasz nie wiedział. Pewne było, że nie każdy może wysikać się na pasie startowym czynnego lotniska. Tomasz zaczął żałować, że nie przyłączył się do niego i nie zaznał uczucia sikania w niedostępnym dla większości zwykłych ludzi miejscu.


Na końcu trzeciego kilometra Tomasz po raz kolejny uświadomił sobie, że nie jest sprinterem i zdecydowanie bardzie woli dłuższe dystanse (na co Elka nie narzeka). Trochę zwolnił, ale tylko trochę, gdyż duma nie pozwalała mu się poddać. Do końca walczył o jak najlepszy wynik. Ostatni kilometr to był pełen sprint. Tomasz fajtał girkami tak szybko, jak tylko mógł. Owe fajtanie dało mu na mecie wynik 24 min 58 s. oraz 522 miejsce na 1682 biegaczy, którzy ukończyli bieg. W swojej kategorii wiekowej był 130. Po dotarciu do strefy przylotów odebrał pamiątkowy medal i zabrał wody. Nie wziął jednej butelki tylko dwie w myśl, że jak za darmo dają, to się bierze. Bez trudu odnalazł Elżbietę, która czekała na niego tak, jak obiecała w tym samym miejscu, w którym się rozstali.

- Boski Kwiatkowski! - wykrzyczała Elka na widok Tomasza z medalem na szyi.
- Wiem maleńka, że jestem boski. Inny być nie potrafię. - odpowiedział pewnie Tomasz i pocałował Elkę soczyście w usta.


Już świtało, gdy wchodzili do taksówki, która miała ich zawieść do hotelu. Zmęczeni całym dniem pełnym atrakcji szybciutko zasnęli w hotelowym łożu. Chcieli wypocząć, bo na kolejny dzień mieli sporo planów. Nie opowiem Ci, drogi czytelniku, co robili, bo to ich słodka tajemnica. Mogę Ci jedynie powiedzieć, że bawili się przednio, a cały ich weekend był stosunkowo udany.

Jeśli chcecie poznać dalsze przygody biegowe Tomasza, to zapraszam do kolejnego wpisu, który opisywać będzie jego zmagania na rodzimej średzkiej ziemi w szóstej edycji Biegu Nadziei.

środa, 13 czerwca 2018

Tomaszowa Kronika Biegowa #10

Zakładając, że Pan Bóg stworzył Kielce któregoś tam dnia zanim postanowił odpocząć w niedzielę, to pomysł na organizowanie półmaratonu w tak pagórkowatym terenie musiał zasiać w głowach ludzi sam Szatan. Innej opcji nie widzę. Aura tamtej pamiętnej niedzieli była także istnie piekielna. Żar lał się z nieba, pot spływał po czole. Zapraszam do zapoznania się z moją relacją z 4. sieBiega Półmaratonu Kieleckiego.


Kielce pewnie każdemu zwykłemu człowiekowi kojarzą się ze scyzorykami, raperem Liroyem, który ostatnio zaczął parać się polityką razem z innym byłem muzykiem, który kiedyś fajnie śpiewał, a teraz gada od rzeczy, żeby nie powiedzieć, że głupio pi...rdoli. Podczas mroźnych, zimowych dni ludzie zwykle mawiają, że "piździ jak w Kieleckim". Nie mogłem się przekonać o prawdziwości tego twierdzenia, ale może i dobrze, bo choć narzekam na upały, to za mrozem nie tęsknię. Podczas rozmowy z moją Elżbietą na temat powyższego twierdzenia doszliśmy do wniosku, że może źle je odczytujemy. Może to wcale nie chodzi o mroźną temperaturę panującą w Kielcach i okolicach tylko o tajemniczą postać z miejscowych ludowych opowieści zwaną "Piździakiem Kieleckim"? Przez lata przekaz ludowych podań mógł ulec zniekształceniu lub był to celowy zabieg mający na celu ukrycie faktu istnienia tej tajemniczej postaci. Jeśli byłaby to prawda, to mieszkańcy Kielc dokonaliby tego, co nie udało się Krakowiakom, gdyż oni nie byli w stanie wymazać z historii postaci okrutnego smoka. Pytałem na mieście o postać "Piździaka". Wszyscy na samo brzmienie imienia tego stwora dostawali gęsiej skórki i blokady mowy. Nie dowiedziałem się zatem nic. Nie poddam się. Będę drążył dalej ten temat. Musiała to być straszna bestia skoro panuje zmowa milczenia w jej temacie. Ciekawe, co takiego robiła? Porywała dziewice, zjadała koty, czy kradła z piwnic tak pieczołowicie robione przez ludzi w wielkim trudzie przetwory na zimę? Na tę chwilę jest to dla mnie nieodkryta tajemnica.  

Podróż do Kielc rozpocząłem z samego rana. Skorzystałem z usług PKP TLK. Zdecydowanie bardziej wolę jeździć pociągami Inter City, gdyż mają one klimatyzację i wagon restauracyjny. W przypadku drogi do Kielc zamiast na wygodę postawiłem na czas podróży. Podróż pociągiem wyższej klasy wiązałaby się z dłuższym czasem jazdy, większą liczbą przesiadek oraz droższym biletem. Stwierdziłem, że jakoś przepękam 3 godziny jazdy. Jak się okazało to była dobra decyzja, bo podróż przebiegła szybko i bezproblemowo. Przedział był prawie pełen, ale było czym oddychać i gdzie nogi rozprostować. Naprzeciwko mnie siedział bardzo otyły mężczyzna ze swoją partnerką. Pomyślałem, jak musi być mu niewygodnie. Mi zawsze było, gdy byłem chłopcem o tłustej sylwetce. W pewnym momencie poczułem, że jestem wkurzony, że muszę siedzieć naprzeciw grubasa i tym samym mam mniej miejsca do rozprostowania nóg. Po chwili było mi wstyd za moje myśli. Przecież byłem kiedyś taki jak on i to inni ludzie wkurzali się na mnie tylko z tego powodu, że byłem gruby. Nie było to dla mnie miłe. Można powiedzieć, że "zapomniał wół jak cielęciem był". Zachowałem się jak skończony idiota. Dobrze, że tylko w myślach. Nie znałem człowieka i oceniłem go powierzchownie tak, jak to robi wiele osób. Nie chcę być jak inni, nie chcę ranić bez powodu, bo wiem, że słowa ranią znacznie bardziej niż ciosy zadawane pięścią. Ciało szybko się regeneruje, psychika, której krzywdę wyrządzają wszelkie obelgi i szyderstwa, potrzebuje naprawdę sporo czasu.


Podróż umilała mi książka Joanny Bator "Ciemno. Prawie noc." Co uważniejsi moi czytelnicy zauważą pewnie, że tę samą pozycję czytałem w ubiegłym roku podczas podroży do Krakowa. Nie mogłem zebrać się w sobie, aby dokończyć tę książkę. Cieszę się, że udało mi się to podczas podróży na zawody do Kielc, bo to cudowna opowieść, którą z całego serca mogę polecić miłośnikom dobrej literatury. Książka umiliła mi czas podczas ponad godzinnego oczekiwania na pociąg bezpośredni do Kielc w miejscowości Koniecpol. Faktycznie był to koniec Polski. Nic tam nie było oprócz dworca PKP zamkniętego na cztery spusty i dwóch peronów, które służyły pasażerom jedynie do przesiadek do innych pociągów. Na dworcu znajdował się jeden pokestop z gry Pokemon GO. Zazwyczaj koło pokestopów jest dużo stworków do złapania. Ale nie w Koniecpolu. Stąd nawet pokemony uciekają. Dobrze, że spuściłem balast z nerek jeszcze w pociągu do Koniecpola, bo na miejscu zostałaby mi jedynie toaleta pod chmurką Na całe moje szczęście Mariolka zrobiła mi bułki na drogę i kawę w termosie. Inaczej cierpiałbym z głodu w Koniecpolu. 

Godzina oczekiwania strasznie się dłużyła. Humor poprawiła mi podsłuchana przypadkiem rozmowa. Na ławce, obok mojej, siedziała matka z dorosłą córką w wieku ok. 40 lat. W pewnym momecie córka prezentuje matce swoje różowe adidaski pytając, czy ma ładne buty na sobie? Matka z niespotykaną szczerością odpowiada jej, że buty są brzydkie, ale za to spodnie ma ładne. Córka nie zdążyła podziękować za komplement o spodniach, matka dokończyła swoją wypowiedź: "Spodnie masz ładne,  ale co z tego, jak nogi masz krzywe". Na matkę to jednak zawsze można liczyć. Nikt tak, jak matka nie potrafi podnieść na duchu. 

Pociąg regionalny do Kielc przyjechał punktualnie. Był to nowiuśki i piękny pociąg wyprodukowany przez Bydgoską PESĘ. Wygodne siedzenia, klimatyzacja, czysta i przestronna toaleta. Gdyby wszystkie pociągi tak wyglądały, to jeszcze chętniej bym podróżował i odkrywał ciekawe zakątki Polski. Podczas drogi minęliśmy kultową stację we Włoszczowej. Tym razem było mi dane zatrzymać się na niej, a nie tylko przejechać dużym pędem. Niby taka znana stacja, a kasy biletowej nie mają. Wszyscy wsiadający podróżni musieli kupować bilety u kierownika pociągu.


Po przyjeździe na miejsce swoje pierwsze kroki skierowałem do hotelu zostawić tam walizkę i trochę się odświeżyć, aby czym prędzej ruszyć w miasto na zwiedzanie. Priorytetem był jednak odbiór pakietu startowego. W tym celu udałem się na stadion piłkarski Korony Kielce. Jak się potem okazało obrałem zły kierunek. Na stadionie był start biegu, a biuro zawodów mieściło się w galerii handlowej oddalonej od stadionu 2 kilometry w przeciwnym kierunku. Była to okazja do dodatkowego spaceru. Porządnie zatem rozprostowałem nogi po podróży pociągiem. Pakiet odebrałem bardzo sprawnie, a wynikało to z faktu, że biuro zawodów było dobrze zorganizowane, ale nie było też zbyt wielu uczestników biegu. Liczba 1200 biegaczy nie porażała. Potem dowiedziałem się, że jest to największy bieg w województwie świętokrzyskim. Słaba frekwencja. Zastanawiam się cały czas z czego to wynika? W Wielkopolsce mały Swarzędz potrafi do siebie ściągnąć taką samą liczbę biegaczy, co stolica całego województwa. Jest to pewnie kwestia wysokości nagród, które w naszym województwie bywają wysokie, a i często wśród biegaczy organizator rozlosowuje cenne nagrody. Widocznie nie ma w Kielcach chętnych do sponsorowania tego typu imprez.


Pakiet startowy był bogaty i zarazem dość tani. Nie codziennie zachodzi taka zależność. Mówiąc dokładniej to raczej nigdy nie zachodzi. Jak jednak widać w mieście, które umiera ze strachu przed "Piździakiem", wszystko jest możliwe. Pakiet kosztował 50 zł, a w skład, oprócz mnóstwa niepotrzebnych nikomu ulotek, wchodziły: gustowna koszulka (chyba najładniejsza jaką kiedykolwiek dostałem na biegu), chusta buff, która może spełniać funkcję czapki lub chusty, batonik musli oraz numer startowy. Był on dość nietypowy, gdyż przeważnie największą czcionką na numerze startowym wypisany jest nasz numer. W Kielcach był on mały. Największą przestrzeń zajmowało nasze imię.


Gdy już pakiet spokojnie spoczywał w moim plecaku udałem się na rynek, aby posilić się dobrą miejscową strawą oraz aby skosztować lokalnych chmielowych trunków. Postanowiłem, że obiad zjem w restauracji Plejada. Miała ona fajny filmowy wystrój. Usiadłem jednak w ogródku na rynku, aby cieszyć się ładną i słoneczną pogodą. Z menu wybrałem grillowaną pierś z kurczaka z boczkiem i oscypkiem. To wszytko podane było z surówkami i frytkami. Na ugaszenie ogromnego pragnienia zamówiłem piwo z radomskiego browaru Czarny Kot - Bearnard Miód Malina. Dobre piwo smakowe, zapakowane w nietypowy sposób w papierowe opakowanie. Smakowało bardzo dobrze. Na tyle dobrze, że następnego dnia wybrałem się w to samo miejsce, aby skosztować inne piwa smakowe z tego browaru. Nie były one już jednaka tak dobre, jak miód i malina (tropical island i jeżyna). Najbardziej podobała mi się cena piwa - 7 zł, czyli tyle, co w mojej Środzie Wlkp. Nasuwa się pytanie, czy w Kielcach jest tak tanio, czy w Środzie tak drogo?


Podczas, gdy spożywałem posiłek, nagle do moich uszu doszły dość nietypowe słowa piosenki, które wykonywała pewna pani na scenie ustawionej na rynku: "Tylko tobie należy się chwała. Tylko tobie należy się cześć. Tylko tobie będziemy się kłaniać". Inne panie ubrane były w niebieskie togi. Tańczyły obok sceny na małym podeście. Był to dość nietypowy widok. Rzadko się zdarza, aby utwory religijne wykonywane były w centralnym miejscu miasta i w dodatku o takiej porze. Nie myślcie sobie, że Kielce to jakieś bardzo religijne miasto. Pod sceną nie było dosłownie nikogo, a ludzie zgromadzeni w restauracyjnych ogródkach zajęci byli piciem i konsumowaniem posiłków. Trochę było mi ich żal, że nikt nie zwraca na ich występy uwagi. Przez grzeczność posłuchałem trochę, ale na dłuższą metę nie dało się tych jęków wytrzymać. Była to zawsze znacznie lepsza nuta niż utwory Sławomira i innych disco polowców. Do tańca mnie nie jednak nie porwały, ani do zadumy nad swoim życiem.


W centralnym miejscu rynku swoją siedzibę miał Urząd Miasta Kielce. Bardzo dobra lokalizacja. Wyobraźcie sobie, że jest piątek. Godzina 15.00. Wasza całotygodniowa mordęga w urzędzie dobiegła końca. Pierwsze, co widzicie po wyjściu z pracy, to ogródki piwne. Idealny początek weekendu. Rozmarzyłem się. Pora wrócić na ziemię.

Nadszedł czas powrotu do hotelu. Miałem zamiar obejrzeć finał Ligi Mistrzów i położyć się przed 23.00, aby rano wstać wypoczętym na bieg. Po drodze postanowiłem wykręcić i nadrobić trochę dystansu, aby pograć w Pokemon GO. Nogi pokierowały mnie do parku. Zaczepił mnie tam ojciec z dzieckiem, którzy grali również w pokemony. Spytał się mnie, czy nie pójdę z nimi zawalczyć na rajdzie, bo brakuje im graczy. Zgodziłem się bez wahania. Oprowadził mnie po miejskim parku, który stanowi mekkę graczy Pokemon GO w Kielcach. Bardzo fajne miejsce. Dużo cienia, mnóstwo ławek i stworów do łapania. Brakuje takiego miejsca u mnie w mieście.

Rano w dzień biegu skonsumowałem bardzo dobre śniadanie złożone z parówek, kilku rodzajów szynek i świeżych bułek z sezamem. Ubrałem się w strój bojowy. W dobry humor przez wyjściem z pokoju na miejsce startu wprawił mnie Robert Janowski, który w programie "Jaka to melodia"  śpiewał utwór Abby "Mamma Mia". Zacząłem sobie głośno śpiewać przebój szwedzkiej kapeli. Nagle przypomniało mi się, że kiedyś, gdy byłem w podstawówce, oglądałem ten teleturniej regularnie. Nigdy nie wiedziałem czemu to robiłem, gdyż nie należę i nigdy nie należałem do wielkich fanów muzyki. Teleturniej ten miał i nadal ma jakąś moc dawania radości i szczęścia. Myślę, że to był powód tego, że pokochałem ten program od pierwszego odcinka.

Start biegu miał miejsce na ulicy znajdującej się przy stadionie Korony Kielce. Dzięki temu biegacze mieli dostęp do toalet zlokalizowanych na stadionie, co jest dużym plusem, bo, jak wiadomo, lepiej załatwia się swoje potrzeby w normalnej toalecie, a nie w przenośnej toalecie typu TOI - TOI. Przed startem zasięgnąłem języka u miejscowej ludności odnośnie trudności trasy. Potwierdzili moje obawy, że nie będzie łatwo, ale to już wiedziałem w momencie zapisywania się na bieg. Miałem chwilę czasu do rozgrzewki, który wykorzystałem na odpoczynek w cieniu i na przyglądanie się ludziom. Zwróciłem uwagę, że wśród biegaczy nie było żadnych pozerów, ani pozerek. No wiecie, takich cwaniaków i cwaniaczek, którzy nie przychodzą na bieg po to, aby pobiegać, ale po to, aby się pokazać jacy oni są zajebiści. Nie było napakowanych facetów, którzy przed startem nacierają swoje klaty oliwką i startują bez koszulek. Nie było kobiet, które mają na sobie taki make up, że mogłyby nim obdarzyć co najmniej trzy inne kobiety. Czy to oznacza, że nie ma tam takich pozerów i pozerek? Na pewno są, bo tacy ludzie są wszędzie. Zwyczajnie jeszcze nie biegają, bo w Kielcach mało osób biega. Świadczy o tym frekwencja biegu. 1200 biegaczy w porównaniu z 14 000 z Poznania wygląda dość blado.


Obok miejsca startu znajdował się cmentarz ofiar pomordowanych przez Hitlerowców podczas II wojny światowej. Widok nagrobków przed biegiem nie nastrajał optymistycznie. Brakowało jeszcze jedynie kostuchy z wielkim banerem "Memento mori", aby dopełnić obraz strachu i grozy. Na 5 minut przed startem, gdy już planowałem zająć miejsce na trasie, przywitał się ze mną kolega z portalu PPE -  maslo1984, z którym zamieniłem kilka zdań w komentarzach pod moim blogiem, który zawierał relację z biegu Wings For Life. Nie mieliśmy dużo czasu na pogawędkę, gdyż godzina 10.00, czyli godzina startu zbliżała się wielkimi krokami. Życzyliśmy sobie powodzenia i dobrych rezultatów. Napisz w komentarzu, jak Ci poszło? Szukałem Cię na mecie, ale nie udało mi się Ciebie znaleźć.

W pełnym słońcu punktualnie o 10 rano wystartował bieg. Zacząłem biec powoli w obawie, że trudna trasa pełna podbiegów oraz upalna afrykańska wręcz pogoda pozbawi mnie szybko sił potrzebnych do ukończenia biegu. A nie po to jechałem ponad 350 km, aby nie przywieźć medalu do domu. Pierwsze 2 kilometry minęły szybko i bezboleśnie. Od trzeciego kilometra zaczęły się jednak schody. Pojawiły się pierwsze podbiegi, które dały mi ostro w kość. Upał i bieganie pod górkę to nie jest jednak to, co tygryski lubią najbardziej. Zanim minąłem 5 kilometrów wielokrotnie przekląłem w swojej głowie organizatorów za wytyczenie takiej trudnej trasy. Gdy zdałem sobie sprawę, że to nie wina organizatorów, a samego ukształtowania powierzchni i położenia miasta, zacząłem przeklinać Kielce. Gdy zdałem sobie sprawę, że nie przeklinanie nic mi nie pomoże, zrobiło mi się trochę lżej. Postanowiłem, że się nie poddam i dotrę do mety. Miałem ze sobą wodę,  żele energetyczne. Wiedziałem, że one dadzą mi siłę do walki.


Po pierwszym z czterech punktów żywienia, które zorganizowane były bardzo sprawnie, ustabilizowałem trochę tempo biegu. Biegło mi się lekko mimo delikatnych i ciągłych podbiegów. Poczułem się na tyle pewnie, że postanowiłem zagadać do miejscowych biegaczy. Spytałem się jednego faceta, czy dalej będzie też tyle podbiegów i czemu nie ma na trasie płaskich odcinków? On spojrzał na mnie z wyraźnie malowaną na twarzy wyższością. Z napisów umieszczonych na mojej koszulce wywnioskował, że jestem z Wielkopolski. Odpowiedział mi pogardliwym tonem, że u mnie w województwie łatwo się biega, bo mamy płaskie tereny i dopiero Kielce pokazują kto jest prawdziwym biegaczem i jak się porządnie biega. Delikatnie mówiąc wkurzył mnie, a mówiąc szczerze wkurwił mnie porządnie. Dostałem takiej adrenaliny, że dalsza część trasy nie przerażała mnie. Chciałem jedynie utrzeć nosa cwaniaczkowi z Kielc. Trzymałem się za nim przez jakieś 3 kilometry i gdy nadarzyła się okazja wyprzedziłem go. Widziałem, że na 9 kilometrze osłabł z sił i mocno zwolnił. Wtedy ja przyśpieszyłem i uciekłem mu na sporą odległość. Do końca biegu byłem przed nim. Tak się kończy cwaniakowanie. Z Tomaszem się nie zadziera.


Słońce grzało jak na afrykańskiej sawannie, ale nagle stał się cud. Dosłownie w jednej sekundzie tak, jak świeciło, tak zgasło. Jakby ktoś nacisnął właściwy przełącznik i zgasił zbędne źródło światła. Brak słońca nie trwał długo, bo zaledwie ok. 15 minut. Był to jednak cudowny czas, który dał wszystkim ulgę. Pozwolił trochę odpocząć i nabrać sił na dalsze kilometry biegu. Pan Bóg widocznie stwierdził, że biegacze dosyć się już opalili i wyłączył na chwilę słońce. Zadbał tym samym o interesy drobnych przedsiębiorców prowadzących solaria, których pewnie odwiedzą biegacze zawiedzeni brakiem słońca na całej trasie biegu. Wiadomo bowiem, że każda minuta słońca mniej to słabsza opalenizna.

Trasa biegu była bardzo ciekawa wizualnie i krajobrazowo. Przebiegała głównymi ulicami miasta wśród kieleckich zabytków. Była wąska i kręta, ale ciekawa. Nie dało się nudzić. Można było podczas samego biegu zobaczyć Kielce w pigułce. Najbardziej podobała mi się część trasy przebiegająca ulicą Sieniewicza, czyli głównym deptakiem miasta. Nie było zbyt dużo kibiców wzdłuż trasy, ale ci co przyszli głośno wspierali biegaczy. Był też zespół rockowy, który grał na żywo covery znanych utworów. Bardzo malowniczym elementem trasy był moment przebiegania przez Skwer Szarych Szeregów. Biegło się tam szeroką ścieżką spacerową wzdłuż której umieszczone były popiersia znanych artystów takich, jak: John Lennon, Franz Kafka, czy Ignacy Paderewski.




Najgorsza była jednak część trasy przebiegająca drogą prowadzącą do Krakowa. Świeciło wtedy już ponownie słońce, a nie było tam nawet skrawka cienia. Wiedziałem z rozmów z miejscowymi, że jest to najgorszy fragment trasy. Ponad 4 kilometry trzeba było biec prostą drogą przed siebie. Na szczęście biegło się delikatnie z górki. Gorszy miał być powrót tą samą trasą po nawrotce na końcu odcinka. Wiedziałem, że skoro teraz jest delikatnie z górki, to w takim razie droga powrotna przebiegać będzie cały czas pod górkę. Najgorzej, że ten morderczy podbieg cały czas się zwiększał. Nachylenie terenu wzrastało stopniowo z każdym metrem trasy. Pocieszałem się, że na końcu czeka na mnie zimna woda oraz kurtyna wodna, która schłodzi moje ciało. Na trasie było kilka kurtyn wodnych rozstawionych przez strażaków. Były one cudowne, gdyż sowicie skrapiały wodą. Na punkcie odżywczym po najdłuższym i najgorszym podbiegu popełniłem jeden błąd - dałem się skusić na kruche ciastko. Jego smak czułem w ustach do końca biegu. Nie mogłem także zaspokoić pragnienia, takie suche było to ciastko. Ale cóż, jak człowiek jest łakomy, to trzeba za to zapłacić Na szczęście do stadionu zostało mi tylko 3 kilometry.

Podczas ostatnich kilometrów biegu byłem świadkiem miłego zdarzenia. Mijałem panią, która biegała jako ostatnia. Przed nią był jeszcze najgorszy fragment trasy. Wszyscy mijający ją biegacze klaskali jej i dopingowali do boju. Ja także biłem jej brawo. Nie jest bowiem hańbą dobiec na ostatnim miejscu. Powodem do wstydu jest natomiast unikać startu w obawie, że się będzie ostatnim. Liczy się sama chęć walki ze samym sobą. Pokonywanie własnych słabości. Nie jest sztuką unikać porażek. Sztuką jest wyciągać z nich wnioski, aby być lepszym i silniejszym człowiekiem. Wiem coś o tym, bo przez większą część swojego życia unikałem wielu rzeczy, aby przypadkiem nie przegrać. Unikałem wszystkiego co nowe i nieznane w obawie, że podczas poznawania tego mogę doznać jakichś krzywd. Była to zła filozofia, która do niczego dobrego mnie nie doprowadziła. Nie należy bać się wyzwań. Trzeba próbować nowych rzeczy, aby się rozwijać. Stanie w bezpiecznym kącie może wydaje się fajne na początku, ale takie nie jest. Po latach stagnacji pojawia się frustracja i zażenowanie. Zaczynamy żałować, że zmarnowaliśmy swoje życie, bo zamiast żyć, to tak naprawdę jedynie wegetowaliśmy.


Ostatnie kilometry przed metą, jak to zazwyczaj bywa, były najcięższe. Wiedziałem, że nie mam szans na życiówkę, ale wiedziałem, że biegnę w dobrym tempie i wynik, jeśli weźmiemy pod uwagę trudną trasę i ciężkie warunki atmosferyczne, będzie do zaakceptowania. Ostatni kilometr był... nie zgadniecie... pod górkę. Nogi nie miały już wiele sił na szybki bieg, ale w płucach był sporo tlenu. Dałem z siebie wszystko. Skutkowało to na mecie czasem 2h05m55s. Byłem z niego zadowolony. W zeszłym roku na płaskich trasach w o wiele przyjemniejszej do biegania pogodzie uzyskiwałem podobne czasy. Jest to dla mnie dobry prognostyk na przyszłość. Coraz silniejsza bestia ze mnie.

Meta znajdowała się na płycie stadionu Korony Kielce i była bardzo przyjazna dla biegacza. Miło finiszowało mi się na stadionie. Na mecie od razu otrzymałem medal i zostałem skierowany w dalszą część stadionu, gdzie dostałem wodę i izotonik. Skorzystałem z okazji, że trybuny stadionu były otwarte dla biegaczy i usiadłem sobie w cieniu ciesząc oko widokiem ładnego stadionu, który wydał mi się bardzo mały jak na główny stadion miasta będącego stolicą województwa. Dopiero, gdy odpocząłem w cieniu, udałem się po posiłek regeneracyjny. Był to żurek z ogromną ilością kiełbasy. Nie przepadam za tym rodzajem zupy, ale muszę przyznać, że była całkiem smaczna.


W miarę zregenerowany udałem się w stronę hotelu. Marzyłem jedynie o prysznicu, gdyż słońce i dystans 21 km spowodowały, że świeżością i higieną nie grzeszyłem. Po drodze mijałem sporo finiszujących dopiero biegaczy. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że z moją formą nie jest jednak najgorzej. Jak się potem okazało zmieściłem się w pierwszej połowie stawki na mecie. Starałem się dopingować biegaczy na trasie, gdyż wiem, jak taki doping pomaga w ukończeniu biegu. Podzieliłem się z jednym biegaczem swoją ostatnią wodą, gdyż widziałem, że słabo wyglądał. Nie miałem mu jednak serca powiedzieć, że przed  nim jeszcze jeden ciężki podbieg. Nie chciałem biedaka niepotrzebnie stresować.


Półmaraton w Kielcach był moim dziesiątym biegiem na tym dystansie. Jubileusz świętowałem przy kebabie i pepsi. Staram się dbać o linię, ale w ten wyjątkowy dzień popuściłem trochę pasa. Kebab zrobiony przez prawdziwego Turka smakuje najlepiej, ale o tym każdy  Polak wie dobrze. A ci "prawdziwi" najlepiej.

Zapraszam do kolejnej relacji, która ukarze się po 10 czerwca. Tegoż dnia pobiegnę w Gdańsku. Będzie to krótki dystans (5 km), ale w nietypowym otoczeniu. Trasa przebiegać będzie po pasie lotniska im. Lecha Wałęsy, a sam bieg rozpocznie się o godzinie 1.00 w nocy. Pas startowy ma być cały oświetlony. Liczę na miłe przeżycia wizualne.