środa, 29 maja 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #45_2019/13

Wydawałoby się, że dorosły człowiek ma już zdefiniowane swoje ulubione smaki. Życie potrafi jednak zaskoczyć. W wieku 33 lat poznałem swój nowy ukochany smak. Zakochałem się w smaku życiówek! W sumie to już dawno temu go polubiłem, ale uświadomiłem to sobie dopiero w Opalenicy na Biegu Maryi.


Opalenica to małe miasteczko pod Poznaniem, o którym stało się w Polsce i świecie głośno, gdy podczas finałów EURO 2012 gościło reprezentację Portugalii, która wybrała sobie to urokliwe miasteczko jako swoją bazę treningową. W okresie międzywojennym w Opalenicy produkowano pierwszy polski motocykl o symbolicznej nazwie „Lech”. Na Powszechnej Wystawie Krajowej w Poznaniu w 1929 roku został on wyróżniony srebrnym medalem. W związku z kryzysem światowym i brakiem środków produkcja została zaprzestana w 1932 roku. Co mi najbardziej rzuciło się w oczy, to duża liczba kościołów w tak małym miasteczku. Na jednej ulicy są aż dwa! Gdybym zajrzał w każdy zakamarek tego urokliwego miasteczka, odnalazłbym pewnie jeszcze nie jeden dom boży.


Na bieg na krótkim dystansie 5 km udałem się z moją Eleczką i jej synkiem. Bieg Maryi organizowany był przez Caritas Archidiecezji Poznańskiej. Kosztował 40 zł, z tym że połowa tej opłaty pokrywała koszty organizacji biegu, a drugie 20 zł było przeznaczone na edukację młodzieży z ubogich rodzin. Cel był zatem szczytny. Była to dla mnie dodatkowa motywacja, aby wystartować w tych zawodach. Opalenica nie leży daleko od mojego miasta rodzinnego. Półtorej godziny jazdy pociągiem i byliśmy na miejscu. Niektórzy w ten pierwszo - majowy poranek otwierali już kolejne piwa i zabierali się za rozpalanie grilla na działce. Ja postanowiłem pobiegać. Piwo i grill szybko się nudzi. Bieganie już nie tak łatwo.

Mój najwierniejszy kibic przygotował okolicznościowy transparent, aby wspierać mnie na zawodach. Hasło „Boski Kwiatkowski” idealnie pasowało do charakteru biegu. Odzwierciedlało również moją osobowość i urodę. Nie chcę się chwalić, ale zarówno jedno, jak i drugie mam boskie. Jestem też skromny. Ale tym już kiedyś pisałem. Nie będę się powtarzał, bo nie lubię pisać o rzeczach oczywistych i powszechnie znanych ludowi miast i wsi polskich oraz rdzennym mieszkańcom Europy. Dalej to chyba o mnie jeszcze nie słyszeli…jeszcze. Z wyraźnym akcentem na jeszcze. Bardzo wyraźnym.


Ustawiłem się prawie na początku stawki i oczekiwałem godziny 13.00. Założenie miałem jedno – biec tak szybko, jak się tylko da, żeby nabiegać dobry wynik. Gdyby tak się stało, że siły by mnie opuściły na trasie, to chciałem zwolnić i jedynie ukończyć ten bieg. Rzeczywistość okazała się lepsza od moich planów. Chciałem poprawić życiówkę na „piątkę”, która od zeszłego roku wynosi 25m33s. Nie marzyłem jednak o złamaniu granicy 25 minut! Udało mi się to, a jak do tego napiszę zaraz. Najpierw poinformuje Was, iż mój nowy rekord życiowy wynosi 24m53s!

Pierwszy kilometr był prawie cały czas z górki. Skutkowało to szybkim biegiem. Jak na mnie nawet bardzo szybkim. Nie widziałem, czy nie zostanę ukarany na dalszych kilometrach nagłym odcięciem tlenu za zbyt szybki start. Postanowiłem, że zaryzykuję. Opłaciło się. Pierwszy kilometr pokonałem w cudownym czasie 4m47s. Drugi kilometr był już płaski. Znajdował się na nim jeden mały podbieg. Nogi niosły mnie szybko, ale nie tak szybko, jak na poprzednim kilometrze. Było to oczywiście efektem zmiany ukształtowania terenu, które było już dla mnie mniej sprzyjające. Czas ukończenia drugiego kilometra wyniósł trochę ponad 5 minut. Na drugim kilometrze miało miejsce kluczowe zdarzenie, które znacząco przyczyniło się do ustanowienia mojego nowego rekordu. Pod koniec drugiego kilometra spotkałem Piotrka…


Piotrek jest to biegacz z miejscowego klubu, którego wygląd fizyczny nie wskazuje w ogóle, że może tak szybko biegać. Jest starszy ode mnie i ma znacznie większy brzuch od mojego. Taki typowy piwny. Nie przeszkadza mu to jednak przebierać szybko nogami niczym Struś Pędziwiatr. Od końca drugiego kilometra siedział mi cały czas na ogonie. Na widok, że dogania mnie osoba, która na pierwszy rzut oka jest ode mnie słabsza, przyśpieszyłem znacznie. Czułem, że moja duma ucierpiałaby, gdybym z nią przegrał. Jakie było moje zdziwienie, gdy Piotrek też przyśpieszył. Nie mogłem w to uwierzyć. Skubany cały czas trzymał się za mną. Był cały czerwony i ziajał jak pojebany, ale nie odpuszczał. Biegł cały czas za mną. Pomagał mu doping zgromadzonych na trasie ludzi, którzy żywiołowo motywowali go do szybkiego biegu. 

Trzeci i czwarty kilometr to w moim wykonaniu rozpaczliwa próba zgubienia Piotrka. Facet pomimo wieku i swojej tuszy był szybki. Pędził jak pociąg towarowy na stację. Trasa zaoferowała nam kilka podbiegów, które zarówno mnie, jak i Piotrka nie zwolniły. Wydawało mi się, że nie mogę biec już szybciej, ale gdy tylko Piotrek zbliżał się do mnie, to podkręcałem tempo. Jeszcze nie wiedziałem o tym, że niedługo przyjdzie mi za to zapłacić. 



Na piątym kilometrze Piotrek wrzucił szósty bieg. Nie tylko dogonił mnie, ale i odstawił o jakieś 20 metrów. Przez chwilę pomyślałem, że to koniec. Muszę się poddać i uznać jego wyższość. Po krótkiej chwili dostrzegłem jednak, że Piotrek nie ucieka mi. Jest nadal 20 metrów przede mną. Pomyślałem sobie, że mam jeszcze okazję do prześcignięcia Piotrka. Przyśpieszyłem i już po paru sekundach zrównałem się z moim rywalem z Opalenicy. Biegliśmy razem przez kilkanaście metrów. Nie widziałem w jego zachowaniu, aby chciał uciekać przede mną. Spojrzałem w jego stronę wymownym wzrokiem i pod nosem powiedziałem sam do siebie: „Nie dzisiaj!” i wydarłem z całych sił przed siebie. Do mety miałem jakieś 300 metrów. Widziałem kątem oka, że Piotrek też przyśpieszył, ale nie był w stanie mnie już dogonić. 

Na metę wpadłem kilka sekund przed moim rywalem. Gdy spojrzałem na zegarek, nie dowierzałem jaki czas udało mi się nabiegać. Byłem totalnie wyczerpany, ale i ogromnie dumny ze swojego osiągnięcia. Podziękowałem Piotrkowi za fantastyczną walkę i za pomoc w zrobieniu nowego życiowego rekordu. Z punktu odżywczego zabrałem wodę, drożdżówkę i udałem się do swojej Elżbiety i jej dziecięcia.



Po biegu zamierzaliśmy się udać na wspólny obiad. Nie sądziłem, że złamanie granicy 25 minut na kilometr będzie łatwiejszym zadaniem niż znalezienie 1 maja otwartej restauracji w Opalenicy. Wiem, że to święto było. Zdaję sobie sprawę, że to małe miasteczko, ale żeby restauracje i nawet bary z kebabem zamykać! To nie mieści mi się w głowie. Po godzinie poszukiwań i dzięki uprzejmości jednej właścicielki zamkniętej restauracji, która pokierowała nas do swojej konkurencji, udało nam się zjeść pyszny obiad. Najlepszym komentarzem do całej tej sytuacji z szukaniem otwartej restauracji był tekst synka Eli - Daniela, który powiedział mamie, że to wydarzenie skojarzyło się mu się z biblijnym tekstem, że „nie było dla nich miejsca w gospodzie”. Genialny komentarz. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że był to Bieg Maryi organizowany przez Caritas.

   

wtorek, 28 maja 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #44_2019/12

Dzisiaj mam dla Was niespodziankę. Relację z biegu napisała dla Was moja Elżbieta! Zrobiła to z przyjemnością z własnej i nieprzymuszonej woli. Oddajmy zatem głos Elce.

Dziś o trochę innym biegu, z trochę innej perspektywy. Dziś trochę inaczej napisze dla Was Elżbieta. A więc od początku…
Pierwszego maja miał się odbyć w Opalenicy drugi Bieg Maryi. Jest to bieg charytatywny, gdzie część opłaty za pakiet startowy przeznaczona jest na Caritas, a że szeroko pojęte tematy religijne nie są mu obce, Tomasz nie mógł odmówić sobie wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu. 
Osoby samej Maryi - zwanej również Matką Boską, Bożą Rodzicielką, czy Królową Nieba i Ziemi – nikomu przedstawiać nie trzeba, więc to sobie podaruję. O organizacji Caritas, Drodzy Czytelnicy, zapewne też coś wiecie. Dlatego krótko wyjaśnię tylko, że bieg, o którym mowa miał odbyć się w maju, a miesiąc ten, podobnie jak październik, w Kościele katolickim, jest miesiącem poświęconym właśnie Maryi.
Kiedy mój rozbiegany Tomasz poinformował mnie o tym, że zamierza wystartować, jako była wieloletnia chórzystka uznałam, że nie może mnie tam zabraknąć. Co jak co, ale „łąki umajone” zaintonować potrafię jak mało kto :-)
A biorąc pod uwagę że pierwszy dzień maja, to również pierwszy dzień ogólnopolskiej wielkiej majówki, postanowiłam, zabrać też moje jedyne i niepowtarzalne oczko w głowie, mam na myśli mojego syna – Daniela. Więc we troje urządziliśmy sobie fajną wycieczkę fajnym pociągiem do fajnej Opalenicy. A że rzadko w życiu jest tak fajnie jak byśmy chcieli, muszę przyznać, że Opalenica nie zachwyca… Dworzec – Boże, miej w opiece tych, którzy muszą tamtędy chadzać wieczorami! Na szczęście im dalej, tym lepiej. Ładniej, spokojniej, ciszej, coraz mniej psich kup… Ten spokój i cisza da się naszej trójce jeszcze we znaki, ale o tym później. 
Wielkim uśmiechem przywitał Tomasz fakt chyba jedynej tego dnia otwartej apteki. Pytacie pewnie po co nam apteka? Już śpieszę z wyjaśnieniem. Tomasz, od rana narzekał, że źle spał i cierpi katusze z powoli obolałej szyi. Zakup odpowiednich specyfików do łykania i smarowania przyniósł mu długo oczekiwaną ulgę. 
Następnie udaliśmy się wspólnie po odbiór „tomaszowego” pakietu startowego. Chyba był skromny, bo kompletnie nie pamiętam czy było w nim coś innego, poza numerem i agrafkami. A wierzcie mi na słowo, że gdyby były w nim jakieś batoniki, to nie umknęło by to mojej uwadze. 
Na ślicznym, kwietnym ryneczku znaleźliśmy sobie wolną ławkę, w pobliżu której Tomasz postanowił, że się przygotuje do biegu – porusza się, porozciąga, zmieni koszulkę, przymocuje numer startowy i takie tam… A mój Tomasz na oczach zgromadzonych wokół pożądliwych harpii opuszcza spodnie w dół! I ku mojemu przerażeniu oczom wszystkich ukazuje się tyłek Tomasza w czerwonych gaciach!!! Na szczęście nie musiałam zbierać roztrzaskanej o płytę chodnikową szczęki, bo Tomuś pośpiesznie wyjaśnił mi, że w biegowym środowisku publiczne obnażanie się to dziwaczna, ale jednak, norma. Uff… 
Zapytacie co w tym czasie robił mój jedenastoletni pierworodny? Daniel grzecznie siedział ze słuchawkami w uszach i słuchał kawałków młodego rapera - Otsochodzi (też nie wiedziałam o co chodzi, ale po wysłuchaniu paru kawałków stwierdzam, że to nieszkodliwy nałóg). 
Zbliżała się godzina 13:00, a więc pora startu. Duuuuży buziak od mojego chłopaka (lubię tak o nim mówić – raz, że czuję się młodo, a dwa, że „konkubent” na ogół negatywnie się kojarzy) i poszedł!!! Poszedł, ale rozgrzewkę poprowadzić musiał sobie sam, bo nikogo odpowiedzialnego za to nie było. Miejscowy wikary próbował zachęcić kogoś z biegających do wyjścia przed szereg i zajęcie się rozgrzewką, ale chętnych nie było. Widocznie on i jego mikrofon to był słaby argument. Dwuznaczność ostatniego zdania nie jest zamierzona, ale musicie przyznać, Drodzy Czytelnicy, że Tomasz - bloger byłby ze mnie dumny :-) 
Przygotowałam sobie w domu okolicznościową tabliczkę z napisem „Boski Kwiatkowski” i z moim parciem na szkło, próbowałam się dostać przed innych kibiców, aby wymierzył we mnie swój obiektyw któryś z obecnych paparazzi. Ale widocznie farbowana blondyna z dużym cycem jest poza kręgiem ich zainteresowań. A może po prostu powyższa postać wraz ze swymi widocznymi walorami nie pasuje na okładkę „Przewodnika Katolickiego”, czy „Gościa Niedzielnego”. Dlatego wróciłam potulnie na ławeczkę do Daniela. Otworzyłam tabliczkę białej czekolady, wzięłam od Daniela jedną słuchawkę, wsadziłam w ucho i tak spędziliśmy oboje czas, potrząsając rytmicznie głowami. 
W którymś momencie stwierdziłam, że warto by było skorzystać z tego, że nie ma kolejki i udać się do toalety. Wy też macie w ToiToi-ach głupie myśli typu „A co, jeśli zarwie się teraz podłoga?”. Ja mam zawsze…Ale wróciłam! I niedługo po mnie wrócił mój bohater! Zlany potem, ale szczęśliwy. Z maleńkim medalem i okruszkami drożdżówki na brodzie. Szczęśliwy, bo na 5 km zrobił życiówkę. Brawo, kochanie! 
Tomuś ma jedną bardzo istotną zaletę – tak szybko jak się rozbiera, tak szybko potrafi się ubrać. Więc ogarnął się mój książę szybciutko i poszliśmy we trójkę w miasto. Po ciekawe zdjęcia i na smaczny obiad. 
Co do zdjęć – nie było problemu – świetne motocykle i kwitnące w otwartych parasolkach bratki to niepowtarzalna ozdoba Opalenicy. Z obiadem było, niestety, gorzej. O ile rozumiem ideę wolnej niedzieli, o tyle zamknięcie dosłownie wszystkiego w mieście (prócz lodziarni i wspomnianej wcześniej apteki) wydaje mi się totalnie poronionym pomysłem! 
Chodziliśmy i pytaliśmy, szukaliśmy i znów pytaliśmy miejscowych gdzie można coś zjeść. Nikt nic nie wiedział, albo wiedział, że chyba powinno... Daniel to nasze błądzenie od drzwi do drzwi porównał do błąkającej się Świętej Rodziny, która szukała jakiegoś kąta, „gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie”. Ma młody łeb po mamusi – nie ma co! 
W końcu jedna uprzejma pani wysłała nas do restauracji „Fragola”. I to było cudne miejsce! Kelner niesamowicie znający się na swojej robocie – strasznie miły, potrafił świetnie doradzić co do posiłków i drinków, nie tylko nam. Oj, miałby chłopak robotę u Gesslerowej. A ich hamburgery smakowały jak milion dolarów! Były przepyszne!
Po posiłku i popitku (do pitku zimne piwko było, młody z racji wieku dostał colę) udaliśmy się na dworzec , bo już trzeba było do domu wracać. Dobrze, że Tomasz pomyślał, żeby zostawić sobie więcej czasu na zwiedzanie, bo ten czas spożytkowaliśmy wcześniej na szukanie miejsca, gdzie możemy zjeść. Wcześniej wspominałam o ciszy i spokoju w Opalenicy. Właśnie podczas poszukiwań jadłodajni ta cisza i spokój odbiły nam się czkawką. 
Droga do Poznania i z Poznania do Środy przebiegła w miłej atmosferze. Mam nadzieję, że Tomasz nas jeszcze kiedyś na wycieczkę zabierze :-) Tomuś za przyczynę sukcesu, znaczy swojej nowej życiówki, uznał palec boży patronki biegu, a ja myślę, że to jego ambicja, żeby wyprzedzić miejscowego grubasa, którego imię – Piotrek – skandowali kibice na trasie… Tak, czy inaczej, słonko, dla mnie i tak zawsze jesteś najlepszy!
Jeśli chodzi o blog „Kreślę słowa” to będą tu tylko dwa moje wpisy – pierwszy i ostatni, czyli właściwie ten jeden, ale za to długi. Spokojnie, skarbie, to były tylko gościnne występy, bo wolę stać w cieniu prawdziwej gwiazdy :-) Dziękuję Wam, Drodzy Czytelnicy, że wytrwaliście do końca…
Nie myślcie sobie, że jestem leniwy i nie chciało mi się napisać relacji z zawodów w Opalenicy. Moja relacja pojawi się w dniu jutrzejszym. Będziecie mieli świetną okazję, aby ocenić kto wypadł lepiej - ja, czy moja Elcia.

środa, 22 maja 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #43_2019/11

Gdy tylko mamy ochotę, możemy wyjść z domu i pobiegać. Wystarczy włożyć na siebie buty i jakieś spodenki, aby pindolek nam nie dyndał i już możemy się cieszyć upływającymi w radosnej ekstazie biegowej kilometrami. Można też wsiąść w pociąg i pojechać ponad 400 km, aby pobiegać sobie po starym mieście w Krakowie. Zgadnijcie, jaką ja opcję wybrałem w ostatnią sobotę kwietnia?


Bieg nocny na dystansie 10 km towarzyszył Krakowskiemu Maratonowi, na który postawili się wybrać moi wierni towarzysze biegowych eskapad – Sylwester i Aneta. Na maraton moje ciało, dusza i psychika nie są jeszcze gotowe, ale na dyszkę jak najbardziej. W troje zapakowaliśmy się do pociągu, który miał nas zawieść bezpośrednio do drugiej stolicy naszej Polszy. I pewnie Was nie zaskoczę, bo to mu się udało i to nawet zgodnie z rozkładem. Podróż trwająca blisko 6 godzin minęła mi, jak z piczy strzelił. Nawet się nie zorientowałem, gdy byliśmy na miejscu. Wszystko to zasługa Netflixa, który umilił mi podróż swoimi produkcjami. Pierwotnie przed wyjazdem zakładałem, że w czasie podróży dokończę swój kolejny tekst na bloga. Serce kinomana zdominowało jednak duszę blogera. Produkcja oryginalna Netflixa „Fotograf z Mauthasuen” oraz kultowy „John Wick”, którego przyznam się, widziałem dopiero po raz pierwszy, zapewniły mi ciekawą i pełną różnego rodzaju emocji podróż.


Po zakwaterowaniu się w wynajętym na czas wjazdu lokalu udaliśmy się na stadion Białej Gwiazdy, czyli Wisły Kraków, aby odebrać nasze pakiety startowe. Mój pakiecik był delikatnie uboższy od tego maratończyków. Zawierał koszulkę techniczną 4F z logo biegu oraz opaskę lampkę do przymocowania do ciała, aby być widocznym po ciemku. Wszystko to spakowane było w mały worek, który można nosić na plecach jak plecak. Maratończycy mieli w pakiecie jeszcze kilka słodkości. Mieli także kupon upoważniający na pobranie porcji makaronu, aby naładować się węglowodanami przed ciężkim dystansem 42 km. Mimo iż nie posiadałem owego kuponu, to również uraczyłem się smakiem wegańskiego spaghetti. Jedni powiedzą, że wyłudziłem żarcie jak typowy Janusz z internetowych memów. Ja tą sytuację widzę jednak zgoła inaczej. Mój urok osobisty tak oczarował panią wydającą ów makaron, że zapomniała poprosić mnie o mój kupon. I tej wersji będę się trzymał i zdania nie zmienię. Chyba, że na torturach, bo na ból mam małą odporność.


Zanim wróciliśmy do naszych pokoi zaproponowałem, abyśmy wykręcili na chwilę na Rynek Krakowski, aby zerknąć, jak wygląda strefa startowa. Bieg nocny rozpoczynał i kończył się w tym samym miejscu, w którym w dniu następnym maratończycy mieli startować i finiszować. I w tym miejscu dochodzimy do momentu, w którym padły słowa, które zapewne przejdą do historii wyjazdów Świętej Trójcy – „Ale z jakiej racji?” Słowa te wypowiedziała Aneta, gdy dowiedziała się, że będę startował i finiszował w tym samym miejscu, gdzie ona, mimo że biegnę zaledwie dystans 10 km, a nie maraton. Wypowiedziała je nie z pogardą, ani ze złością, tylko z nutką humoru. Były to słowa zaczepne, które miały zmobilizować mnie do ukończenia pierwszego maratonu. Spodobał mi się ten tekst. Zacząłem go używać często w różnych sytuacjach podczas całego wyjazdu, gdy chciałem podkreślić element humorystyczny mojej wypowiedzi. Podobnie zresztą jak moi towarzysze wycieczki. Myślę, że ten tekst na długo zagości w naszym „słowniku biegowym”.


Start biegu nocnego miał miejsce o 21.30. Został on poprzedzony cudownym pokazem laserowym przez który o mały włos nie doszło u mnie do tragedii. Zamiast ustawić się wcześniej w strefie startowej, raczyłem swoje gałki oczne widokiem kolorowych laserów, a bębenki uszne dźwiękami muzyki. Gdy chciałem dostać się na start, okazało się, że wszystkie wejścia są już zamknięte. Bez wahania zatem zdecydowałem się przeskoczyć przez metalową barierkę dzielącą mnie od miejsca startu. Pech chciał, że podczas przechodzenia przez nią poślizgnęła mi się noga i zaliczyłem upadek moimi klejnotami królewskimi wprost na barierkę. Po chwili opanowałem sytuację i stałem już wśród innych zawodników na linii mety. Jajka bolały jedynie delikatnie. Bardziej ucierpiała moja duma, gdyż moje niezgrabne, wręcz fajtłapie zmagania z metalową barierką ochronną widziało „zaledwie” kilkaset osób biorących udział w zawodach.


Bieg rozpoczął się punktualnie. Jednak dwa pierwsze kilometry miały mało co wspólnego z biegiem. Było strasznie ciasno. Nie dało się biec w równym tempie. Co jakiś czas trzeba było się zatrzymywać, bo na trasie tworzył się korek. Ludzie wpadali na siebie i obijali się nawzajem. Pewnie nie jedna persona zaliczyła upadek. Na moje szczęście Bozia obdarzyła mnie masywną sylwetką. Nie tak łatwo mnie przewrócić. Wzbudzałem chyba wśród uczestników delikatny respekt, bo nikt na mnie nie wpadł. Dodatkowo było strasznie ciemno. Gdybym wiedział, że tak będzie, wziąłbym ze sobą lampkę na czoło. Organizator zawalił start na całej linii. Procedura startu powinna odbywać się falami, a nie na hurra wszyscy na raz. Dopiero na 3 kilometrze trasa zrobiła się na chwilę szerszą, dzięki czemu mogłem biec w swoim tempie. Co jednak straciłem na pierwszych dwóch kilometrach, to straciłem. Nie było to już możliwe do odrobienia.


W połowie 4 kilometra trasa znów się zwęziła, gdy biegliśmy wzdłuż Wisły. Na szczęście tłum biegaczy zdążył się już rozciągnąć na tyle, że dało się biec swobodnie. Szybki bieg utrudniały małe góreczki i podbiegi, ale na to nie mogłem narzekać. Biegłem tak szybko, jak się dało. Nie mogłem jednak wejść na swojej wysokie obroty. Podczas biegu zacząłem odczuwać trudy sześciogodzinnej podróży oraz blisko 12 - kilometrowego spaceru po mieście. Gdy tylko jednak wbiegliśmy na Planty, ukształtowanie terenu zrobiło się bardzo sprzyjające bieganiu. Było płasko, tylko jeden podbieg i dwa bardzo długie odcinki z górki. Pędziłem na nich na jak złamanie karki. Nagle nogi przestały mnie boleć i poczułem niesamowitą frajdę z szybkiego biegania. Smok Wawelski jak powszechnie wiadomo, zionie ogniem. Ja na ostatnich dwóch kilometrach zionąłem ogniem z dupy. Tak ostro napieprzałem. Leciałem niczym rakieta, a wszystko to, aby urwać, choć parę sekund od kiepskiego wyniku, który dzięki dwóm słabym pierwszym kilometrom, już niebawem na Rynku Głównym w Krakowie, miał stać się faktem.


Na 9 kilometrze przecinałem ulicę Franciszkańską. Kątem oka dostrzegłem słynne okno papieskie, z którego zwykł Papież Jan Paweł II przemawiać do zgromadzonych na ulicy wiernych. Było w nim ciemno. Widocznie nikogo nie było. Przeszło mi przez myśl, aby zapytać się gospodarzowi owego pomieszczenia, czy nie jest akurat wolne na wynajem. Pewnie tanio by nie było, ale byłaby to niezła okazja do zaprezentowania swoich tekstów szerszemu gronu odbiorców. Ludzie z ciekawości zatrzymywaliby się przed oknem papieskim, gdyby dostrzegli, że jakiś koleś ubrany cały na biało siedziałby w nim i czytał coś z kartki przez mikrofon. Pomyślę o tym przy okazji następnej wizyty w Krakowie. Muszę pamiętać, żeby mnie w październiku na „połówkę” do Krakowa nie wywiało, bo znów nie będzie mnie na urodzinach mojej Elżuni. Kobita jest tolerancyjna, ale w końcu nie wytrzyma i przez łeb szmatą dostanę :-)


Na metę dokulałem się z czasem 56 minut 34 sekund. Była to moja najwolniejsza „dyszka” na zawodach w tym roku. Biorąc pod uwagę niesprzyjające warunki na początku biegu i przemęczenie wynikające z podróży, to był to dobry czas. Kiedyś taki wynik brałbym w ciemno. Najlepsze było to, że na mecie miałem niedosyt, że to już koniec biegu. Dopiero przy końcówce załapałem chęć do biegania. Gdybym mógł, to z chęcią machnąłbym tego wieczoru jeszcze jedną „dyszkę.”



Na koniec wypada wspomnieć, jaki ze mnie prawy, sprawiedliwy i uwielbiony przez Boga biegacz. Prognozy atmosferyczne pokazały na czas biegu prawdopodobieństwo opadów na poziomie 100%! Jednak podczas zawodów cieszyłem się piękną pogodą pozbawioną opadów. Diametralnie inne warunki mieli Sylwester i Aneta, którzy podczas swojego drugiego maratońskiego biegu cały czas męczyli się z obfitym deszczem i silnym wiatrem. Nie przeszkodziło im to jednak ukończyć ten morderczy dystans w czasie 3 godzin i 43 minut z sekundami. Ileż to oni muszą grzeszyć, że niebiosa zsyłają na nich takie ulewy. Opamiętajcie się! Bierzcie ze mnie przykład :-)


wtorek, 21 maja 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #42_2019/10

Ludzie głęboko wierzący, gdy nagle spełnia się ich marzenie, źródła swojego sukcesu upatrują w działaniu sił boskich. Ateiści natomiast dziękują losowi, iż był łaskawy i spełnił ich pragnienia. Ja nie będę dziękował nikomu za nowy rekord życiowy w półmaratonie, bo wywalczyłem go. Żadna istota nadprzyrodzona nie pobiegła za mnie ani żaden los nie ciągnął mnie za rękę do mety. Wybiegałem do sam! Bez żadnej pomocy!


Na 12.Poznań Półmaraton wyruszyłem z biegowymi przyjaciółmi z sekcji biegowej Polonii Środa o godzinie 7.30 rano. Aby, się nie spóźnić musiałem wcześnie rano zerwać się z łóżka. Żadna to dla mnie nowość. Przywykłem do wczesnego wstawiania w weekendy, aby pobiec w jakiś zawodach. Na tyle przyzwyczaiłem się do trybu życia rannego ptaszka, że nawet w weekendy, gdy nie biegam, staram się wcześnie zerwać na nogi, aby maksymalnie wykorzystać wolny dzień. Pewnie świetnie zdajecie sobie sprawę, że seriale i gry zajmują dużo czasu, dlatego staram się go wygospodarować, tyle ile się da. Robię to oczywiście w granicach rozsądku. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Parę dni przed poznańskim półmaratonem odczuwałem olbrzymi stres związany z zawodami. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie denerwowałem się tak przed biegiem. A było to spowodowane tym, że czułem się mocno i wiedziałem, że muszę powalczyć o nowy rekord. Ostatnie biegi pokazały, że nogi mają większą moc niż jeszcze rok temu. Trasa biegu w Poznaniu sprzyja szybkiemu bieganiu. Byłbym zły na siebie niemiłosiernie, gdybym nie urwał, choć kilku sekund z ubiegłorocznej życiówki ze Zbąszynia. Stres potęgował też fakt, że moimi rodzice biegowi nie jechali ze mną do Poznania. Nie mogłem zatem w chwili stresu złapać się maminej spódnicy albo ukryć za plecami tatulka. Dobrze, że wuja Marcin ze Słupi się mną dobrze zaopiekował, bo inaczej zmuszony byłbym napisać na moich rodziców donos do OPS. A wtedy musieliby się pożegnać z lipcowym 500 plus na pierwsze dziecko.


Od początku założyłem sobie, że pobiegnę w tempie 5m27s na km, aby bieg ukończyć w czasie 1h55m. Pacemakerem na ten właśnie czas był poznański raper i utalentowany biegacz – Mezo. Za dzieciaka słuchałem sporo jego utworów. Na samą myśl, że będę mógł z nim biec, miałem kisiel w majtkach. Nie jest ona jakimś moim idolem, ale to w końcu gwiazda na firmamencie polskiego showbiznesu. Nie sądziłem, że uda mi się z nim zamienić kilka słów, ale udało się jednak. Przed startem Jacek „Mezo” Mejer rozmawiał z innymi biegaczami oraz chętnie się fotografował. W ogóle nie gwiazdorzył. Zachowywał się jak normalny facet, a nie medialna osoba. Przybiliśmy sobie z Jackiem piątki i życzyliśmy dobrego biegu. Żałowałem, że nie miałem telefonu, aby zrobić sobie z nim zdjęcie. Gdyby był koło mnie tata Sylwester, to uwieczniłby zapewne nasz moment spotkania. Gdyby nie on to moje blogi pozbawione byłyby pięknych zdjęć, do których robienia skubany ma spory talent. 

Ustawiłem się swojej strefie czasowej i oczekiwałem godziny 10.00. Ku mojej uciesze dostrzegłem w tej samej strefie koleżankę klubową Asię. Po krótkiej rozmowie okazało się, że planujemy biec w podobnym czasie. Postanowiliśmy, że pobiegniemy razem, aby się wspierać. Nie zamierzałem tym razem popełnić błędu z Recordowej Dziesiątki, gdy na początku wyprzedziłem Asię, a potem opadłem z sił, bo tempo z pierwszych kilometrów było dla mnie zabójcze. Stwierdziłem, że zaufam Asi i pobiegnę w tempie dyktowanym przez nią. Zresztą ona sama w delikatnie prześmiewczy sposób dała mi do zrozumienia, że mam nie szarżować, tylko biec z nią. Miała rację, bo lepiej utrzymać delikatnie wolniejsze, ale równe przez cały bieg tempo niż przebiec kilka szybkich kilometrów, a potem zupełnie opaść z sił.


Początek biegu był bardzo trudny. Było ciasno na trasie. Nie dało się biec w założonym przez nas tempie. Zmuszeni byliśmy wyprzedzać innych uczestników biegu biegnąć po trawnikach. Nie było to komfortowe ani bezpieczne. Podczas wskakiwania na trawnik potknąłem się na wysokim krawężniku i straciłem równowagę. Uratowałem się jednak przed upadkiem. Ćwiczenie zmysłu równowagi na gumowej poduszce w kształcie spłaszczonego jajka przynosi efekty. Takim upadkiem mogłem nie tylko oddalić się od nowej życiówki, ale i także nabawić się urazu, który mógł mnie wyeliminować z dalszego udziału w poznańskiej połówce. Sam bieg po miękkiej i nierównej trafie, także nie należy do najbezpieczniejszych. Równy i gładki asfalt sprzyja szybkiemu bieganiu dlatego, gdy tylko udawało się nam znaleźć jakąś lukę na trasie biegu, to momentalnie zbiegaliśmy z trawnika na asfalt. 

Pierwsze 10 km zaliczyliśmy w 52m16s. Biegliśmy w tempie na kilometr od 5m14s do 5m32s. Było dobrze. Bardzo dobrze. Nawet bym rzekł, że zajebiście dobrze. Mały kryzys pojawił się u mnie na końcówce ósmego kilometra. Asia zwolniła delikatnie i poczekała za mną. Przez parę minut brakowało mi tchu. Nogi jednak miały moc. Chciały przeć usilnie do przodu bez żadnych kompromisów. Płuca nie miały nic do gadania. Zostały zdominowane przez mięśnie nóg. Chciały, czy nie chciały, musiały pracować na zwiększonych obrotach, bo inaczej miałyby do czynienia z napakowanymi udami. Postanowiłem nie myśleć o tym, że coraz trudniej mi się oddycha. Odpłynąłem myślami daleko. Gdzieś daleko w odmęty swojego zwariowanego mózgu. Odnalazłem tam utwór Chwytaka „Zajebały żule mi.” Nic tak nie nastawia pozytywnie do życia, jak ten humorystyczny kawałek. Powiedziałem sobie w myślach, że nikt nie zabierze mi nowej życiówki. A tym bardziej nie zrobi to jakiś tam żul, który specjalizuje się w kradzieżach końcówek od konewki. Mózg błyskawicznie dał znać płucom, że mają sobie jaj nie robić, tylko mają dotlenić maksymalnie organizm. Kryzys minął. Znów byłem w grze. Byłem w grze o najlepszy wynik w sezonie. W grze o upragnioną i wyczekiwaną życiówkę. 

Organizator na 10 km trasy przygotował atrakcję dla biegaczy w postaci dwóch maskotek poznańskiego Lecha – Ejbra i Gzuba, którzy dopingowali biegaczy. Były także cheerleaderki „Kolejorza”, które kolorowymi proszkami w niebiesko – białych barwach posypywały biegaczy. Na szczęście pyłek spadał jedynie na te osoby, które zdecydowały się przebiec specjalnie wyznaczoną do tego strefą. Była to niezła atrakcja. Osobiście nie chciałbym biec brudny od kolorowego pyłku przez ponad 10 km, ale nikomu nie będę tego bronił. Jak ktoś chce, to czemu nie.


Biegnąc razem z Asią, przypominaliśmy biblijne postacie Dawida i Goliata. Ona jest niska i drobna, a ja postawny i barczysty. Cieszyłem się, że jak Dawid nie miotała w moim kierunku kamieniami, a jedynie pilnowała szybkiego tempa biegu. Nawet taką utalentowaną triathlonistkę, jaką jest Asia dopadają delikatne kryzysy. Na 13 km powiedziała mi, że jak chcę to mam biec sam, bo ona nie ma sił. Nie zostawiłem jej samej, podobnie jak ona nie zostawiła mnie w potrzebie. Delikatnie zwolniłem. Dałem się jej napić wody z mojego bidonika. Po kilku krótkich chwilach odzyskała siły i żwawo pognała do przodu. Na 15 km zameldowaliśmy się z czasem 1h18m34s. Ostatnie 5 kilometrów pokonaliśmy w czasie 26m15s. Oznaczało to, że nowy rekord jest już coraz bliżej mnie. Ucieszyłem się jednak zbyt wcześnie.

Na trzecim punkcie z wodą Asia zakomunikowała mi, że mam biec dalej sam, bo ona musi się na chwilę zatrzymać, gdyż opadła z sił. Zgodziłem się ją zostawić, bo czułem się mocno i byłem zdeterminowany do osiągnięcia swojego osobistego sukcesu. Wszystko szło dobrze. Można powiedzieć, że nawet za dobrze. W takich momentach zazwyczaj coś idzie nie tak, tylko o tym jeszcze nie wiemy. Jedno z Praw Murphy’ego głosi, że „jeśli coś może pójść źle, to pójdzie.” I u mnie poszło. Na punkcie z odżywczym wziąłem zbyt dużego hausta zimnej wody, co spowodowało u mnie spore mdłości. Aby nie oddać się wątpliwej przyjemności czynności wymiotowania, musiałem zwolnić.


Szesnasty kilometr to była prawdziwa mordęga. Muliło mnie okropnie, ale mimo tego starałem się biec ile sił w nogach. Według planu opracowanego przed biegiem miałem w tej chwili uraczyć się ostatnim żelikiem, aby mieć siły na końcówce trasy. Nie zaryzykowałem jednak. Nie zjadłem go. Nie chciałem po chwili pomachać mu na pożegnanie na pobliskim poboczu. Na moje szczęście mdłości minęły mi po ok. 5 minutach. Mogłem przyśpieszyć. I nawet mi się to udało znacznie, bo 17 km zaliczyłem w czasie 5m31s. Ciągle biegłem na nowy rekord. Miał być on już mniej imponujący, ale nadal miał być to nowy rekord.

Najgorsze jednak nastąpiło na 18 km i trwało już do samej mety. Zupełnie zabrakło mi sił. Nie wiem w jakim stopniu to był wynik dotychczasowego szybkiego biegu, a w jakim brak energii z żelu, którego nie spożyłem. Pewnie jedno i drugie. Faktem było, że miałem uda twarde jak z kamienia. Życiówka oddalała się ode mnie. Postanowiłem jednak walczyć i biec tak szybko jakby jutro miało nie istnieć. Tak jakby od wyniku biegu zależałoby moje życie. Asia zebrała siły i mnie wyprzedziła. Cały 19 kilometr próbowałem ją dogonić. Udało mi się to, ale tylko na chwilę. Nie byłem w stanie biec jej tempem. 

Ostatnich kilometrów trasy nie pamiętam prawie w ogóle. Biegłem chyba jedynie siłą woli. Widziałem, jak upływają szybko cenne sekundy. Metry mijały mi bardzo wolno. Jeszcze nigdy tak bardzo nie pragnąłem, aby ten koszmar się skończył. Próbowałem ruszyć ostro do przodu, ale nogi protestowały. Nie chciały ze mną współpracować. Na końcówce 20 km piątki biegaczom przybijał nasz wybitny szczypiornista Karol Bielecki. Przybiłem w piątkę w nadziei, że doda mi ona sił do walki. I tak było. Tylko że siły skończyły się po 100 m. Do mety został niecały kilometr. Nadal miałem szanse na poprawę swojego „personal best”. Mimo okrutnego bólu ud dodałem gazu i wbiegłem na metę w takim tempie sprinterskim, na jakie w danej chwili było mnie aktualnie stać. Za linią mety nerwowo spojrzałem na zegarek. Ucieszyłem się, gdy zobaczyłem na nim czas o całe 11 s lepszy od poprzedniego najlepszego wyniku ze Zbąszynia z września 2018 roku. Miało być znacznie lepiej, ale trzeba się cieszyć z tego, co się ma. Rekord to rekord. Jeszcze będę miał sporo okazji, aby go poprawić. Wiem, że jestem w stanie pobiec w czasie poniżej 1h55m. I to jest mój najbliższy cel, który zamierzam osiągnąć. Jeszcze nie wiem kiedy, ale to zrobię!


Po biegu należy zawsze dobrze się nawodnić, aby uniknąć problemów związanych z utratą substancji mineralnych. Tak też zrobiłem w drodze powrotnej do domu. Muszę powiedzieć, że piwo Namysłów to pyszny izotonik. Uzupełnia utracone minerały szybko i skutecznie. Szkoda, że nie gasi dobrze pragnienia. Wypiłem 4 i ciągle miałem na niego ochotę.