czwartek, 25 kwietnia 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #41_2019/9

To już trzeci rok z rzędu jak biorę udział w Biegu Europejskim w Gnieźnie. To też trzeci rok z rzędu, gdy nie mogę uczestniczyć w imprezie imieninowej mojej mamusi chrzestnej - cioci Grażynki. Cioteczko, wiem, że nie jesteś zła. Chciałbym obiecać, że za rok przyjdę do Ciebie na imieniny, ale nie mogę, bo zapewne kolejny Bieg Europejski będzie w pierwszą sobotę kwietnia, podobnie jak Twoje imieniny....


Dziś będzie trochę mniej o bieganiu, a trochę więcej o mojej cioci. W końcu to dzięki niej zacząłem grać w gry, oglądać seriale i chodzić do kina. Pokazała mi, ile radości można czerpać z wirtualnego świata rozrywki. Pozwalała siedzieć w swoim pokoju godzinami i grać w gry. To ona kupiła mi pierwszą konsolę (Atari 2600) i pierwszy komputer (Amiga 500). Kupowała mi gry i słodycze, abym miał siły do zabawy przed ekranem TV. Ciocia Grażynka zabierała mnie do kina. Pamiętam jak byliśmy razem na "Parku Jurajskim". Nie nadążałem za napisami wyświetlanymi na ekranie. Byłem zbyt młody. Ona postanowiła wtedy, że będzie mi po cichu na ucho czytać teksty dialogowe. Dzięki jej poświęceniu nie tylko mogłem nacieszyć oko widokiem dinozaurów, ale też poznałem fabułę filmu. Nie wiem, jakim byłbym człowiekiem, gdyby nie moja Grażynka, którą często nazywałem ciocią Gazią. Na pewno nie tym samym, gdyż wywarła na moje życie olbrzymi wpływ.


Z pewnością dzięki mojej matce chrzestnej zostałem urzędnikiem, bo zawsze chciałem być jak ona i we wszystkim ją naśladować. Zabawne jest, że ciocia pracuje w wydziale komunikacji, a ja zajmuję się podatkiem od środków transportowych. Pewnie to tylko niesamowity zbieg okoliczności, ale da się go spokojnie podciągnąć pod powiedzenie, że niedaleko spada jabłko od jabłoni. Cioteczka była dla mnie dobrym przykładem i jest nadal, choć dziś już nie mogę sobie z nią pogadać o grach i filmach, to ze spokojem mogę sobie z nią ponarzekać na wrednych petentów, z którymi mamy często do czynienia. Ona rozumie mnie w tej kwestii bez zbędnych wyjaśnień.

Tyle o cioteczce. Pora napisać parę słów o biegu.

Miejsce - Gniezno

Data - 06.04.2019 r.

Godzina - 17.00

Czas ukończenia - 53m43s.

Teoretycznie mógłbym skończyć na tym lakonicznym opisie, ale nie zrobię Wam tego. Wysilę się i machnę parę zdań dla Was i dla potomności.

Na Bieg Europejski wybrałem się z Anetą, Sylwkiem i Kamilem. W towarzystwie tak szybkich biegaczy czułem się, jak żółw. Na moje szczęście braki szybkościowe nadrabiałem wrodzonym wdziękiem i urodą, więc czułem się w tej grupie bardzo dobrze, miło i swobodnie. Jak co roku w pakiecie zawodnika była śliczna koszulka. Tym razem z motywem hiszpańskim, gdyż to właśnie ten kraj z półwyspu Iberyjskiego był motywem przewodnim tegorocznej edycji biegu. W pakiecie znalazł się, także mały pojemnik na żywność. Idealny na pomarańczka lub na ukochane przez Anetę cukierki M&Ms. Kiedyś myślałem, że to jej tajemnica na dobre wyniki w bieganiu. Zacząłem więc jeść owe łakocie w większych ilościach.  Czasy mi jednak na zawodach nie zmalały, a jedynie dupa urosła. A miało być tak pięknie, a wyszło jak zawsze do dupy.


Po zaliczeniu rozgrzewki i obowiązkowej toalety udaliśmy się na start. Każdy ustawił się w swojej strefie, aby o godzinie 17.00 wyruszyć na trasę biegu. W tym roku w szranki stanęło blisko 1500 biegaczy. Trasa biegu jest wąska, dlatego uniemożliwia przeprowadzenie zawodów z większą liczbą zawodników. Moim zdaniem liczba 1500 i tak jest za duża, bo na trasie często jest tłok i nie da się biec w swoim tempie.   
   
Pierwszy kilometr – 5:16

Podobnie jak Robert Gawliński – lecę, bo chcę. Nie zgadzam się z nim, że życie jest złe. Życie jest cudowne, tylko źli ludzie je psują. Wystartowałem mocno. Mogłem szybciej, ale zostałem przyblokowany delikatnie na trasie. Mogłem się przepychać, ale kultura musi być. W pierwszej stolicy Polski wiochy nie wypada robić.

Drugi kilometr – 5:24

Trochę wolniej, ale znów mnie przyblokowano. Może z pałką teleskopową łatwiej byłoby mi znaleźć swobodną przestrzeń do biegu. Nie jest źle jednak. Wszystko poniżej 5:30 odhaczam w dzienniczku biegowym jako dobra robota.

Trzeci kilometr – 5:22

Szybciej niż na drugim, ale wolniej niż na pierwszym. Buzia mi się jednak śmieje, bo nogi mnie niosą, płuca karmią sowicie pysznym tlenem, a metry ubywają szybko mimo kilku małych podbiegów. Czuję, że będzie dobrze na mecie, ale tylko pod jednym warunkiem – muszę być szybki. Prawie tak szybki, jak Karyna, która błyskawicznie ściąga spodnie, specjalnie dla Seby, w toalecie małomiasteczkowej dyskoteki, w podzięce za drinka z palemką.


Czwarty kilometr – 5:23

Troszku zwolniłem. Nie chciałem, ale górka to na mnie wymusiła. Przemknęła obok mnie elita biegu. Ja na czwartym kilometrze, a oni już na ósmym. Mają moc w kopytach. I to nie tylko czarni. Biali też tak pędzili. Chciałem ich zapytać, dokąd tak pędzą. Wiedziałem, że do mety, ale chciałem zadać im to pytanie, aby nie było między nami krepującej ciszy. Wiecie, takie pytanie, które nic nie wnosi, ale sprawia wrażenie, że jesteśmy kulturalni i wychowani. Pytanie w stylu „ale, że Dudka na mundial nie wzięli.” Otwiera ono bowiem furtkę do dalszej rozmowy.

Piąty kilometr – 5:26

Trzy sekundy to niby nic, ale to kolejny kilometr w wolniejszym tempie. „Ona temu winna, ona temu winna…” – ta pieprzona górka. Kolejna na trasie. Na szczęście wiedziałem, że następny kilometr będzie z górki, bo zaraz będzie nawrotka na trasie i będę wracać drugim pasem jezdni. Ta myśl dodawała mi sił i trzymała mnie w tempie poniżej 5:30.

Szósty kilometr – 5:16

Szybki jak błyskawica. Tak czułem się, gdy pędziłem z górki na pazurki. Fajnie jest tak pędzić. Wyprzedziłem podczas tego pędu paru chudzielców na trasie. Ciekawe co czują, jak wyprzedza je taka duża osoba jak ja. Wstyd, hańbę, zażenowanie, czy zwykłe wkurwienie?


Siódmy kilometr – 5:27

Górka się szybko skończyła. I pędzenie też się skończyło. Mimo że wolniej, to i tak poniżej 5:30. Nie mogłem się doczekać mety. Chciałem się napić czegoś zimnego. Na trasie była woda, ale jakaś taka niesmaczna.

Ósmy kilometr – 5:21

Chyba mocno chciało mi się pić, bo przyśpieszyłem. Tuptałem szybko. Tak szybko, jak tylko dało się tuptać w moim zmęczonym stanie. Do mety tylko 2 kilometry. 2000 metrów. 200000 centymetrów. 6561,68 stóp. 2187,23 jardów.

Dziewiąty kilometr – 5:32

Zgrzeszyłem. Zgrzeszyłem wolnym biegiem. Kilometr powyżej 5:30. Ale komu nie zdarza się „upadać”. Ważne, aby po upadku się podnosić, a nie leżeć na zimnej glebie, bo można wilka złapać.

Dziesiąty kilometr – 5:16

Jezus upadał i podnosił się trzy razy. Ja upadłem jedynie raz. I zajebiście się podniosłem! Ostatni kilometr w takim samym tempie jak pierwszy nie zdarza mi się zbyt często.


Zawody ukończyłem w czasie 53:43. Była to moja najszybsza dycha w tym sezonie. Na mecie czułem przez chwilę trudy szybkiego biegu. Musiałem sobie przycupnąć na chwilkę na schodkach. Dopiero po odpoczynku udałem się po posiłek regeneracyjny – drożdżówkę i zupę cebulową, którą tak uwielbia moja bejbe Ela. Prawda Elżunia?


Na koniec 3 humoreski związane z biegiem.

1. Po raz kolejny nie udało mi się spotkać na trasie ani po biegu Tomka Zubilewicza – pogodnego prezentera. Startuje on w Biegu Europejskim co rok już od wielu lat. Podobno jak głosi przysłowie - góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem zawsze. W przypadku moim i Zibiego przysłowie to nie jest warte nawet funta kłaków.

2. Zdarzyła się Wam sytuacja, w której ktoś publicznie przekręcił Wasze nazwisko? Dość zabawną wpadkę zaliczył spiker zawodów, gdy wywoływał Anetę na podium po odbiór nagrody za zdobycie trzeciego miejsca w swojej kategorii wiekowej. Nagle z "Machajewskiej" stała się "Macajewską". Podobno nazywano ją tak w szkole podstawowej. Była to zatem okazja do wspomnień z lat minionych.


3. Zabawa językiem polskim potrafi człowieka niezłe rozśmieszyć, gdyż wiele zwrotów w naszej mowie jest wieloznacznych. Weźmy na tapetę takie zdanie: „Otworzyć puszkę?”. Nie ma w nim nic zabawnego i dwuznacznego. Gdy dodamy jednak do niego zaimek osobowy „ci” i zadamy to przedmiotowe pytanie w sposób szybki jednym ciągiem, to wyjdzie nam ciekawe zdanie, którego treści nie będę poruszał w tekście, bo czytać mnie mogą osoby poniżej 18 roku życia. Pytanie: „Otworzyć Ci_puszkę” usłyszałem od jednego uczestnika naszej wycieczki posiadającego płeć żeńską, gdy siłowałem się z puszką piwa. Oczywiście bezalkoholowego. Wiadomo, że sportowcy nie piją. Tylko, czy ja jestem sportowcem?

piątek, 19 kwietnia 2019

Religijny "escape room"

Okres świąteczny ma to do siebie, że zmusza człowieka do przemyśleń. Nie wiem czemu tak jest, ale jest. I nic z tym nie poradzę. Ludzie zazwyczaj rozważają poważne tematy religijne albo trudne kwestie moralne typu: czy Poncjusz Piłat dobrze postąpił z Jezusem umywając ręce? Czy Judasz był postacią tragiczną - chciał czy może  musiał wydać go za te kultowe srebrniki? Ja jestem inny. Co prawda dużo myślę, rozważam i kontempluję, ale z powagą i zadumą świąteczną ma to mało do czynienia. Taki już jestem i nie zamierzam się zmieniać, bo taki diamencik jak ja nie wymaga szlifowania.


Osobom, które nie mają poczucia humoru i jakiekolwiek śmieszkowanie z religii powoduje u nich obrazę uczuć i ogólny ból dupy, zalecam nie czytanie dalej. Wam będzie milej i mi też, bo uniknę Waszych szkalujących mnie komentarzy i tych ciepłych życzeń, abym spłonął na stosie. 

Ostatnimi czasy wielką popularnością cieszą się „escape roomy”. Dla niewtajemniczonych wyjaśnię, że jest to zabawa, która polega na wydostaniu się z danego pomieszczenia w określonym czasie po uprzednim rozwiązaniu kilku logicznych zagadek. Bawimy się najczęściej w grupie przyjaciół, bo wiadomo, że samemu nie da się tak dobrze bawić. Znaczy da się, ale tylko gdy jest się nastolatkiem siedzącym samotnie w domu przed ekranem komputera, na którym anonimowe panie pokazują jakimi pięknymi je Pan Bóg stworzył. Nie będę poruszał tego tematu, bo czas świąteczny temu nie sprzyja. 

W „escape roomach” rozwiązuje się zagadki różnego typu. Same te pokoje zagadek lub ucieczek są urządzone w różnej tematyce. Mamy pokoje fabularne, historyczne, fantasy, horror, thriller, kryminalne. W każdym z nich przeżyjemy taką przygodę, na jaką mamy akurat ze znajomymi ochotę. Nie spotkałem się jednak nigdy z „escape roomem” o tematyce religijnej. Przecież złożenie zmarłego na krzyżu Jezusa do grobu i jego zmartwychwstanie to idealny scenariusz do zabawy z przyjaciółmi w klimacie pokoju ucieczek. 

Chętnie podjąłbym się trudu stworzenia ciekawego scenariusza religijnego „escape roomu”. Ewangeliści opisali przecież to wydarzenie dokładnie. Wystarczy jedynie wymyślić kilka zagadek i wyzwań dla jego uczestników. Co prawda każdy z ewangelistów opisuje to nietypowe zdarzenie na swój sposób, ale początek i finał jest ten sam. Na potrzeby mojego scenariusza wykorzystałbym opis ewangelisty Jana, gdyż on wydaje mi się najbardziej ciekawy, spójny i sensowy.


Zorganizowanie takiej zabawy nie będzie łatwe. Wymagać będzie sporych kosztów już na początku. Same stroje, rekwizyty i pomieszczenia pochłoną sporo pieniędzy. Wierzę jednak, że gra jest warta świeczki. Przedsiębiorca, który zechciałby zorganizować religijny „escape room” mógłby liczyć na spore zainteresowanie, a co za tym idzie, też na spory zarobek. Moim zdaniem byłaby to dobra inwestycja. 

Po stronie klientów takiego pokoju zagadek leżałby też nie mały problem – logistyczny problem. Ciężko jest w obecnych czasach umówić się na piwo w barze, a co dopiero wybrać ze znajomymi na zabawę, która trwać by musiała co najmniej trzy dni, bo tyle czasu Jezus spoczywał w grobie. Nie małym problemem byłoby też zebranie w jednym miejscu i czasie aż 10 znajomych, bo taka jest minimalna liczba osób wymaganych do ciekawej zabawy. Można by tę liczbę zredukować do 8 osób, bo Jan w swojej ewangelii nie wspomina nic o rzymskich żołnierzach pilnujących grobu. Robi to jednak ewangelista Mateusz. Nie mówi jednak o liczbie strażników. Zakładam, że było ich dwóch, bo w takim składzie łatwiej i sprawniej pełni się wartę. W mojej opinii  rzymscy strażnicy są jednak niezbędni, aby zabawa w zmartwychwstanie Jezusa była ciekawa i pełna emocji. 

Oto lista postaci do obsadzenia w naszej zabawie: 

- Jezus Chrystus, 

- Józef z Arymatei, 

- Nikodem, 

- Maria Magdalena, 

- Szymon Piotr, 

- Uczeń nieznany z imienia, 

- Dwóch Aniołów, 

- Dwóch strażników. 

Uczestnicy zabawy muszą podzielić się na trzy drużyny: 

1. Boska (Jezus, Aniołowie), 

2. Żydowska (Józef z Arymatei, Nikodem, Maria Magdalena, Szymon Piotr, Uczeń nieznany z imienia), 

3. Rzymska (dwóch strażników). 

Wygrywałaby ta drużyna, która na końcu zabawy zrealizuje przydzielone im zadanie. Drużyna Boska musi w ciągu trzech dni sprawić, aby Jezus wydostał się z grobu jednocześnie pozorując jego zmartwychwstanie. Drużyna Żydowska ma uniemożliwić, aby ktokolwiek usunął ciało ich nauczyciela z grobu, gdyż ma ono tam spokojnie spoczywać na wieki. Drużyna Rzymska ma za zadanie pokrzyżować plany zarówno drużynie Boskiej, jak i Żydowskiej. Teoretycznie drużyny Żydowska i Rzymska mogą razem współpracować, ale czy ktoś uwierzy w to, że Żydzi i Rzymianie będą chcieć działać w jednej drużynie? Mało prawdopodobne. Zresztą i tak zwycięzca może być tylko jeden.


Zabawa zaczynałaby się od zdjęcia Jezusa z krzyża. Następnie Józef z Arymatei upuszcza odrobinę krwi do kielicha. Tutaj pojawia się furtka fabularna na rozszerzenie scenariusza o poszukiwanie Św. Graala. Z uwagi już jednak na i tak długi i skomplikowany scenariusz nie będę rozwijał tego wątku. Będzie on możliwy do rozegrania przez prawdziwie hardkorowych graczy. Józef przy pomocy Nikodema owija ciało Jezusa szczelnie w bandaże. Przedtem jednak smaruje je dokładnie olejkami roślinnymi. Następnie wspólnymi siłami zanoszą ciało swojego nauczyciela do grobu blokując wejście do niego ogromnym kamieniem. Jak widzicie Józef i Nikodem nie mogą być wątłymi osobami. Muszą charakteryzować się sporą tężyzną fizyczną. Od Jezusa wymaga się natomiast braku lęku przed upuszczaniem krwi. Powinien być on również dość szczupłą osobą, aby jego towarzysze w zabawie mogli go swobodnie zdjąć z krzyża i zanieść do grobu. Nie może mieć klaustrofobii ani bać się ciemności i krępowania ciała.


Według Ewangelii Jana Maria Magdalena ujrzała z rana, że kamień blokujący wejście do grobu Jezusa jest przesunięty na bok i można bez najmniejszych problemów zajrzeć do niego. Cała roztrzęsiona zastanym stanem rzeczy pobiegła czym prędzej do Szymona Piotra i ucznia nieznanego z imienia. Oni udali się w drogę do grobu Pana swego. Jako pierwszy dotarł tam anonimowy uczeń, ale to Szymon Piotr wszedł do grobu i ujrzał, że ten jest pusty. W samym czasie Maria Magdalena stała przed wejściem do grobu bojąc się do niego zajrzeć. Gdy nabrała na to odwagi, w miejscu gdzie winien spoczywać Jezus, dostrzegła dwa anioły. A następnie stanął obok niej sam Jezus, który poinformował ją, że niedługo wstąpi do nieba. 

Opis Jana stanowi wzorcowy scenariusz, do którego realizacji dążyć będzie Boska drużyna, aby wygrać rywalizację w religijnym „escape roomie” z pozostałymi dwiema drużynami. Nie będzie to łatwe, gdyż wymagać będzie od nich nie tylko siły, ale i sprytu, a także idealnej komunikacji i współpracy. Główny ciężar spoczywać będzie na osobie wcielającej się w postać Jezusa. Bo to ona w końcu będzie musiała się samodzielnie wyswobodzić z ciasno związanych bandaży. Gdy już jej się to uda będzie musiała skontaktować się w jakiś sposób z aniołami, aby wspólnymi siłami przesunąć głaz blokujący mu wyjście z grobu. Nie będzie to takie łatwe zadanie. Aniołowie będą musieli dokonać jakiś aktów dywersji lub w inny sposób odwrócić uwagę zarówno strażników, jak ich członków drużyny Żydowskiej, aby móc w sposób niezauważony przesunąć głaz i uwolnić Jezusa.


Drużyna Żydowska, mimo że jest najbardziej liczna, to nie będzie miała wcale takiego łatwego zadania. Jej członkowie muszą w końcu w ukryciu obserwować grób swojego nauczyciela, aby nie zauważyli ich Rzymianie pełniący wartę, gdyż wtedy zostaną posądzeni o próbę kradzieży ciała Jezusa, aby w nieuczciwy sposób sfingować jego zmartwychwstanie, by wypełniło się głoszone przez Jezusa proroctwo, że trzy dni po swojej śmierci zasiądzie w niebie po prawicy swojego ojca. Muszą również uważać na Anioły, które będą chciały pod przykryciem nocy uwolnić Jezusa z grobu. 

Strażnicy z drużyny Rzymskiej są z kolei najmniej liczną drużyną. Mają tę jednak przewagę, że mogą jako jedyni w sposób swobodny i nieskrępowany przebywać u wejścia do grobu Jezusa. Daje im to sporą przewagę taktyczną, którą muszą wykorzystać, aby wygrać rywalizację z Żydami i Bogami.


Cała zabawa winna trwać maksymalnie 3 dni. W tym czasie osoba wcielająca się w postać Jezusa powinna już wraz z Aniołami upozorować swoje zmartwychwstanie. Po upływie tego czasu zabawa zostaje przerwana, a drużyna Boska ponosi sromotną porażkę. Drużynie Żydowskiej, jak i Rzymskiej udało się zrealizować swój cel. Drużyna Rzymska nie dopuściła, aby ciało Jezusa zmartwychwstało lub zostało wyniesione przez Żydów. Drużyna Żydowska nie dopuściła, aby ciało ich mistrza opuściło grób. Należy jednak w jakiś sposób wyłonić zwycięzką drużynę. Zwycięży wówczas ta drużyna, która wyeliminuje większą liczbę członków drużyny przeciwnej podczas rozgrywki. Aby walka była uczciwa musimy oczywiście wziąć pod uwagę przewagę liczebną drużyny Żydowskiej. Dlatego też każdy wyeliminowany przez Strażnika Rzymskiego Żyd liczony będzie razy 1,5. W takim przypadku wygrywa drużyna, która zdobędzie więcej punktów za eliminację przeciwnika.


Nie wiem jak Wam się podoba taka religijna wersja popularnych w dzisiejszych czasach „escape roomów”, ale ja chętnie bym wziął udział w takiej zabawie. Mój delikatnie przydługawy tekst, oprócz pewnej dawki humoru i luźnego podejścia do życia, niesie ze sobą mały walor edukacyjny. Był on okazją do zaprezentowania w skrócie opisu zmartwychwstania Jezusa według Ewangelii Św. Jana. Można zatem powiedzieć, że trochę bawię, a trochę uczę. Wesołego Alleluja. Nie objadajcie się za bardzo.

środa, 10 kwietnia 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #40_2019/8

Jeszcze nie tak dawno temu chciałem sobie kupić koszulkę z napisem "Jedyny wyścig, jaki w życiu wygrałem" i grafiką przedstawiającą plemnika, który dociera do komórki jajowej. Dziś owe hasło jest już nieaktualne, bo wygrałem swoje pierwsze zawody i stanąłem na najwyższym stopniu podium, czym spełniłem jedno ze swoich największych marzeń życia.


Były grubasek, a obecnie delikatnie tłuściutki człowieczek wygrywa z innymi, chudymi biegaczami, zostawiając ich daleko w tyle. Czyż nie jest to historia na film rodem z fabryki snów Hollywood? Może kiedyś zekranizują moją historię. Zanim to jednak stanie się faktem, zapraszam do mojej relacji.

Okolice stawu Olszak to jedno z moich ulubionych miejsc do biegania. Trasa jest wymagająca, ale jej pokonanie daje olbrzymią satysfakcję. W tym roku przy okazji 8. Olszak półmaratonu i 7. Olszakowej Czternastki organizator zawodów biegi.wlkp.pl postanowił rozegrać I. Olszakowy Ekiden. Aby wyjaśnić ten zawiły termin, jakim jest Ekiden, posłużę się ogólnie dostępną Wikipedią.

Ekiden (jap. 駅伝競走 ekiden-kyōsō) – długodystansowy bieg sztafetowy.
Pojęcie pochodzenia japońskiego, które przyjęło się jako określenie długodystansowych biegów sztafetowych, niezwykle popularnych w: Japonii, Australii, Nowej Zelandii, Kanadzie, Hiszpanii, Holandii, Chinach, Niemczech, Francji czy Stanach Zjednoczonych.
Nazwa tego maratonu-sztafety pochodzi od japońskiego systemu transportowego i pocztowego, przebiegającego wzdłuż szlaku Tōkaidō (53 stacje szlaku Tōkaidō). Powstał on w XVII w. (okres Edo) pomiędzy miastami Edo (obecnie Tokio) i Kioto, oddalonymi od siebie o ok. 500 km. System umożliwiał szybką komunikację m.in. dzięki wymianie koni na kolejnych stacjach (eki).
Długość trasy biegu oraz liczba osób w sztafecie różni się w zależności od decyzji organizatorów.
Trasa półmaratonu nad Stawem Olszak sprzyja organizowaniu biegów sztafetowych, gdyż liczy ona sobie trzy pętle, po 7 km każda. Regulamin biegu przewidywał start sztafet męskich, żeńskich i mieszanych - 2 mężczyzn i jedna kobieta oraz 2 kobiety i jeden mężczyzna. Wraz z Sylwestrem i Anetą wystartowaliśmy w kategorii sztafet mieszanych. Trochę czas zajęło, zanim udało mi się ich namówić do wspólnego startu. Wykorzystałem jednak swój urok osobisty i osiągnąłem sukces. W końcu mało kto jest w stanie oprzeć się mojemu wrodzonemu wdziękowi.


Trasa biegu nad Stawem Olszak nie należy do łatwych. Znajdują się na niej liczne pagórki. Charakterystycznym elementem trasy jest górka znacznych rozmiarów, pod którą trzeba się wręcz wdrapać oraz stroma górka, z której należy tak zbiec, aby nie wybić sobie zębów. W związku z licznymi prośbami zawodników organizator dokonał w tym roku znacznej korekty trasy. Zmienił miejsce  startu, które znajdowało się dotychczas na polance, która często była namoknięta i biegło się w błocie po kostki. To niby przeszkadzało biegaczom. Chore to jakieś! To był właśnie cały urok tego biegu. Od początku człowiek dostawał ostro po dupie i mógł nie przejmować się zabrudzeniami na dalszym etapie trasy, gdyż miał już pełno błota na sobie. Organizator usunął też etap na, którym trzeba było skakać przez tory kolejki wąskotorowej "Maltanka", która dowozi ludzi do pobliskiego ZOO. To też miało swój urok. Trzeba było uważać, żeby się nie potknąć i sobie ryjka nie rozbić na torach. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nowa trasa wykastrowana z moich ulubionych elementów, w ostatecznym rozrachunku okazała się trudniejsza. Dołożono odcinek bardzo wąski, pełen korzeni i kamieni, który dodatkowo przebiegał cały czas pod górkę oraz kilka innych podbiegów, które sprawiły, że moje mięśnie tyłka nie raz spinały się podczas zawodów z bólu.


W związku z tym, że pomysł wystawienia sztafety był moim autorskim pomysłem, mianowałem się kapitanem naszej drużyny, której w sposób samozwańczy nadałem nazwę Święta Trójca Polonii Środa. Postanowiłem wystartować na pierwszej zmianie, aby biec z jak największą liczbą biegaczy, aby mieć dodatkową motywację do biegu. Zmienić mnie miała Aneta, aby już, gdy będzie luźniej na trasie, bo stawka ludzi się rozrzedzi, miała dosyć miejsca na szybki bieg i nadrobienie ewentualnych moich strat do naszych rywali. Kończyć sztafetę miał Sylwester, który miał utrzymać przewagę wypracowaną przez Anetę lub nawet ją powiększyć. Ostatecznie moja drużyna dokonała korekt w mym misternym planie. Drugą zmianę objął Sylwek, a Aneta kończyć miała naszą sztafetę.

Parę minut przed planowanym startem, odebrałem z biura zawodów naszą pałeczkę, która miała w sobie czip do pomiaru czasu. W strefie zmian kolejni zawodnicy musieli sobie ją przekazywać i biec swoją pętlę, aby system mógł zmierzyć czas danej drużyny. Przyznam szczerze, że nie przepadam za bieganiem i trzymaniem jednocześnie czegoś w dłoni. Zwyczajnie tego nie lubię, ale jak mus to mus. Czego się nie robi w końcu dla pucharów?

Zarówno uczestnicy sztafet, jak i biegów indywidualnych wyruszali ze startu wspólnego o godzinie 11.00. Początek był bardzo ciasny. Miałem bardzo mało miejsca do biegu. Na pierwszym podbiegu cały peleton biegaczy się zakorkował. Nie mogłem wbiec pod górkę. Musiałem ją pokonać szybkim marszem. Dalej już było trochę luźniej, ale i tak nie było komfortowo. Nie czułem się jak sardynka upchana razem z kolegami w ciasnej puszcze, ale do swobodnego biegu sporo jeszcze brakowało. Dobrze, że bieg odbywał się w lasku, gdzie o dużą ilość tlenu zadbały drzewka i krzaczki licznie rosnące na trasie biegu, bo inaczej od tej ciasnoty byśmy się jeszcze podusili.


Pierwszy kilometr mimo tego, że pokonywany był przeze mnie tylko biegiem, ale i dłuższym marszem, zaliczyłem w czasie 6 minut. Drugi kilometr zaczął się szybkim zbiegiem z górki. Kolejny etap owego kilometra był płaski jak tyłek początkującej fit girl, która ćwiczy 5 razy w tygodniu na miejscowej siłowni wszystkie możliwe partie ciała, ale zapomina o przysiadach, bo na instagramie nie napisali, że dupę też trzeba wzmacniać. Czas drugiego kilometra - 5m06s bardzo mnie usatysfakcjonował. Pełen pozytywnych myśli, ruszyłem ostro z kopytka na trzeci kilometr. Ten był już pofalowany niczym klatka piersiowa ikony kina lat 90' dla dorosłych - Pameli Anderson. Dałem jednak radę go pokonać w czasie 6 minut. Musiałem się jednak wspomóc kilkoma żelkami z kofeiną, bo czułem, że liczne podbiegi odebrały mi odrobinę sił witalnych. Żelki o smaku coli były pyszne, ale sił dodały mi tyle, co nic. Liczyłem choćby na efekt placebo, ale nawet ten się nie pojawił.


Czwarty kilometr to była dla mnie prawdziwa udręka. Spokojnie mogę go porównać do drogi krzyżowej, tyle że ja nie niosłem na swoich barkach krzyża, a jedynie dzierżyłem mocno w dłoni pałeczkę naszej sztafety. Gdybym ją zgubił, to byłoby nieciekawie. Dyskwalifikacja murowana. To właśnie na tym kilometrze znajdował się nowy etap trasy - wąska i ciągnąca się chyba nieskończoność pod górę. Pokonując ją, cały czas musiałem sobie powtarzać w myślach: "Dasz radę... Nie możesz się poddać... Drużyna liczy na Ciebie... Kapitan nie może odpuścić... Biegnij gnojku... Masz szansę na podium... Pierwszą i raczej ostatnią szansę... Nie możesz jej zjebać... Run or Die..." Ta swoista mantra pozwoliła mi przetrwać naprawdę spory kryzys. 6m29s to kiepski czas, ale biorąc pod uwagę niesprzyjające okoliczności przyrody, byłem go w stanie zaakceptować. Nie miałem zresztą innego wyjścia.

Na piątym kilometrze zacząłem wątpić w sukces. Przez chwilę byłem biblijnym człowiekiem małej wiary. Przyznam się, zwątpiłem w swoje siły i w nasz sukces. Postanowiłem się wtedy odwołać do sił nie z tego świata. Przypomniałem sobie słowa naszego Zbawiciela. Czyż Jezus uzdrawiając epileptyka, nie rzekł: "Bo zaprawdę, powiadam wam: Jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarnko gorczycy, powiecie tej górze: "Przesuń się stąd tam!", a przesunie się. I nic niemożliwego nie będzie dla was." Posłuchałem go, bo starszych należy słuchać i przestałem wątpić w sukces całej sztafety. Wiedziałem, że nawet jak pobiegnę trochę wolniej, to moi rodzice biegowi nadrobią cenne minuty. Są w gazie biegowym. Gdy stają w szranki na zawodach to normalnie widać ogień z dupy. Zegarek wskazał mi, że piąty kilometr trasy pokonałem w czasie 6m15s. Pomyślałem sobie, że jest dobrze. Może nie mam sił do przenoszenia gór jak jakiś Herkules lub inny Herakles, ale do szybkiego przebierania girkami trochę sił mi jeszcze zostało.


Szósty kilometr to ciągłe przekonywanie siebie, że nie wolno odpuszczać, bo meta jest blisko. Już bliży, niż dali. To pozytywne myślenie pomogło, bo pobiegłem  ten kilometr szybciej, niż poprzedni o całe 12 sekund. Ten etap trasy był bardziej płaski. Żelki z węglami i kofeiną zaczęły chyba także działać, bo mimo zmęczenia dawałem radę biec na aktualnego swojego maksa. Niepokoiło mnie jedynie to, że w zasięgu mojego wzroku nie ma innych biegaczy z pałeczkami. Optymista powiedziałby, że to dobry znak, bo wszyscy są gdzieś daleko w tyle. Pesymista zapewne stwierdziłby, że są daleko w przodzie i nie widzi ich, bo zamyka stawkę zawodników ze sztafet. Gdy opanowałem emocje i włączyłem rozsądne myślenie, zdarza mi się to czasami na krótką chwilę, doszedłem do wniosku, że jestem gdzieś w ogonie stawki sztafetowiczów, ale na pewno nie jestem ostatni. Moja strata zapewne nie jest dużo. Muszę jedynie utrzymać aktualne tempo i odpalić moje dwie rakiety zwane Sylwkiem i Anetą, aby w końcu stanąć na upragnionym najwyższym stopniu podium.


Końcówka mojej zmiany to bieg na 100% i walka o każdą sekundę. To był w końcu najważniejszy bieg w moim życiu. Taka szansa na puchar mogła się już mi więcej nie przytrafić. Swoją pętlę siedmiokilometrową ukończyłem w czasie 40m12s. Podałem pałeczkę Sylwestrowi, który miał za zadanie dogonić swoją rywalkę oraz wypracować nad nią przewagę. Z moim bezpośrednim rywalem przegrałem o jedną minutę i czterdzieści sekund. Posiliłem się pomarańczami i wodą, aby odzyskać siły witalne. Następnie podzieliłem się z Anetą swoimi uwagami odnośnie do trasy, aby łatwiej było jej biec. Zaczęło się nerwowe wyczekiwanie na powrót Sylwestra. Ludziom, którzy patrzyli na mnie z boku przypominałem pewnie małe dziecko, które nerwowo oczekuje powrotu ojca z pracy, gdyż ten zawsze kupuję mu po drodze drobny słodki upominek. Tym razem nie chodziło jednak o jakieś tam łakocie, ale o puchar za tryumf w zawodach.


Nie byłem w stanie oderwać wzroku od zegara wskazującego oficjalny czas biegu. Wypatrywałem niecierpliwie Sylwka w oddali. Kilka razy cieszyłem się zbyt szybko, gdyż zdarzyło mi się raz, czy dwa pomylić go z innym biegaczem lub nawet biegaczką. Była to jednak wina emocji i braku okularów, które jednak sporo wnoszą do mojego procesu wyraźnego widzenia. W końcu po ok. 34 minutach doczekałem się widoku swojego ojca biegowego. Cały zziajany wbiegł na metę. Widać było, że dał z siebie wszystko. Szybciej się nie dało. Przekazał pałeczkę Anecie, a ta pomknęła jak wystrzelona z procy wielkiego kalibru.

Emocje zaczęły jeszcze bardziej sięgać zenitu. Nerwowo oczekiwaliśmy, kiedy nastąpi zmiana u naszych najgroźniejszych rywali. Okazało się, że Sylwester wypracował dla Anety całe 8 minut. Taka szybka koza biegowa jak ona nie mogła roztrwonić takiej znacznej przewagi. Aby zająć czymś myśli i nie wypatrywać nerwowo Anety, postanowiliśmy się trochę porozciągać. Nerwy jednak wygrały z nami i zdecydowaliśmy się nie czekać na naszą kozicę, tylko wybiec jej naprzeciw. Na początku nie zapuściliśmy się zbyt daleko. Zrobiliśmy sobie parę pamiątkowych zdjęć, zanim postanowiliśmy się zapuścić dalej. Po paru minutach oczekiwania dostrzegliśmy Anetę, która biegła do mety jak na złamanie karku. Postanowiliśmy jej towarzyszyć na trasie. Jak się domyślacie, odpadłem po kilku metrach. Sylwek jej towarzyszył do samej mety. Na swoją obronę dodam, że  nie byłem w stanie biec razem z nimi nie tylko dlatego, że jestem słabszy fizycznie, ale też z tego powodu, że miałem na swoich plecach wypchany po brzegi naszymi ciuchami plecak.


Pokonanie dystansu 21 km zajęło naszej wspaniałej trójcy 1h47m27s. Zajęliśmy czwarte miejsce open, ale w kategorii sztafet mieszanych (2M i 1 K) byliśmy najlepsi. Tylko kwestią czasu była moja pierwsza dekoracja na podium. Chwilę oczekiwania na wymarzoną chwilę tryumfu umiliłem się zupą pomidorową i chlebem ze smalcem. Był to posiłek regeneracyjny przewidziany na mecie przez organizatora. 


Gdy spiker wyczytał moje nazwisko myślałem, że dosłownie eksploduje z radości. Byłem tak naładowany endorfinami jakbym właśnie dowiedział się, że wygrałem bańkę w totka. Pewnie wskoczyłem na najwyższy stopień podium. Sylwek stanął po mojej prawicy, na niższym stopniu, a Aneta po lewej stronie. Wiem, że kultura osobista nakazywała mi ustąpić miejsca kobiecie na centralnym miejscu podium. Chciałem choć przez chwilę poczuć się jak zwycięzca i stanąć na pudle z numerem 1. Powiem Wam, że jest to zajebiste uczucie. Objąłem moich partnerów z drużyny, aby im podziękować za tę wspaniałą chwilę radości. Gdy już ta chwila została uwieńczona przez fotografów, ustąpiłem miejsca Anecie na najwyższym stopniu podium. Organizator wręczył nam pamiątkowe dyplomy oraz puchar. Zostaliśmy, również obdarowani drobnym upominkiem od sponsora, w skład którego wchodziły suplementy od sponsora biegu.


Jesteście pewnie ciekawi, kto dostąpił zaszczytu, zabrania pucharu do domu. Spieszę to wyjaśnić czym prędzej. Pamiętacie taką oto scenę z kultowej komedii Juliusza Machulskiego "Kiler - ów 2 -óch", gdzie dwóch gangsterów - Siara i Lipski, dzielą łupy, obrazując należny im udział przy pomocy kostek domina. Posłużę się cytatem z tej sceny:"Pomysł był mój, wykonanie było moje...". Pomysł na start w sztafecie był mój. Wykonanie moje w 1/3. Puchar należał mi się zatem jak burkowi zupa. Poza tym oni już mają w swojej kolekcji pucharu, a ja do tej pory nie miałem jeszcze, ani jednego. Nie byłem jednak okrutny. Dałem im dotknąć i potrzymać przez chwilę nasz puchar, który bezpiecznie będzie spoczywał u mnie w domu.


Najbardziej cieszy mnie fakt, że zostaliśmy pierwszymi, historycznymi zwycięzcami Olszakowego Ekidena. Staliśmy się historią tych zawodów. Zostanie po nas wyraźny ślad. Biegacze z następnych edycji będą porównywać swoje wyniki do naszego rezultatu. Non omnis moriar - nie wszystek umrę. 

piątek, 5 kwietnia 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #39_2019/7

"W Zalasewie nieopodal krzaczka, podobno mieszkała sobie kaczka-dziwaczka" -  pisał w swoim wielkim dziele nasz ukochany poeta czasów dziecięcych Jan Brzechwa. Podczas zawodów z cyklu Agrobex w pod swarzędzkim Zalasewie, postanowiłem poszukać tej sławnej celebrytki i zrobić sobie z nią selfie, bo taka okazja mogła się już szybko nie nadarzyć. Nie znalazłem jej jednak, ku mojej rozpaczy. Poszukam jej jeszcze w listopadzie na kolejnych zawodach.


Na bieg udałem się z Anetą, Asią i Jackiem. Obowiązki zawodowe spowodowały, że Sylwester nie mógł nam niestety towarzyszyć. Za kółkiem auta usiadła zatem Aneta, która dowiozła nas bezpiecznie w obie strony, czego dowodem jest napisana relacja z biegu. A ona będzie dziś krótka, jak dystans pięciu kilometrów, który musieliśmy pokonać w Zalasewie.

W zawodach miało wziąć udział ok. 230 biegaczy i narciarzy, którzy pogubili narty. Tak prześmiewczo zwykło nazywać się kijkarzy, czyli miłośników nordic walking. Z osób uprawiających tę dyscyplinę sportu śmieją się tylko te osoby, które w życiu nie próbowały tego rodzaju aktywności lub typki, których jedyną rozrywką i relaksem jest picie piwa po pracy na kanapie, podczas oglądania piłki kopanej. A więc opinie takich ludzi można sobie wsadzić głęboko w pupę, bo jest kupy warta. Osobiście lubię kijki, ale niestety poświęcam im zbyt mało czasu. W sumie to w zeszłym roku na nie nawet nie spojrzałem.


Pakiecik na bieg kosztował 20 zł, a i tak zawierał oprócz numeru startowego, mały gadżet - lampkę, którą umieszcza się na pięcie, aby być widocznym z daleka podczas biegu. Fajny bajer, ale raczej z niego nie skorzystam, gdyż prawie w ogóle nie biegam poza terenem zabudowanym, gdzie odpowiednie oświetlenie swojej postaci to podstawa, gdy chce się uniknąć potrącenia przez jakieś autko lub inny pojazd napędzany siłą koni mechanicznych.

Bieg w Zalasewie nie obfitował w ciekawe wydarzenia. Godne uwagi i zapamiętania były jedynie dwie rzeczy: szyldy toalet w szkole i rozmowa o korzeniach. Spieszę wyjaśnić i dokładnie jak się to tylko da, opisać te dwie, brzmiące na chwilę obecną bardzo enigmatycznie rzeczy.


Toalety w szkole nie były podpisane, jak to zawsze bywa, jako "męska" i "żeńska". Opatrzono je tabliczkami "toaleta chłopcy" i "toaleta dziewczęta". Takie stare pryki jak my, bardzo rozbawiło to nazewnictwo. Początkowo miałem nawet zamiar wyjaśnić moim towarzyszom różnicę pomiędzy mężczyzną a chłopcem oraz pomiędzy kobietą a dziewczęciem. Stwierdziłem jednak, że to nie ma sensu, gdyż nie da się tego wytłumaczyć w sposób oralny, a jedynie organoleptyczny. Nie chciałem jednak ściągać spodenek, aby to zrobić. Może pokusiłbym się o to, gdybym miał na sobie ulubione czerwone bokserki, a nie stare i sprane szare gacie rodem z wczesnego PRL-u. Na swoją obronę dodam, że były czyste i pachniały wiosenną łąką. Cocolino robi robotę.


Wyjaśnię teraz temat enigmatycznych korzeni. Asia, przed biegiem, ostrzegała Jacka, aby ten uważał na trasie na licznie wystające korzenie. Aneta odparła jej na to, że kobiety lubią korzenie i nie ma co się ich obawiać, bo krzywdy one nie robią. Nie miałem pojęcia zupełnie, o jakich ona korzeniach mówiła. Po dłuższej chwili uświadomiłem sobie, że miała pewnie na myśli takie korzenie, które są mniejszymi odpowiednikami konarów, które podobno płoną po zażyciu reklamowanych w TV specyfików dostępnych w każdej, nawet w tej najmniejszej aptece.  Nie mam jednak pewności. Nie zagłębiałem się zbytnio w temat i go nie drążyłem, bo za młody jestem, aby rozmawiać o takich rzeczach. Nurtuje mnie jednak po dziś dzień pewna sprawa. Czy korzeń zamienia się w potężny konar dopiero po zażyciu odpowiedniego medykamentu, czy trzeba się z nim urodzić? Może kiedyś dopytam, jak już trochę podrosnę i nie będę się wstydził.


Start biegu rozpoczął się punktualnie o 10.00 rano. Trasa była pagórkowata i pełna korzeni. Biegło mi się ciężko, a to z powodu duchoty, która panowała na dworze. Postanowiłem, że nie będę się przesadnie przemęczał, gdyż następnego dnia też miałem bieg i musiałem oszczędzać na niego siły, gdyż chciałem tam jak najlepiej wypaść, aby nie zawieść nie tylko siebie, ale i mojej drużyny, której przewodziłem jako kapitan. O tym, biegu przeczytacie w następnej kronice, bo były to dla mnie niezwykłe zawody, które zapamiętam do końca życia.


Zawody w Zalasewie ukończyłem w czasie 27m18s. Byłoby jeszcze wolniej, gdyby nie doping Jacka na ostatnim etapie trasy oraz wsparcie biegowe Anety, która pociągnęła mnie do mety, biegnąc razem ze mną w ostrym, jak dla mnie tempie 4.30 - 4.40 minut na kilometr. Tyle było z mojego oszczędzania nóg. Jestem jednak bardzo wdzięczny za to wsparcie. To miły gest, który motywuje do walki ze swoimi słabościami.

Już niebawem relacja z mojego pierwszego drużynowego startu i pierwszego w karierze miejsca na podium! Następna kronika opowie Wam, co się zdarzyło w Poznaniu na zawodach o nazwie I. Olszakowy Ekiden.