poniedziałek, 23 grudnia 2019

Radujcie się!

Choć po raz kolejny w okresie świątecznym nie możemy liczyć na zimową aurę za oknem i na lepienie bałwana, czy też szaleństwa na kuligu. To jedna rzecz w święta niezmiennie jest w stanie poprawić nasz humor. I to już od wielu lat. Żarcie! 


Czym by były święta w rodzinnym gronie, gdyby rozmowom przy stole nie towarzyszyły bigosik, karkówka, czy schab w galarecie. Pogawędka z ukochaną cioteczką zapewne przebiegałaby zupełnie inaczej, gdyby nie aromatyczny zapach kawy i cudownie smaczny serniczek i makowiec. Powiadam Wam zatem...miejcie wyj..bane na pogodę za oknem. Radujcie się szczęśliwymi chwilami z rodziną i cieszcie cudownym żarciem, bo bez niego święta nie byłyby tak wspaniałe. 

Zachowajcie jednak umiar w jedzeniu i piciu, co by nie wylądować na SOR-rze z bólem brzucha. Asekuracyjnie polecam zażyć jakieś enzymy trawienne. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. To stara i sprawdzona maksyma. Gloria in excelsis Deo. Wesołych świąt!

sobota, 23 listopada 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #55_2019/22

Będzie to historia, o której nie przeczytasz ani w książkach, ani w lokalnej lub ogólnopolskiej prasie. Nie znajdziesz o niej nawet najmniejszej wzmianki na żadnym portalu biegowym w internecie. Owa historia jest mi znana bardzo dobrze. Przekazywana jest w mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie. Podzielę się nią z Wami, aby pokazać Wam jak hart ducha, wola walki, chęć dążenia do bycia lepszym i walka ze swoimi słabościami powodują, że człowiek robi rzeczy, o których kiedyś nawet by nie śnił.


Będzie to opowieść to tym, jak spełniają się marzenia. Historia, jak spełniają się sny. Przekaz, że nie ma rzeczy niemożliwych. Opowiadanie o tym, że ogranicza nas jedynie nasze pesymistyczne myślenie, a wyświechtane powiedzenie „chcieć to móc” jest faktycznie prawdziwie. 

Będzie to podanie o Tomku, który zamarzył sobie pobiegać w górach. Gawęda o ewolucji tłustego kanapowca w biegacza górskiego. Jeśli chcecie poznać tę historię to zaparzcie sobie herbatkę. Uszykujcie kanapkę i usiądźcie wygodnie w fotelu. Najlepiej wyciszcie telefon, aby w spokoju móc się cieszyć opowiastką pt. „Tomasz i Półmaraton Karkonoski”.


Po trwającej niespełna pięć godzin podróży Tomasz, Elka i osesek Daniel dotarli pociągiem na stację PKP Szklarska Poręba Górna. Tam czekał na nich przyjaciel Sylwester, który już dużo wcześniej zaoferował im swą pomoc w transferze do ich wakacyjnego lokum. Standard Willi Montis, znacznie przewyższył ich oczekiwania. Duży salon, mała sypialna, w pełni wyposażona kuchnia i czysta łazienka to było aż nadto czego potrzebowali, na tym wakacyjnym wyjeździe. Tomasz nie mógł się zrelaksować i poczuć beztroski wakacyjnej, gdyż za niecałe 24h miał wystartować w swoim pierwszym biegu górskim. Dystans nie miał być wymagający. Z półmaratonem mierzył się już wielokrotnie, ale jeszcze nigdy w krajobrazie górskim. A jak wiadomo, w górach ciężko się chodzi, a co dopiero biega.


Zanim Tomasz wraz ze swoją partnerką i jej dzieciątkiem udali się na obiad do oberży „U Hochoła”, spotkali się z Anetą, Sylwestrem i jego córeczkami, pod wyciągiem na Szrenicę, gdzie mieściło się biuro zawodów. Tomasz i jego para przyjaciół biegowych odebrali swoje pakiety startowe i zrobili sobie na tę okoliczność kilka pamiątkowych fotek. Tomasz przymierzył nawet białą koszulkę techniczną z pakietu. Pech chciał, że coś go pokusiło, aby tegoż dnia założyć białe spodenki. Śnieżnobiała koszulka w połączeniu z białymi spodenkami (śnieżna biel już dawno przeminęła) tworzyły interesującą kreację. Tomasz wyglądał jakby włożył sukienkę. Nie muszę dodawać, że na zdjęciach wyszedł komicznie. Miał to jednak w głębokim poważaniu, gdyż wiedział, że ładnemu we wszystkim ładnie. W spodniach, czy sukience, zawsze był piękny i uroczy. A było to widać, nawet bez patrzenia w jego oczy.


Wieczór zbliżał się nieubłaganie. Start w 11 Półmaratonie Karkonoskim również. Piątek był już przeszłością. Przeminął i nie powróci już nigdy. Podobnie jak lata beztroskiego dzieciństwa. Dobrze, że zawody rozpoczynały się o godzinie 16.00. Tomasz miał zatem sporo czasu na odpoczynek. Nie był jednak z niego, aż taki obibok, by wylegiwać się do południa. W sobotni ranek wstał z samego rana. Oporządził się wokół siebie, zjadł pyszne śniadanie przyrządzone przez jego wybrankę serca i wyruszył pod wyciąg na Szrenicę, gdzie pierworodny Elżbiety stanąć miał w szranki z innymi urwipołciami w zawodach biegowych towarzyszących Półmaratonowi Karkonoskiemu. Dla Tomasza była to okazja do zapoznania się miejscem startu oraz okazja do zasięgnięcia języka odnośnie do trasy. W pewnym momencie do pełnego wdzięku biegacza ze Środy podszedł spiker zawodów, aby chwilę pogadać. Zaproponował mu, że gdy będzie biegł to może się zaopiekować jego Elżbietą. To dla niego żaden problem, bo on zawsze podczas zawodów opiekuje się partnerkami biegaczy. Wszystkie je przygarnia do siebie z dobroci serca. Trzeba przyznać, że facet musi mieć anielską cierpliwość, aby z tyloma babami na raz wytrzymać.


Spiker, dowiedziawszy się, że Tomasz debiutuje w biegu górskim, poklepał go po ramieniu i z wielką dumą, podobną do dumy ojcowskiej z syna, oznajmił mu, że dziś przestanie być prawiczkiem, gdyż dopiero bieganie w górach sprawia, że ze zwykłego człowieka stajemy się prawdziwym biegaczem. Według niego od tego momentu życie Tomasza już nie będzie takie same. Człowiek zaczyna powoli nienawidzić asfalt, a każdą wolną chwilę spędza w górach na zawodach. Góry kradną nie tylko jego serce, ale i wszystkie pieniądze z portfela i konta oszczędnościowego. Tomasz był gotów przekonać się, jak wygląda ta miłość. Zanim jednak dojść miało do pierwszej randki z Karkonoszami, trzeba było się dobrze posilić, aby mieć siły na długi górski flirt. 

Kotlet schabowy i zupa pomidorowa w jednej z miejscowych restauracji wydawały się dobrym wyborem. Dobrym dla kubków smakowych, dobrym dla wydajnej pracy mięśni. Niezbyt jednak dobrym dla żołądka. Tego jednak Tomasz nie mógł wiedzieć, że po 10 km biegu jego jelita postanowią pożegnać się z pysznym i pożywnym obiadem. Dobre było chociaż to, że swoją zachciankę zamierzały spełnić, gdy Tomasz przemierzał piękną krajobrazowo drogę dzielącą Śnieżne Kotły od Szrenicy. Było tam mnóstwo małych i gęstych krzaczków, gdzie bez problemu oraz z zachowaniem pewnej dozy intymności można było sobie kucnąć i ulżyć.


Skoro najbardziej krępującą część historii mamy już za sobą, można już swobodnie przejść do opisu zdarzeń na trasie. Tomasza spotka jeszcze jedno niemiłe zdarzenie, ale obiecuję, że o problemach gastrycznych naszego bohatera, nie będą już się rozpisywał. Dla autora niniejszej opowieści jest to temat rzeka. Temat, o którym mógłby dyskutować godzinami. W swojej mądrości wie jednak, że może to być temat, który inne osoby może denerwować lub nawet doprowadzać do stanów obrzydzenia. W związku z powyższym zaniecha go już w tej opowieści. Temat kupy zapewne powróci w innej historii. Tego możecie być pewni jak amen w pacierzu. 

Start nastąpił punktualnie o 16.00. Tomasz ruszył wartko to przodu. Pierwszy kilometr był tylko delikatnie pod górę. Drugi kilometr to już była górka pełną gębą. Nie dało się pod nią wbiec, trza było iść. Dla naszego bohatera było to nowum, gdyż jeszcze nigdy na zawodach nie był zmuszony do marszu. Zawsze starał się biec. Gdy opuszczały go siły, wtedy zwalniał tempo, ale zawsze biegł. Już pierwsza górka na trasie uświadomiła mu, że półmaraton karkonoski nie będzie kaszką z mleczkiem, tylko ciężko strawnym tłustym daniem. Zdał sobie sprawę, że umiejętne połączenie biegu i żwawego marszu będzie nieodzowne do ukończenia pierwszego biegu górskiego w jego krótkiej amatorskiej karierze biegowej.


W okolicach piątego kilometra stan fizyczny Tomasza zaczął się nagle pogarszać. Pojawiły się zawroty głowy, tętno szybowało do poziomu 180. Średzianin posilił się żelem, który sowicie zapił wodą z niebieskiego sofflaska. Niestety zawroty głowy nie ustąpiły. Zwolnił tempo biegu, by po chwili przejść do marszu. Z każdym krokiem czuł się jakby lepiej. Zawroty powoli ustępowały, a nogi dostały nowe życie. Tomasz boleśnie przekonał się, że pod górkę (nawet taką małą) nie ma co szarżować. Lepiej pod nią podejść i oszczędzić siły na bardziej płaskie etapy. Była to bolesna lekcja, która na pewno zaprocentuje podczas innych biegów górskich. Bo, że inne biegi będą to była rzecz pewna, gdyż Tomasz zakochał się w górach już po paru kilometrach biegu w Karkonoszach.

Gdy tak Tomasz wspinał się po kamienistej drodze na Śnieżne Kotły, zaszło go pewne przemyślenie. Wyobraził sobie, że podobną drogę musiał przejść Jezus, gdy szedł na Golgotę wyzionąć ducha. Było mu ciężko, choć pewnie nie tak ciężko, jak Dżizusowi, bo ten musiał dodatkowo dźwigać ciężki drewniany krzyż. Tomasz miał jednak jedną przewagę na Jezuskiem…miał szansę wrócić! W przypadku Chrystusa była to podróż one way ticket. Tomaszowa wyobraźnia jest wybujała i nie zna granic. W jego głowie nagle pojawił się obraz Jezusa kupującego w kasie bilet na Golgotę. Kasjer uprzejmie proponuje mu bilet w dwie strony, gdyż w pakiecie są tańsze. Jezus grzecznie odmawia i prosi o bilet w jedną stronę, gdyż nie zamierza wracać. Podobno ma go ojciec odebrać. Problem jest w tym, że może go nie poznać, bo się jeszcze nigdy nie spotkali. Religijne rozważania Tomasza skończyły się w momencie wgramolenia się na Śnieżne Kotły. Pojawił się płaski etap trasy. Nasz bohater ruszył ostro z kopytka do bufetu na Hali Szrenickiej.


Zanim dotarł do punktu odżywczego, musiał pokonać kilka pokaźnych rozmiarów podbiegów i zbiegów. Paradoksalnie łatwiej było się wdrapać pod stromą górę niż zbiec ze stromej górki. Podczas zbiegu bolały Tomasz piszczele, a to wszystko od stawiania małych kroków, aby zaliczyć fikołka. Podczas takich zbiegów paznokcie u stóp ocierają się o buty. Nie jest trudne je wtedy uszkodzić. To nie groziło jednak Tomaszowi, gdyż on przed biegiem dokładnie wysmarował stopy wazeliną, zmniejszając w ten sposób ryzyko utraty paznokci. Trik z wazeliną kosmetyczną podpowiedział mu kolega biegacz o tym samym imieniu, który jest o wiele bardziej doświadczony w sztuce biegania po górach.

Gdy na bufecie zlokalizowanym pod Schroniskiem u podnóży Szrenicy Tomasz dopadł się do czekolady i coli, to żadną siłą nie szło go oderwać od bufetu. Taki był spragniony kalorii nasz górski bohater. W późniejszej rozmowie przyznał mi, że jeszcze nigdy w życiu nie smakowała mu tak dobrze cola i czekolada. Widać, że bieganie w górach to wyczerpująca zabawa. Kalorii spala się sporo. Plusem tego jest to, że może też ich sporo przyjąć na biegu. A pyszniejszego źródła niż cola i czekolada, nie jestem w stanie sobie wyobrazić.


Prawdziwa katastrofa miała miejsce paręnaście minut później na Mokrej Przełęczy, gdy Tomasz nabuzowany sporą ilością cukru wyrwał się mocno do przodu. Nie zważał na nierówną nawierzchnię i śliskie kamienie. Załączyła mu się „nieśmiertelność” biegowa. Przypomina ona „nieśmiertelność”, która uruchamia się po spożyciu zbyt dużej ilości alkoholu, a objawia się dużą pewnością siebie. Zbyt dużą. Taką ponad swoje siły. Tomasz przeliczył swoje umiejętności w górskim bieganiu i o mały włos nie zapłacił najwyższej stawki, jaką mógł. Mało brakowało, aby musiał przerwać swój bieg. Podczas szybkiego zbiegu lewa stopa ześlizgnęła się z kamienia i niebezpiecznie wykręciła się z prawą stronę. Tomasz poczuł silny ból. Mógł biec, ale nie tak szybko, jak do tej pory. Postanowił oszczędzać lewą stopę, aby przypadkiem jej nie skręcić. Z tego oszczędzania wyszło jednak tak, że prawa kostka została poddana większym obciążeniom i po paruset metrach wykręciła się w stronę, w którą nie powinna. Efekt był taki, że Tomasza naparzały ostro wszystkie kostki, jakie posiadał. Ciężko mu się szło. O biegu nie było nawet mowy. Zatrzymał się na poboczu, aby odpocząć chwilkę. Cały czas miał nadzieję, że to nic poważnego. Że żadna z kostek nie jest skręcona. Zostało mu do mety raptem 5 km. Nie chciał na tym, końcowym już etapie wycofywać się z zawodów. Na szczęście kilkuminutowy postój na poboczu sprawił, że ból w kostkach minął i mógł biec dalej. Przymusowy postój kosztował go parę miejsc w klasyfikacji generalnej. Nie przejmował się z tym. Liczyło się dla niego tylko to, że może kontynuować bieg.


Meta była już blisko. Wystarczyło już tylko pokonać drogę ze Schroniska pod Łabskim Szczytem, aby cieszyć się na finiszu pięknym osobistym sukcesem. Niestety lekkie zawroty głowy zaczęły znów nękać Tomasza. Wiedział, że może być to spowodowane głodem, dlatego czym prędzej posilił się ostatnim żelikiem energetycznym o smaku coli, jaki pozostał mu w kieszeni pasa biegowego. Nagły przypływ kalorii dobrze mu zrobił. Wstąpiły w niego nowe siły. Parł ostro do przodu. Udało mu się nawet wyprzedzić dwie nawet urocze niewiasty. Kusiło go, aby się zatrzymać i spytać, czy nie chcą skorzystać z jego wykwalifikowanych usług wysysania jadu żmij. To nic, że prawdopodobnie żadna żmija ich nie ukąsiła. Nie miało to znaczenia dla Tomasza. Był on tak wybitnym wysysaczem jadu żmij, że potrafił wyssać jad nawet z ud niewiast, które nie zostały ukąszone. Takie wysysanie na zapas. Swoista profilaktyka. Wiadomo bowiem od dawien dawna, że lepiej zapobiegać niż leczyć. Pomyślał sobie, że jego Elka może być jednak zła na to, że wsysa się w uda nieznajomych dziewczyn. Więc odpuścił. Mała blondynka mogłaby nie zrozumieć jego altruistycznej chęci niesienia pomocy innym ludziom, a w szczególności bezbronnym niewiastom. Odpuścił, bo nie był nigdy fanem obrywania wałkiem po głowie od swoich partnerek.


Gdy meta Półmaratonu Karkonoskiego była już coraz bliżej, na twarzy Tomasza zaczął się pojawiać szeroki uśmiech radości. Był to tzw. banan na ryju. Nasz bohater cieszył się jak dziecko, że jego przygoda trwająca już ponad 3 godziny dobiegała końca. Zaraz uda mu się to do czego przygotowywał się ponad pół roku – ukończy swój pierwszy bieg górski. Im był bliżej mety, tym bardziej się cieszył. Jego dusza była radosna. Radosne było jego ciało. Wbiegając na metę, otrzymał gromkie brawa od publiczności. Był szczęśliwy jak jeszcze nigdy dotąd. Wiedział, że od teraz już wszystko się zmieni. Wiedział, że asfalt już nigdy nie zapewni mu tyle emocji co górskie szlaki. Nastąpiła w nim jakaś przemiana. Wstąpił w niego duch gór i doszczętnie opanował jego ciało, serce i dusze.


czwartek, 3 października 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #54_2019/21

Było już całkiem ciemno na dworze, gdy wsiadałem do swego dyliżansu. Trzasnąłem mocno drzwiczkami. Cholerne drzwiczki czasami się nie domykają! Nie chciałem ryzykować, że otworzą się w czasie jazdy i cały mój ekwipunek wyląduje na asfaltowych pniewskich drogach.


Siłę napędową mego dyliżansu jak zawsze stanowić miał mój niezawodny rumak zwany przez mieszkańców Środy Wielkopolskiej z szacunku do jego umiejętności i dokonań – Średzkim Ogierem. Tak naprawdę miał na imię Tomasso. Był w prostej linii potomkiem słynnego Włoskiego Ogiera z Filadelfii. Pewnie kojarzycie tą postać. Piękny, umięśniony i charyzmatyczny ogier. Kobiety mdlały z zachwytu na jego widok. Mężczyźni zazdrościli mu powodzenia u płci pięknej. Tomasso był taki sam. Śliczny jak jutrzenka, mądry jak sówka. Dodatkowo był szybki jak gepard. Wygrywał wszystkie gonitwy bez problemów. Nie było na niego mocnych. A wspominałem już, że był nieziemsko przystojny? W filmowej adaptacji animacji "Mustang z Dzikiej Doliny" miał zagrać tytułową postać mustanga. Niestety cały projekt nie wypalił, a aktorska kariera Tomasso zakończyła się, zanim się w ogóle jeszcze rozpoczęła.

Na zegarze wybiła 22.00. Starter głośnym wystrzałem z pistoletu dał sygnał do startu półmaratonu w Pniewach o nazwie I Nocny Dyliżans. Delikatnie smagnąłem szpicrutą mojego ogiera, dając mu tym samym sygnał do biegu. Już po upływie paru sekund mój dyliżans o majestatycznej nazwie „Smułka” ruszył ostro do przodu. Byłem dumny z tego cudu techniki. Był szybki, lekki i zwinny, a zakręty pokonywał z taką łatwością jak niemowlak robi kupę. Stąd wzięła się jego delikatnie zmodyfikowana nazwa, która nawiązuje do pierwszego w życiu noworodka stolca.  Musiałem hamować Tomasso, aby nie szarżował od początku wyścigu jak to miał w swoim zwyczaju. Jego kopyta zawsze rwały się do przodu, przez co nie raz zdarzało mu się zbyt mocno dyszeć pod koniec wyścigu.


Los przydzielił nam numer 111. Uznałem to za dobry omen i zapowiedz cudownego tryumfu w zawodach. W końcu było nas trzech. Po jedynce dla każdego. Ja, ogier i dyliżans. W każdym z nas była inna krew. Ja mam grupę 0, a Tomasso AB. "Smułka" zaś była unorana krwią z mojego krwistego burgera, którym posiliłem się przed biegiem. Jeździec pierwsza klasa, rumak number one i dyliżans prima sort. Co może pójść nie tak? Okazuje się, że całkiem sporo.

Tomasso to istna maszyna wyścigowa, ale ma jedną wadę. Ino jedną, wśród wielu zalet. Jego piętą Achillesową są wrażliwe jelitka. Biedak cierpi na to już od dawien dawna. Każde dłuższe wybieganie kończy się nagłym i niespodziewanym rozstrojem żołądka. Tu z pomocą przychodzą mu dobrodziejstwa nowoczesnej farmacji. W Pniewach probiotyk Enterol i aktywny węgiel lecznicy znowu zdały egzamin. Żadna niezbyt miło pachnąco substancja nie wydostała się w sposób niekontrolowany z jego wnętrza. Czego nie można było powiedzieć w odniesieniu do innych koni wyścigowych, których strawione posiłki leżały w kilku miejscach na trasie. Tylko dzięki mojemu refleksowi i dobremu powożeniu dyliżansem, Tomasso nie pobrudził sobie kopytek. 


Trasa wyścigu była dość nietypowa. Liczyła sobie 6 pętli, po 3,5 km każda. Obawiałem się, że mojemu ogierowi zakręci się we łbie od takiej ilości pętli, które w dodatku były bardzo kręte i wąskie. Tomasso nie należy do małych rumaków. Jest potężnie zbudowaną maszynową wyścigową, którą nie łatwo przewrócić. Wąskie uliczki nie są mi strasznie, gdy Tomasso ciągnie mój dyliżans. Nie obawiałem się, że ktoś przewróci mój pojazd. Bałem się za to innej rzeczy…Bałem się progów zwalniających, których było na trasie od groma i trochę. Zastanawiam się po dziś dzień, po co lokalne władze zamontowały je w takiej ilości. Byłem pełen obaw, że Tomasso potknie się o niego i legnie jak długi przy okazji się uszkadzając sowicie. Na szczęście moje czarne myśli nie stały się rzeczywistością. Ogier wierzgał wysoko girkami i ani razu się nie potknął nawet.

Nawrotki na pętlach oznaczone były niebieskimi beczkami na wodę. Beczki były niestety puste. Łatwo było je przewrócić przy szybkim pokonywaniu nawrotu. Tak też zrobił mój wierny i niezastąpiony ogier. Na zakręcie nie zapanowałem nad jego pędem i ten kopytem trącił pustą plastikową beczkę koloru niebieskiego. Poturlała się ona z górki po trasie biegu. Na szczęście innych uczestników biegu, którzy mogliby się lekko zdziwić, gdyby uderzyła w nich pędząca beczka, obsługa techniczna szybko ją dogoniła i usunęła z trasy pniewskiego wyścigu. Trzeba przyznać Tomasso, że niesforny z niego ogier. Pełen siły, mocy i potęgi. Nie łatwo go okiełznać.


Po dwóch pętlach zauważyłem u mego rumaka nagły spadek sił. Na początku byłem zdziwiony, że taki jurny i hardy w boju wyścigowym ogier, osłabł już zaledwie po 7 kilometrach! Po chwili logicznego myślenia odkryłem powód zmęczenia Tomasso. To była moja wina! Zajechałem biedaka. Czuł jeszcze zapewne w kopytach zmęczenie po Półmaratonie Jagiełły, który ukończyliśmy razem w Pobiedziskach zaledwie 6 dni temu. A nie był to łatwy wyczyn! Oj nie był. Po za tym mój ogier dzień przed zawodami miał wychodne i z tego co się orientuje spędzał stosunkowo udany wieczór, noc i poranek z pewną śliczną loszką w jej chlewiku. Powtarzałem mu wielokrotnie, że dzień przed zawodami abstynencja od wszelkich uciech cielesnych tego świata jest niezbędna, aby osiągnąć dobre wyniki w zawodach. Mówić do niego, to jak rzucać grochem o ścianę. Nie słucha ten mój młodzieniaszek. Tak mu w głowie ta wieprzowinka zakręciła. Nie dziwię mu się. Młodość ma swoje prawa. A i ta loszka to podobno niezły towar. Wszystkie knury z okolicznych chlewików na nią lecą. 

Posiliłem mojego rumaka jego ulubionym żelem o smaku coli. Nie zareagował na niego. Nie przyśpieszył ani trochę. Odniosłem nawet wrażenie, że zwolnił. Dwa soczyste uderzenia batem po tyłku wprowadziły go we właściwy pęd. Nie gnał tak jak zwykle, ale udawało mu się utrzymać prędkość, która pozwoliłaby nam ukończyć zawody w czasie poniżej dwóch godzin.


Na czwartej pętli Tomasso był już cieniem samego siebie. Kopyta nie rwały się do galopu. Nóżki nie ciągnęły żywo do mety. Mój szybki i zwrotny jak samolot F-16 dyliżans poruszał się w tempie starego drewnianego wozu wypchanego słomą, takiego jaki miał Boryna w Reymontowkich „Chłopach”. Chciałem zachęcić mojego ogiera do większego wysiłku kilkoma motywującymi smagnięciami batem. Zlitowałem się jednak nad jego tyłkiem, gdyż bicie go nie miało najmniejszego sensu. Tomasso opadł zupełnie z sił. Do mety mieliśmy jakieś 5 kilometrów. Postanowiłem zwolnić, aby Średzki Ogier ustabilizował oddech. Każdy kolejny krok był dla niego walką o życie. Każdy pokonany metr przybliżał go do upragnionej mety. I chyba ta myśl o mecie niosła go jedynie do przodu. Trzeba przyznać, że Tomasso ma serce do walki i łatwo się nie poddaje.

Miałem sporo czasu do przemyśleń, gdy Tomasso niczym ociężały żółw ciągnął mój dyliżans „Smułka” do mety. Analizowałem przyczyny niedyspozycji mojego rumaka w tą lipcową noc. Uświadomiłem sobie, że mój kompan wyścigowy najlepiej prezentuje się na zawodach rozgrywanych w porze dziennej. Ciemność i sztuczne światło lamp wpływają widocznie negatywnie na jego osiągi. Muszę wyciągnąć wnioski na przyszłość i skupić się na startach o poranku, a nocne wyścigi ignorować i nie mieć głupich pomysłów, aby w nich startować.


Średzki Ogier dociągnął nas do mety w czasie 2h06m49s. Widziałem na jego pysku zawód z uzyskanego wyniku. Bardziej rzucało się jednak w oczy zmęczenie, którego nie był w żaden sposób w stanie ukryć. Pocieszyłem go. Każdemu przecież zdarzają się słabsze wyniki. Napoiłem go wodą z miejskiego źródła i podzieliłem się z nim swoją porcją mięsnej zupy oraz plackiem drożdżowym. Od razu ogierkowi się humor poprawił. Teraz muszę mu dać czas na odpoczynek i wyruszamy w góry. Karkonosze czekają.

piątek, 20 września 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #53_2019/20

Pobiedziska Triada biegowa dobiegła końca. Po występie w zawodach na 10,5 km oraz na 5 km, przyszła pora sprawdzić się na dystansie półmaratonu i tym samym pożegnać na jakiś czas zawody w Pobiedziskach. Czas najwyższy odkryć nowe tereny do biegania. Kronika w formie dialogu.


- Wysoki Sądzie. Zupełnie nie wiem zupełnie, co we mnie wstąpiło. Zazwyczaj nie zdarza mi się paradować po mieście w nocy krzycząc wniebogłosy, że jestem "pieprzoną kozicą górską." Musi mi jednak Sąd wybaczyć moje karygodne zachowanie, gdyż nie co dzień zdarza mi się złamać dwie godziny na półmaratonie i to w dodatku na niemalże górskiej trasie, gdzie różnica wzniesień wynosi 300 m.

- Z całym szacunkiem, ale w opinii Sądu i zdaje się każdego dorosłego i rozsądnego obywatela naszego kraju, nic nie jest w stanie wytłumaczyć takiego skandalicznego zachowania. Proszę mnie jednak przekonać. Może uda się Panu przedstawić jakieś sensowne argumenty. W jakim biegu brał Pan udział w niedzielny poranek?

- XXX Półmaraton Jagiełły w Pobiedziskach. To nie byle jaki bieg. Liczne podbiegi i leśny plener sprawiają, że człowiek czuje się, jakby biegł po szlakach Karkonoszy, a nie po drodze asfaltowej w wielkopolskich Pobiedziskach. Na dystans 21 km składały się dwie pętle. Start następował koło Szkoły Podstawowej im. Kazimierza Odnowiciela. Biegliśmy w kierunku wsi Kociałkowa Górka, gdzie następowała nawrotka, powrót na metę i druga pętla. Pogoda sprzyjała. Było ok. 20 stopni, wiał chłodny wiaterek i nie było, jak to zwykle miało miejsce o tej porze roku, palącego słońca. I tak było jednak kurewsko ciężko!


- Przypominam Panu, że znajduje się Pan w budynku Sądu. Proszę zatem powagę i poszanowanie zasad szeroko pojętego dobrego wychowania. Używanie wulgaryzmów nie jest uznawanie za zachowanie akceptowalne w przestrzeni publicznej. W przypadku niezastosowania się do mojego nakazu, zmuszony będę nałożyć na Pana karę porządkową w wysokości 100 stawek dziennych.

- Wysoki Sądzie, szczerze przepraszam. To się już nie powtórzy. Użycie przeze mnie wulgaryzmu spowodowane było nagłym napływem emocji związanym z emocjonalnym powrotem do zdarzeń z tego cudownego biegu.

- Proszę kontynuować Panie Tomaszu. Tylko teraz już proszę bez wulgaryzmów.


- Ruszyłem powoli. Nie chciałem szarżować od początku zawodów na tej trudnej trasie. Przez chwilę przeszło mi nawet przez myśl, aby biec z grupką biegaczy prowadzoną przez pacemakerów na czas 2h20m. Stwierdziłem jednak, że czuję się na siłach, na osiągniecie o wiele lepszego rezultatu. Ustawiłem się z grupką, która miała biec na czas 2h10m. Biegłem z nimi nawet parę minut. Prowadzący tą grupkę pacemakerzy (dwaj panowie) nie przypadli mi zbytnio do gustu. Jacyś tacy drętwi i mało kontaktowi byli. Postanowiłem ich wyprzedzić, a że nóżka dobrze podawała, to dogoniłem „zajączków” biegnących na czas dwóch godzin. Byli to właściwie zając i zajęczyca. Okazali się bardzo zabawnymi ludźmi, z którymi zamieniłem kilka ciekawych zdań. Razem pośmialiśmy się utworów puszczanych przez głośnik bluetooth. Muzyką podczas biegu raczył siebie i innych biegaczy pewien starszy Pan. Nie uwierzy Sąd, czego ten jegomość słuchał. Lepiej od razu powiem, że rześki emeryt słuchał powszechnie znanego motywu z baletu Piotra Czajkowskiego „Jezioro łabędzie”. Przyznam szczerze i bez bicia, że wybitne dobrze się biegło przy tej muzyce. Czułem się lekko jak baletnica w balerinach. Szkoda, że starszy fan Czajkowskiego znacznie przyśpieszył i mi uciekł. Moje uszy, dusza i nogi pozbawione zostały energetycznych dźwięków. Trudno. I tak trzeba było biec dalej.


- Do rzeczy Panie Tomaszu!

- Do tego właśnie zmierzam. Bez dokładnego opisu zdarzeń na trasie biegu nie będę Wysokiemu Sądowi wyjaśnić przyczyn mojego karygodnego zachowania.

- Niech Pan się streszcza. Poproszę mniej popisów literackich, a więcej faktów.

- Postaram się, ale mogę nie dać rady. A więc… Zapewne znana jest Wysokiemu Sądowi postać naszego zacnego woja Zawiszy Czarnego. W tegorocznej jubileuszowej edycji jego wizerunek zdobił pamiątkowy medal i koszulkę. Nie muszę dodawać, że zarówno jedno, jak i drugie było śliczne i urocze. Zawiszę Czarnego można nazwać takim James’em Bondem ówczesnych czasów. Był rycerzem od zadań specjalnych. Gdy była jakaś misja niemożliwa do wykonania, to nie dzwoniło się po Ethana Hunta („Mission Impossible” – seria filmów), tylko posyłało się kruka z wiadomością – „Czarniuteńki mnie Ciebie potrzeba. I Twego miecza też.” Była to osoba numer dwa na liście najbardziej znienawidzonych przez Zakon Krzyżacki Person w całej Europie (pierwszy był Władek Jagiełło). Wie Wysoki Sąd, że Zawisza Czarny pokonał podczas pewnego turnieju rycerskiego aż dwunastu innych wojowników?! A zrobił to, gdy miał już na karku 50 lat! Miałem jednak się streszczać i dążyć do sedna swojej wypowiedzi…


- Taka była Pańska deklaracja. Byłoby miło, gdyby Pan się do niej zastosował i zmierzał do meritum swojej wypowiedzi.

- Taki mam zamiar, ale ja mało konsekwentny jestem. Mam tak od urodzenia.

- Od urodzenia ma Pan też taką przywarę, że mówi Pan dużo i nie zawsze na temat?

- Tę cenną umiejętność nabyłem, pracując w urzędniczym fachu. Płacą mi za mówienie i pisanie treści, które dla większości osób nie mają sensu. Nie o tym miałem jednak mówić. Wrócę do Biegu Jagiełły w Pobiedziskach.

- Proszę o szanowanie czasu zgromadzonych tu osób i o jak najszybsze zmierzanie do celu.

- Czyż w bieganiu nie chodzi o jak najszybsze zmierzanie do celu?

- Jest Pan biegaczem, dlatego liczę, że Pan to potrafi.


- Szlifuję cały czas tę umiejętność, ale jeszcze sporo papieru ściernego wykorzystam, zanim w pełni opanuje tę umiejętność. A wracając do biegu… Pewnie nie udałoby mi się osiągnąć takiego dobrego czasu, gdyby nie grupka ludzi przebrana za średniowiecznych wojów, którzy przygrywali biegaczom na bębnach i rogu. Z drugiej strony, gdyby nie ten cudowny wynik to nie musiałbym tutaj odpowiadać za mój nieobyczajny wybryk, bo nie miałbym się z czego cieszyć. Panowie wydobywali ze swoich instrumentów cudowny rytm. Taki rytm, który wprawiał nogi biegacza w idealny cykl biegowy. Rytm, który nadawał odpowiednie tempo biegu i pomagał jednocześnie zagłuszyć myśli kołatające się w głowie, które podpowiadały, aby przerwać bieg, bo nie ma sensu biegać po tych Pobiedziskich wzniesieniach. Biegnąć zgodnie z wygrywanym przez wojów rytmem czułem się jak Ben Hur, który przez podobny rytm zachęcany był do żwawego wiosłowania w galerze. Na moje szczęście nie czuwał nade mną nikt z batem, który dbał o prawidłowe tempo wiosłowania.


- Ostrzegam Pana po raz kolejny. Proszę zmierzać do sedna. Chciałbym wiedzieć jak udany start w zawodach, może skłonić dorosłego człowieka do biegania nago po mieście i w wulgarny sposób oznajmiania wszystkim w około, że jest się ssakiem z rodziny wołowatych?

- Najmocniej przepraszam Wysoki Sąd. Zmierzam już do końca. Właściwie to omówiłem dopiero zdarzenia z pierwszej pętli biegu, ale obiecuję, że historia drugiej części dystansu szybko zejdzie. Zacznę, aby nie przedłużać i nie marnować czasu wszystkich zgromadzonych tu na sali osób… Na początku drugiej pętli moim oczom ukazała się przychodnia weterynaryjna. Nie mogłem dojść do tego, jak udało mi się nie dostrzeć tak wielkiego budynku podczas pierwszej pętli. Widocznie wtedy miałem więcej sił i parłem ostro do przodu, bez rozglądania się na boki. Na drugiej pętli nie było już tak łatwo. Szukałem wszelkich znanych i dostępnych sposobów, aby utrzymać dotychczasowe tempo, które pozwoliłoby i na dotarcie do mety w czasie poniżej dwóch godzin. Spoglądając sobie na wspomnianą wcześniej przychodnię weterynaryjną, doszło do mnie, że mają tak zapewne sporo specyfików dla koni wyścigowych, które niewątpliwie pomogłyby mi w osiągnięciu dobrego rezultatu na mecie. Jak widać – tonący brzytwy się chwyta. W chwili kryzysu człowiek może podjąć decyzje, których potem będzie żałował do końca życia. Nie należy nigdy iść na skróty. Myśl o farmakologicznym wspomaganiu szybko mi przeszła. Ruszyłem do przodu. Walczyć o złamanie 2h.


- Bardzo dobrze, że pożegnał Pan myśl o sterydach. O ile samo ich stosowanie nie jest penalizowane, to ich rozprowadzanie już jak najbardziej.

- Świetnie zdaję sobie z tego sprawę. Prosiłbym Wysoki Sad, aby mi nie przerywał wypowiedzi, gdyż pozostała mi jeszcze tylko jedna historyjka z biegu do opowiedzenia i zmierzam do wyczekiwanego przez Wysoki Sąd końca … Gdzieś w połowie pierwszej pętli dobiegaliśmy do miejscowości o nazwie Kapalica. Nie byłoby w tym nic zupełnie dziwnego. Ot wioska jak wioska, normalna osada. Nazwa tylko trochę trudna do wymówienia. Nie wiedzieć czemu przeczytałem nazwę tej miejscowości zupełnie inaczej. Może to była wina zmęczenia, a może potu, który wpadając mi w oczy, delikatnie mnie oślepił. Pewnie to wina braku okularów korekcyjnych, których używam na co dzień, a do biegania nie zakładam w obawie przed zniszczeniem. Wysoki Sąd pewnie wie jakie drogie są szkiełka i okulary, a jakie kiepskie są pensje urzędnicze. Wrócę jednak do wątku, który powoli zaczynam gubić... Byłem święcie przekonany, że na znaku widnieje nazwa miejscowości „Kaplica”. Niby tylko jedna literka. Jedno „a” mniej, a robi znaczną różnicę. Weźmy sobie taki przykład z życia. Duża litera „A” kojarzy się grupą komiksowych super bohaterów - Avengers. Gdy dodamy jednak do niej kolejną literę „A”, otrzymamy skrót pewnej powszechnie znanej grupy wsparcia, której bycie członkiem nie jest uznawane za powód do dumy. Samo słowo kaplica również nie kojarzy się zbyt dobrze. W slangu oznacza „coś, co się nie udało albo jest z góry skazane na klęskę”. Nie był to dobry omen, jeśli chodzi o bieg. Na szczęście miałem szczęście. Błędnie rozczytana przeze mnie miejscowość nie przyniosła mi pecha.


- Staram się usilnie zrozumieć powód Pańskiego obscenicznego zachowania. I ni jak jestem w stanie sobie wyobrazić, jak satysfakcjonujący wynik w zawodach mógł skłonić Pana do zakłócania ciszy nocnej i biegania nago?


- Bo Wysoki Sąd nie biega. Podobnie jak syty nie zrozumie głodnego, tak osoba niebiegająca nie zrozumie biegacza. Szkoda było jedynie strzępić ryja. Mogłem od razu poddać się karze. Przynajmniej bym czasu nie stracił. Proszę mnie zamknąć. Niech to będzie areszt z dużym spacerniakiem, żebym miał gdzie biegać. Odsiadka, odsiadką, ale trening trzeba zrobić.


poniedziałek, 9 września 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #52_2019/19

Zazwyczaj w dzień przed zawodami staram się położyć wcześnie, aby być wyspanym i wypoczętym. Tym razem było inaczej. Było mniej snu, ale za to ile pozytywnych emocji…


Sobota 22.00. Pato Turniej w Crash Team Racing Nitro Fuled. Organizator Ojciec Gracz. Jako wieloletni fan przygód uroczego jamraja w bolidzie kartingowym nie wyobrażałem sobie, aby nie wziąć udziału w turnieju online. Zwłaszcza że swoją obecnością zaszczyciła go elita portalu PPE.pl. Koledzy z portalu brutalnie zweryfikowali moje umiejętności w prowadzeniu karta. Zdecydowanie zbyt często zamykałem listę zawodników na mecie. Kilka razy dojechałem w środku stawki, a raz nawet załapałem się na najniższy stopień podium. Nie wyniki były tu jednak najważniejsze, a dobra zabawa. Podczas całej rozgrywki, która trwała około 60 minut moja adrenalinka skoczyła na bardzo wysoki poziom. Już nie mogę się doczekać kolejnej odsłony turnieju.


Poziom endorfin skoczył mi na tak wysoki poziom, że ciężko było mi zasnąć. Dochodziła już północ, a ja nadal nie spałem. Wiedziałem, że mój start w niedzielnej I. Charytatywnej Piątce z Fludrą dla Alanka nie będzie należał do najlepszych. Poszło mi jednak lepiej, niż myślałem. Muszę chyba bardziej zacząć wierzyć w siebie. Granie do późna w gry i konsumowanie ogromnych ilości mięsiwa na imieninach mamy Mariolki, nie wpływają negatywnie na moją formę biegową.

Alan to uroczy młodzieniec, który urodził się z wrodzoną siniczą wadą serca oraz niezgodnością przedsionkowo-komorową. Bieg miał pomóc w zbiórce środków na konieczną operację. Lubię wspierać takie inicjatywny. Zawsze, gdy mogę staram się brać udział, w charytatywnych biegach. Koszt udziału zawodnika wynosił zaledwie 15 zł i w całości był przekazany na konto rodziców Alana. Oczywiście można było uiścić cegiełkę w wyższej wysokości lub wrzucić na miejscu pieniądze do puszki.


Bieg odbywał się na dystansie 5 km. Trasa przebiegała po ścieżce rowerowej wokół Zalewu Średzkiego. Na zawody udałem się z moją Elżbietą i jej synalkiem, który z własnej i nieprzymuszonej woli zdecydował się na udział biegu dziecięcym na dystansie 600 m. W drodze na zawody zadał on pytanie: „Co to jest ta Fludra?”. Ja mu na to, że to firma, która zajmuje się obróbką metali. Po chwili usłyszałem kolejne pytanie z jego ust:” Po, co obrabiać metali? Przecież oni nic nie mają.” Żarty się młodzieniaszkowi trzymają. Faktem jest, że sformułowanie „obróbka metali” jest wieloznaczne. Może oznaczać tworzenie różnych metalowych elementów i przedmiotów, ale może również oznaczać czynność polegających na wyłudzaniu pieniędzy od członków pewnej subkultury, którzy ubierają się na czarno i słuchają ciężkiej muzyki, a zwyczajowo zowie się ich „metalami”. Mimo młodego wieku młody wyłapał tę wieloznaczność perfekcyjnie.


W trakcie zawodów panowało małe zamieszanie. Były to jednak problemy wieku młodzieńczego. Były to pierwsze zawody z tego cyklu. Organizator dopiero się uczy. Jestem pewien, że wyciągnie właściwe wnioski i w kolejnej edycji wszystko będzie już grało na sto procent. Nie myli się ten kto nic nie robi. Fajnie, że na biegowej mapie Środy pojawiły się nowe zawody. I to w dodatku o tak szczytnym charakterze. 

Organizatorowi pomyliły się czipy w biurze zawodów, wskutek czego start był opóźniony o 15 minut. Było też małe zamieszanie z biegami dziecięcymi. Nikt nie wiedział jaką trasą mają przebiegać i kiedy się zaczną. Ostatecznie udało się rozegrać dwa biegi (200 i 600 m). Numery startowe były kiepskiej jakości i pod wpływem wody odpadały z ubrań. Dużym plusem były jednak lody dla każdego dziecka, które ukończyło bieg. Jak wiadomo, dzieci ubóstwiają lody. Za rok na pewno będzie lepiej. Trzymam za to kciuki.

Na starcie wdałem się w pogaduszki z Piotrem. To jeden z moich fanów, który regularnie czyta moje kroniki. Poinformował mnie, że dziś nie jest w najlepszej formie po wczorajszej imprezie i będę miał okazję go po raz pierwszy wyprzedzić. W swoim wywodzie był jednak zbyt uprzejmy dla mnie. Mimo że wagę mamy zbliżoną, to jeśli chodzi o wyniki w bieganiu, dzieli nas spora przepaść, podobna do Wielkiego Kanionu w Kolorado. W Arizonie w USA. W Ameryce Północnej na planecie Ziemia. W Układzie Słonecznym. Piotr musiałby imprezować bez przerwy przez tydzień, abym był w stanie go prześcignąć.


W ten niedzielny poranek w założeniu miał biec wolno, gdyż robił za zajączka, który miał pomóc drugiej osobie w osiągnięciu dobrego wyniku. Udało mi się biec razem z Piotrem przez pierwszy kilometr. Zatem 1/5 biegu byłem mu stanie dorównać. Musiałem swój szaleńczy start odpokutować na pozostałych mi do mety czterech kilometrach. Czas 4m53s na kilometr w upalny i słoneczny dzień to nie jest dla mnie odpowiednie tempo. Na drugim kilometrze musiałem zwolnić, bo inaczej padłbym gdzieś w połowie dystansu. 5m20s był i tak spoko czasem. Nie byłem nim ukontentowany, ale nie drażnił mnie on. Trzeci kilometr to już była niemoc twórcza w moim wykonaniu. Słońce ostro dawało mi po pysku swym blaskiem i żarem. Woda, którą miałem w butelce, aby się napić i schłodzić poprzez oblewanie, została podgrzana do tak niebotycznej temperatury, że pewnie byłaby w stanie, jakąś zieloną herbatkę lub yerbę zaparzyć. Nie ma nic bardziej przyjemnego od wrzątku w palny dzień. Tak właśnie wyobrażam sobie piekło. Człowiekowi chce się cholernie mocno pić, a diabeł, szatan, czy inny czort w swojej „dobroci” podaje mu szklaneczkę świeżutko zaparzonego w piekielnym kociołku wrzątku. 

Gdy już chciało mi się paść na pysk i zdechnąć, od owego aktu desperacji odwiódł mnie utwór „Trofea” Dawida Podsiadły, którego refren nagle zagościł w mojej głowie.

„Staję się potworem bo wtedy czuję że

Choć jestem tak naprawdę, nie ma mnie

To dzięki temu mogę na stary rower wsiąść

Zamieszkać w kamienicy

Nie myć rąk” 

Wyobraziłem sobie, że jestem biegowym potworem, któremu żaden dystans i tempo nie jest straszne, bo mam zamontowaną w tyłku przekładnię rowerową, która mnie napędza. Dzięki temu mogę zamieszkać nawet w starej i wysokiej kamienicy bez windy, bo dzięki przekładni dam radę wdrapywać się bez najmniejszego wysiłku nawet na najwyższe piętro. Przekładnia moja jest niezawodna, niczego jej nie braknie. Po niwach zielonych niesie mnie. Nad wody spokojne prowadzi mnie. Tam myje ręce. Oszczędzam na wodzie w kamienicy. 

Nie wiem, czy Dawid Podsiadło zgodzi się z moją interpretacją jego hitu. Jeśli kiedyś będę miał okazję z nim zamienić parę słów, to na pewno poruszę ten temat, bo jest to ciekawa kwestia, która zapewne nurtuje nie tylko mnie, ale i Was moi czytelnicy. Kończąc ten wątek, dodam tylko, że warto mieć bujną wyobraźnię. Człowiek wtedy nigdy się nie nudzi. 

Na czwartym kilometrze zdarzyła się mała katastrofa…odpadł mi numer startowy. Zbyt wilgotny byłem. Papier nie dał rady. Gdybym nie kolekcjonował numerów startowych, to miałbym to gdzieś. Wywaliłbym go i szybko o nim zapomniał. Jako wytrawny kolekcjoner nie mogłem sobie pozwolić na taką herezję. Postanowiłem, że poniosę go w ręce do mety. W końcu tak daleko, aż do niej nie zostało. Mój plan udało się zrealizować. Numer dotarł do mety wraz ze mną. Był w opłakanym stanie, ale przetrwał. Na ostatnim kilometrze udało mi się nieznacznie przyśpieszyć. A dodam, że finisz był pod górkę.


Przed biegiem założyłem sobie, że pokonam dystans 5 km w czasie 27 min. Taki wynik w mojej obecnej kondycji przy uwzględnieniu trudnych warunków atmosferycznych oraz niełatwego profilu trasy był w moim zasięgu. I jak sobie założyłem, to tak zrobiłem. Zegar na mecie wskazał mi czas 26m47s.


Najlepsze jednak czekało na mnie na końcu zawodów. Gdy wypoczywałem sobie i zbierałem siły na powrót do domu, podszedł do mnie mój kolega Filip, który tego dnia wygrał zawody. Zapytał się, czy nie zrobię sobie z nim zdjęcia na podium, które mieściło się na scenie. Stwierdził, że nie mamy wspólnego zdjęcia i że będzie to fajna pamiątka. Zgodziłem się bez wahania. Tryumfatorom zawodów się nie odmawia. Po drodze na scenę dołączył się do nas Burmistrz Miasta Piotr Mieloch, któremu zaproponowaliśmy, aby dołączył się do nas. Gdy po chwili stanęliśmy wszyscy na podium w celu zrobienia wspólnej fotki, nagle pod sceną zebrało się kilku fotografów, którzy urządzili nam sesję fotograficzną. Niewinna fotka z kolegą przerodziła się sesję. Przyznam, że podobało mi się to. W świetle fleszy aparatów bardzo mi do twarzy.



piątek, 23 sierpnia 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #51_2019/18

VII Bieg Nadziei nie obfitował w jakieś spektakularne wydarzenia na trasie biegowej. Jedynym godnym odnotowania faktem był mój nowy image biegowy w postaci kitki na brodzie, która powstała dzięki gumkom z uroczą Myszką Mini oraz dzięki umiejętnościom mojej Elżbiety. Sam bym sobie takiej pięknej kitki w życiu nie zrobił.


W związku z tym, że nie mogę się z Wami podzielić żadną ciekawą historyjką z trasy, to odniosę się trochę do historii Biegu Nadziei i moich rezultatów w nim osiąganych. Do takiego stanu rzeczy skłonił mnie wpis na popularnym serwisie społecznościowym z Ameryki kierownika naszej sekcji biegowej, gdzie podsumował swój udział w VII Biegu Nadziei i wskazał, że w tym roku udało mu się ustanowić swój najlepszy czas na tej trasie. Po lekturze jego dość obszernego posta, zacząłem się zastanawiać, jaki jest mój rekord trasy średzkiej biegu. Wynikiem owych rozmyślań jest poniższa analiza. 

Wyniki osiągane przez waszego idola w ostatnich pięciu edycjach Biegu Nadziei 

III Bieg Nadziei - 2015-06-07 - 00:55:07 

IV Bieg Nadziei - 2016-05-21 - 00:56:57 

V Bieg Nadziei - 2017-06-04 - 00:52:43 

VI Bieg Nadziei - 2018-06-17 - 00:53:42 

VII Bieg Nadziei - 2019-06-16 - 00:54:50 

Gdyby rzucić narządem wzroku na powyższe zestawienie, to wyraźnie widać, że mój rekord trasy ustanowiłem podczas piątej edycji biegu w 2017 roku i wynosi on 52m43s. Pamiętam, że w ówczesnym czasie była to moja życiówka na dystansie 10 km. Byłem w tamtym czasie w dużym gazie. Trochę ponad miesiąc późnej w Kórniku ustanowiłem swój aktualny rekord (50m43s) Rok 2017 był dla mnie najlepszym sezonem, jeśli chodzi o ilość ustanawianych przeze mnie rekordów osobistych. Na dystansie 10 km poprawiałem swoją życiówkę 3 razy, a na dystansie półmaratonu 2. Nie wiem, co było tego przyczyną. Może fakt, że zacząłem dużo i regularnie biegać oraz korzystać ze zbawiennych zabiegów fizjoterapeutycznych przyczynił się do tego. W osiąganiu lepszych wyników mogła też pomóc dieta, która nie zawierała glutenu, laktozy i pszenicy. Podejrzewam, że wszystkie te elementy przyczyniły się do drastycznej poprawy moich umiejętności biegowych. Sukces ma w końcu wielu ojców.


Najgorszy swój czas uzyskałem w 2016 roku. Jeśli wziąć pod uwagę fakt w jakiej rozsypce psychicznej byłej po zakończonym nagle długoletnim związku, to ten wynik i tak nie jest zły. W tamtym czasie spożywałem takie ilości słodyczy, że mógłbym nimi obdzielić nie jedną grupkę uczniów podczas klasowych Mikołajek. Miałem taki wysoki poziom cukru we krwi, że nie bałem się, iż może on mi nagle spaść na zawodach i spowodować omdlenie. Był to niewątpliwy plus tej całej sytuacji.


III Bieg Nadziei był moim debiutem w zawodach biegowych. Choć w 2015 roku zdarzało mi się biegać w czasie poniżej 55 min, to wynik 55m07s był moją pierwszą oficjalną życiówką. Tylko wyniki osiągnięte podczas zawodów, które odbywają się na atestowanych trasach, można uznać na oficjalne wyniki. Spłodzę kiedyś odrębny tekst o moim oficjalnym debiucie. Choć pewnie rychło to nie nastąpi. Popełniłem wtedy w dniu zawodów oraz na samej trasie biegowej tyle głupich błędów, że gdy teraz o nich wspominam to łapię się za głowę z zażenowania. Widać, że z czasem nabrałem doświadczenia, bo większości tamtych błędów już nie popełniam. Drobne nadal mi się zdarzają, bo to jest nieuniknione. Stare porzekadło ludowe głosi w końcu, że nie myli się ten, kto nic nie robi. Po raz kolejny okazuje się, że wiekowa mądrość ludowa jest nadal aktualna.


Zeszłoroczny Bieg Nadziei opisałem w dość dokładny i skrupulatny w ubiegłorocznej kronice biegowej, dlatego nie wspomnę o nim ani słowa. Napiszę parę słów o tegorocznej edycji. Miałem tego nie robić, ale domyślam się, że jesteście ciekawi, jak minął mi ten bieg.


Minął mi on…bez szału. Szybko. Fajerwerków nie było. Pierwszy kilometr, który przebiega z górki, poleciałem jak dzik. Efektem tego był rezultat w granicach 5 min na kilometr. Na następnych kilometrach odczułem tą szaleńczą szarżę. Biegło mi się ciężko. O dobrym wyniku mogłem jedynie pomarzyć. Z każdym kilometrem słabłem. Apogeum zmęczenia osiągnąłem na 4 kilometrze. Wtedy to też wyszło słońce i zrobiło się gorąco jak w piekielnym kotle. Na moje szczęście, słońce szybko się schowało za chmurkami. Po skonsumowaniu galaretki z kofeiną moc zaczęła do mnie powoli napływać. Zaczęło mi się biec dobrze. Biegłem swobodnie. Wpadłem w odpowiedni na ten dzień dla mnie rytm biegu. Do mety zostały 3 kilometry. Motocykliści ze Średzkiego klubu „Etyliniarze” poczęstowali mnie wodą. Napiłem się i schłodziłem rozgrzane ciało. „Etyliarze” byli obecni na całej trasie biegu. Oferowali oni biegaczom wodę. Była to nowość na Biegu Nadziei, ale jakże potrzebna. Wody do picia na trasie nigdy za wiele. Ostatnie 300 m biegłem w takim szybkim tempie, na jakie w tej chwili było mnie stać. Po przekroczeniu linii mety miałem ochotę, aby przebiec sobie trasę biegu po raz kolejny. Widać, że dopiero po 10 km moja machina biegowa się dotarła i miał ochotę na więcej roboty. Z niedosytem udałem się do domu. Kolejny Bieg Nadziei już za rok. Szybko zleci...

środa, 7 sierpnia 2019

Tomaszowa Kronika Biegowa #50_2019/17

Sentymentalnej podróży nawiązującej do moich zmagań o zdobycie Korony Polskich Półmaratonów w 2017 roku ciąg dalszy. Odwiedziłem już w tym roku ponownie Gdynię, Gniezno i Kraków. Przyszła teraz pora na Grodzisk Wielkopolski. Białegostoku w tym roku nie powitam znowuż. A to dlatego, że to cholernie daleko. Mieszkańcy Podlasia będą się musieli obyć kolejny rok bez widoku mojej ślicznej buzi.


Trolować to trza umieć. Mistrzami trolingu okazali się organizatorzy Grodziskiego Półmaratonu. A dlaczego tak sądzę? Śpieszę już z wyjaśnieniami. Zupełnie nie wiadomo z jakich powodów, zawody w Grodzisku nie zostały zakwalifikowane do kolejnej edycji Korony Polskich Półmaratonów. Decyzja zupełnie nie zrozumiała, gdyż półmaraton „Słowaka” od lat zdobywa nagrodę przyznawaną przez biegaczy w kategorii najlepszy mały półmaraton. Jak nie wiadomo, o co chodzi, to zawsze chodzi o złotówki. Biegacze pokazali jednak, że interesują ich niejasne zagrywki podyktowane względami finansowymi i tłumnie zjawili się w Grodzisku. Pakiety na bieg w liczbie 3,5 tys. rozeszły się w czasie 44 minut! To pokazuje jaką renomę mają te zawody oraz jak swoim cudnym klimatem potrafią przyciągać do siebie osoby kochające biegać. Za mistrzowskie strolowanie uważam przygotowanie przez organizatora biegu pamiątkowego medalu w kształcie … korony. Był to wyraźny sygnał, że Półmaraton „Słowaka” nie potrzebuje Korony Polskich Półmaratonów, bo ma swoją o wiele lepszą, bogatszą i piękniejszą. Koronę wytrzymałą i twardą jak lita skała, a nie słabą i lichą jak chiński plastik.



Wiedziałem, że ten półmaraton nie będzie dla mnie łatwy. Nie sądziłem jednak, że będzie, aż tak potężną męką. Nie przeszkadzała mi, aż tak bardzo upalna, wręcz afrykańska pogoda. Organizator zapewnił sporo wody na trasie, zarówno tej do picia, jak i tej do schładzania rozgrzanego ciała. Były kurtyny wodne, baseny z wodą i gąbkami, a nawet prysznice na poboczach trasy. Oprócz tych udogodnień z pomocą jak zawsze przyszli miejscowi, którzy oferowali wodę do picia, kostki lodu i czekolady. W swoich asortymentach mieli też polewanie wodą prosto z węży ogrodowych.


Dlaczego tak ciężko mi się biegło? Winny jest tego stanu rzeczy brak odpoczynku, który spowodowany był udziałem w sztafecie zorganizowanej dzień przed zawodami z okazji 100 – lecia klubu Polonia Środa. Nasza sekcja postanowiła uczcić tę cudowną rocznicę przebiegając dystans ok. 100 kilometrów po naszym pięknym mieście. Biegacze zostali podzieleni na kilkanaście grup. Każda grupa miała do pokonania dystans w granicach 11 km. Chciałem swój „przydział” wybiegać jak najmniejszym kosztem, dlatego zapisałem się na poranny bieg. W planach było wolne tempo, ale plany jak zwykle zweryfikowało życie. Koledzy nie dali mi wolno biec. Mogłem strzelić focha i biec w swoim żółwim tempie. Potrzeba rywalizacji i pokazania, że „Kwiatek nie pęka” były silniejsze ode mnie. 

Czułem, że po sobotniej sztafecie udział w niedzielnej „połówce” nie będzie łatwym przedsięwzięciem. Nie myliłem się! Jednak też nie żałowałem, bo zabawa była przednia. Ważne, że ukończyłem bieg. A, że zrobiłem to w kiepskim czasie i na granicy swoich wytrzymałości to już inna sprawa. Udowodniłem sobie, że nawet na dużym zmęczeniu jestem w stanie przebiec 21 km i przy okazji wyprzedzić parę setek osób.

Stało się już tradycją, że biegaczy na start spod biura zawodów prowadzi miejscowa orkiestra dęta. Korowód uśmiechniętych biegaczy w spacerowym tempie przemieszcza się po ulicach miasta w towarzystwie oklasków i pozdrowień mieszkańców miasta. Tu nikt nie narzeka, że miasto jest zablokowane dla ruchu aut. Tu wszyscy się cieszą. Dzień biegu jest dniem święta. Za to kocham to miasto i jego ludzi.


Początek biegu to było takie coco jumbo i alexiowe u la la la. Nogi trochę bolały po sobotniej sztafecie, ale czułem jak młody grecki bóg delikatnie napruty magicznym nektarem. Miałem w sobie tyle woli walki do ukończenia biegu poniżej dwóch godzin, że mógłbym obdzielić nią ze setkę biegaczy. Załączyła mi się tzw. nieśmiertelność, która zwykle uaktywnia się u większości osób po spożyciu alkoholu. Powoduje ona, że „sky is no limt” – czujemy się jak bogowie, którym nikt i nic nie może wyrządzić krzywdy. U mnie ową „nieśmiertelność” wywołała atmosfera biegu oraz kofeina z żelu. Szkoda, że już na drugim kilometrze poczułem się jak zwykły śmiertelnik. Wiem, że nic co dobre nie trwa wiecznie, ale kuźwa jeden kilometr to zdecydowanie za mało! Gdybym wiedział, gdzie złożyć skargę, to zrobiłbym to z miejsca. Bez wahania, bez żadnych skrupułów. Pytam się gdzie? Może chociaż jakaś książka skarg i zażaleń, gdzie mógłbym przelać na papier swoje pretensje? Szybko musiałem się pogodzić z nagłym spadkiem sił i ruszyć dalej. W końcu miałem jeszcze do pokonania ponad 20 km, więc miałem co robić.


Do 10 kilometra, czyli prawie do samego końca pierwszej pętli czułem się znośnie. Nie byłem w stanie biec szybciej, niż 5m40s na kilometr, ale to i tak było dobrze, jak na brak świeżości i zmęczenie materiału. Zwykłem nie biegać dzień przed zawodami i była to dobra praktyka, którą w przyszłości zamierzam kontynuować. Zdarzało mi się już tym roku nie przestrzegać mojej kardynalnej zasady dnia bez biegu przed zawodami, ale jeszcze nigdy dnia następnego nie biegłem półmaratonu. Dwie dyszki dzień po dniu dałem radę, ale połówka po prawie 12 km w dniu poprzedzającym odbiła mi się sporą czkawką w Grodzisku. 

Na drugiej pętli biegu czułem się niemal jak niewolnik zmuszany do budowy piramidy dla faraona, z tą małą różnicą, że do biegu przystąpiłem z własnej i nieprzymuszonej woli i nikt nie smagał mnie batem po plecach. Chociaż taka forma „dopingu” odbiłaby się pewnie pozytywnie na moim wyniku czasowym. Od 11 km moje uda zrobiły się twarde niczym skała. Były tak twarde, że załapałyby się bez trudu do rimejku filmu Wajdy „Człowiek z marmuru” jak wzorzec idealny tego minerału. Dawno nie miałem takich twardych ud. Momentami myślałem, że rozerwą mi spodenki i będę zmuszony w samych majtasach mknąć do mety. Najlepsze było to, że ich twardość nie przeszkadzała mi, aż tak bardzo w biegu. Biegło się źle i niekomfortowo, ale czas miałem nie bardzo tragiczny. Dwa lata temu w takim tempie biegałem „połówki”. Dziś jest to dla mnie tempo agonalne. Widać zatem progres przez dwa lata treningów.


Było gorąco jak w piekarniku. Czułem, że z każdym kilometrem mam mniej mocy w swoich bateriach. Słońce wypalało swoje znamię na moim ciele. Byłem cały rozgrzany. Nie mylić z nagrzanym. Każdy cień był na wagę złota albo i platyny. Dlatego z wielką chęcią skorzystałem z cienia rzucanego przez olbrzymie silosy pewnej fabryki. Dziękuję Ci fabrykancie za ów dar cienia. Sił do biegu oprócz cienia dodawały także osoby przebrane za Spidermana i Deadpoola, które głośno kibicowały i przybijały piątki. Najlepszy był jednak pewien pan przebrany za …

… pirata, który w ramach dopingu dzwonił olbrzymim dzwonkiem i darł się w niebogłosy. Miał dużo interesujących tekstów. W mojej pamięci pozostał ten jeden: ”Zmęczone twarze macie, ale cudnie wyglądacie”. Po takich słowach wsparcia miałem go ochotę uścisnąć i przytulić w ramach podziękowania. Zrobiło mi się miło, że ktoś bezinteresownie komplementuje moją urodę. A może nie robił tego z dobroci serca, tylko z innych powódek? Na wszelki wypadek uciekłem z zaciśniętymi mocno pośladkami.


Ciekawe wydarzenie miało miejsce na przedostatnim kilometrze biegu, gdy dziewczynka chcąc mnie schłodzić, wylała na mnie wiadro zimnej wody. Problem w tym, że zbytnio nie trafiła we mnie. Woda, zamiast powędrować na moją głowę, trafiła na moje spodenki, czyniąc je całe mokre. Nawet gacie i ich zawartość miałem przemoczoną do suchej nitki. Przez chwilę czułem się, jakbym brał udział w wyborach mistera mokrego „ogonka”. Wiecie taki odpowiednik miss mokrego podkoszulka, z taką różnicą, że obficie skropiona wodą odzież ma podkreślać inne walory ciała – nie te górne, tylko dolne. Wyschnięcie do sucha zajęło mi ładnych długich minut po dotarciu do mety.


Nawet taki Grodzisk nie uniknął drobnego błędu organizacyjnego. Delikatnie źle wymierzył trasę i zapewnił wszystkim biegaczom dodatkową atrakcję w postaci nadprogramowych 600 metrów trasy. Nikt nie narzekał, bo bieganie w Grodzisku to czysta przyjemność. Faktem jest jednak, że nawet najlepszym zdarzają się błędy. Nie narzekałem na ten ekstra dystans, bo co to jest 600 m, przy 21 km, które już miałem za sobą.


Półmaraton „Słowaka” ukończyłem z czasem 2h8m44s. Był to drugi najsłabszy wynik na tym dystansie w tym roku. Nie byłem jednak jakoś specjalnie zły na siebie. Wiedziałem, że nie była to wina mojej słaby formy, a jedynie efekt zmęczenia po bieganiu w wigilię zawodów. Samopoczucie mam ostatnio dobre. Po czasach na 10 km widzę, że straciłem trochę na szybkości. Zyskałem za to na wytrzymałości, bo „połówki” pokonuję regularnie poniżej 2h, o czym w zeszłym roku mogłem jedynie pomarzyć. Jednym słowem czuję się jak młody bóg i tak już zostanie. Jestem tego pewien.

Strefa finiszera na grodziskim rynku to mokry sen każdego biegacza. Mnóstwo żarcia i nielimitowane piwo. Czego więcej potrzeba do szczęścia? Ja nie znam odpowiedzi na to pytanie, a Ty?


Wielkie podziękowania należą się Sylwestrowi, który zadbał wzorcowo o moje nawodnienie po biegu. Gdy tylko kończyłem konsumować pyszny grodziski napój chmielowy, natychmiast przede mną lądowały dwa następne. Wielkie dzięki!